Wcielająca się w rolę Ruby Sunday młoda brytyjska aktorka Millie Gibson udzieliła wywiadu magazynom „Glamour” i „Doctor Who Magazine”, w których opowiedziała o swojej wielkiej doktorowej przygodzie.
Niedawno internet obiegł przeciek o pożegnaniu Millie Gibson z serialem. TUTAJ możecie przeczytać o tym, czy rzeczywiście jest w tym powód do niepokoju.
Widać wyraźnie, że na nowych odtwórcach głównych ról w Doctor Who, Millie Gibson i Ncutim Gatwie, spoczywa misja pewnego uwspółcześnienia i otwarcia serialu, który po wielu seriach i ciągłych zmianach przeżywa kolejny twardy reset. To nie tylko nowe twarze i nowy showrunner, ale też szersza dostępność na świecie i pewne ukierunkowanie na młodszą widownię choćby tym, że po raz pierwszy mamy do czynienia z odtwórcami głównych ról, którzy są aktywni w sieci i mają wokół siebie entuzjastyczne internetowe społeczności. Będzie to też epoka większej otwartości i bardziej różnorodnej reprezentacji.
Ta seria Doctor Who będzie o dojrzewaniu i nadążaniu za czasami, w których się żyje. Ncuti i ja mieliśmy podczas jej kręcenia poczucie, że te historie są świeże, bardzo bogate i trochę w stylu Black Mirror – mogą przyciągnąć nową widownię. Jest jeden taki odcinek, po którym ludzie powiedzą: „O rany, to zupełnie nowa epoka Doctor Who”. Magiczne i kojące.
W odcinku świątecznym jest taka scena… Kiedy ją kręciliśmy, wszyscy, i ekipa, i ja, mieliśmy łzy w oczach. To było zachwycające. Byłam zachwycona jego grą i tym momentem. Pomyślałam: „To jest właśnie Doctor Who! Ludzie oszaleją przez tę jego grę i jego ujęcie postaci Doktora”.
Millie Gibson dowiedziała się o otrzymaniu roli w Doctor Who zaraz po… natryskowym opalaniu, kiedy czekała, aż preparat wyschnie, i zobaczyła, że dzwoni do niej razem cała trójka jej agentów.
Kiedy dzwonią razem wszyscy twoi agenci, możliwości są dwie: albo właśnie wybuchła jakaś afera i zostałam scancelowana, albo szykuje się coś naprawdę dużego. Odebrałam, a oni zapytali, czy potrafię dotrzymać tajemnicy – bo dostałam rolę w Doctor Who. Nie mogłam o tym nikomu powiedzieć. Bałam się nawet zdradzić to mamie, choć oczywiście to zrobiłam!
Naprawdę się bałam, że narobię sobie kłopotów, jak się z tym wygadam. Powiedzieli mi, że mogłabym tym bardzo zaszkodzić. Kiedy ogłoszono mnie podczas Children in Need, wiele bliskich osób miało do mnie lekkie pretensje, że się im nie wygadałam. To zabawne, ale boję się nawet strzelić sobie selfie na planie, bo co, jeśli po pijaku wrzucę to na Insta i zdradzę coś za dużo?
Przed debiutem w roli towarzyszki Doktora Millie Gibson, mimo młodego wieku, zdążyła już mieć całkiem imponującą karierę. Gdy miała 12 lat, zagrała w Jamie Johnson, serialu dla młodszej widowni z mocnym wątkiem piłkarskim. Następnie pojawiła się w Butterfly, miniserialu o transpłciowej nastolatce. Następnie przez cztery lata grała postać Kelly w operze mydlanej Coronation Street, gdzie na jej postać, Kelly, spadało wiele nieszczęść – jakby scenarzyści, widząc, jak dobrze radzi sobie Millie, dawali jej coraz to nowe aktorskie wyzwania, by mogła się wykazać. Dopiero zaczynała rozglądać się za nową pracą, kiedy jej agent podsunął jej informację o castingu do Doctor Who. Stało się to dokładnie ostatniego dnia jej pracy przy Coronation Street. Była trochę przygnębiona tym, że musi się ze wszystkimi pożegnać i miała przypływ wątpliwości, czy decyzja o odejściu była słuszna.
To było dopiero moje trzecie przesłuchanie, od kiedy znów zaczęłam chodzić na castingi. Pomyślałam, że to może być zabawne. Nagrałam scenkę i wysłałam ją do agenta, który, całe szczęście!, kazał mi ją poprawić. Nagrałam się więc jeszcze raz i wkrótce dostałam zaproszenie na przesłuchanie z Ncutim Gatwą. A potem zaczęło się wielkie zamieszanie.
Przez miesiąc czekała na odpowiedź, odwołując wszelkie plany, by tylko nie przegapić telefonu. Chciała mieć też przestrzeń na zareagowanie na wieści, jakie by one nie były.
Starałam się chodzić tylko w miejsca, w których mogłabym odebrać taki telefon!
Ten medal ma dwie strony – oprócz gratulacji i zachwytów są też hejterzy, przebudzeni zwłaszcza pojawieniem się w odcinkach transpłciowej postaci (czyli Rose Noble granej przez Yasmin Finney).
Jestem przygotowana na konieczność radzenia sobie z krytyką. Jednak tam, gdzie pojawia się krytyka, otwierają się też umysły i o to właśnie chodzi w telewizji. Jeśli ci się nie podoba – po prostu nie oglądaj. Nikt nikogo do tego nie zmusza.
Podobnie jest zresztą z traktowaniem kobiet – aktorki są narażone na wiele nieprzyjemnych komentarzy.
Ktoś napisał, że Ruby jest „pomocniczką” Doktora. Nie jest! Nie jest jego maskotką, jest pełnoprawną bohaterką. Wraz z Bonnie Langford [która wciela się w postać Mel] dużo rozmawiałyśmy o tym i o przemianie, jaka zaszła w towarzyszkach Doktora. To piękne i bardzo ważne. Ruby ma rodzinę i serial będzie eksplorować jej osobowość. Bonnie żartowała, że za jej czasów towarzyszka dostawała tylko takie kwestie jak „Doktorze, co teraz zrobimy?”, była taką zapchajdziurą. Ale w miarę jak ta rola się zmieniała, ludzie się coraz mocniej przywiązywali do towarzyszek. Bardzo ważne jest to, że towarzyszka to osoba, a nie tylko funkcja.
Ważne jest dowiedzenie swojej wartości w tej roli. Scenariusze to uwzględniają. Ruby ma sporo do zrobienia i jestem za to wdzięczna. Nie wszystkie towarzyszki miały takie możliwości i widać w tym, jak Doctor Who się zmienia. Różnice w zarobkach są też ciągle duże. Lecz w Doctor Who bardzo odświeżające jest to, że główna postać kobieca ma głos i mówi w imieniu kobiet w telewizji i ma możliwości działania na nowe sposoby, nie jest tylko „pomocniczką” głównego bohatera.
Millie Gibson bardzo ciepło wypowiada się też o współpracy z Ncutim Gatwą.
Momentalnie złapaliśmy nić porozumienia. Mamy wielką emocjonalną zgodność. Oboje natychmiast wyczuwaliśmy, gdy druga osoba miała słabszy dzień. Jednak przede wszystkim ciągle się śmialiśmy. Skręcaliśmy się ze śmiechu. Były sceny, podczas których bawiliśmy się tak dobrze, że wieczorem w łóżku zastanawiałam się, czy ja naprawdę tego dnia pracowałam, czy tylko się bawiłam. Łatwo było zapomnieć, że jestem w pracy. Bywały też trudne dni, ale wspieraliśmy się w przechodzeniu przez nie.
Na pewno bardzo dorosłam podczas tej pracy. Mam teraz o wiele więcej doświadczenia. Ludzie wokół mnie to zauważają. Czuję, że stałam się lepszą aktorką za sprawą samej współpracy z Ncutim. Jest niesamowitym nauczycielem. Każda scena z nim to ekspercki kurs. Czasami po prostu wygłasza swoją kwestię, a ja myślę „O rany, tak mi przykro, że teraz ci muszę odpowiedzieć”, bo jestem tak wciągnięta w oglądanie go! Na pewno też nauczyłam się większej stanowczości i bardziej doceniam luźniejsze dni. Coronation Street było dla mnie szkołą; Doctor Who zafundował mi poziom akademicki.
Obyczajowe dramaty w Coronation Street niekoniecznie przygotowały Millie Gibson do tego, co czekało ją na planie Doctor Who – bardzo dużo kwestii do nauczenia się, zdjęcia trwające po kilkanaście godzin, granie na green screenie i dużo, dużo biegania…
W Doctor Who świetne jest to, że kręcimy sceny z potworami. Dziewięć na dziesięć z nich zostaje stworzonych fizycznie, więc naprawdę z nimi gramy, co bardzo ułatwia. Jednak w naszej pierwszej serii jest odcinek, w którym dosłownie histerycznie płaczemy do piłeczki tenisowej, bo efekt został dodany w postprodukcji. To było strasznie dziwne. Trzeba się trochę odciąć od rzeczywistości, by wejść w taką sytuację.
Na razie widzieliśmy Millie Gibson w tylko jednym odcinku – The Church on Ruby Road. Na pełną serię musimy poczekać do maja.
Źródła: Glamour i „Doctor Who Magazine” #600
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.