Steven Moffat w wywiadzie dla Radio Times o swojej przygodzie z Doctor Who, która zaczęła się już w jego dzieciństwie, oraz o pracy nad Sherlockiem.
Uwielbiam twoje często publikowane zdjęcie, na którym jesteś jeszcze chłopcem i czytasz jedną z pierwszych książek z Doctor Who. Ile miałeś wtedy lat?
To rok wydania Doctor Who and the Daleks w miękkich okładkach [Target Books, maj 1973]. Miałem wtedy jedenaście czy dwanaście lat, chociaż mam wrażenie, jakbym był młodszy. Wyglądam na młodszego. Przez wszystkie te lata wychodziły książki ze Star Treka, ale nie z Doctor Who – nie zdawałem sobie sprawy, że istniało wtedy kilka powieści z Doctor Who.
Pamiętam dobrze doświadczenie odkrycia tej książki – zaskoczyło mnie, że nagle, bez fanfar, były trzy powieści z Doctor Who: Daleks, Zarbi i Crusaders. Byłem dość snobistyczny, ponieważ wyłożyli też jedną z tych historycznych – „Och nie, chcę tylko te o potworach!”. To trzy dobre książki, naprawdę dobrze napisane, do których wciąż wracam.
Kto zrobił to zdjęcie – twój tato?
Tak myślę. Interesował się fotografią, kiedy jeszcze była ciekawa i musiałeś zamykać się w ciemni, by ją wykonywać.
Możesz opowiedzieć mi o młodym Stevenie Moffacie w domu w Paisley w latach 70.?
To był bardzo stereotypowy fan Doctor Who. Cichy. Poniżany w szkole. Czytający ogromne mnóstwo książek. Mól książkowy. Ale słabe książki. Wielki fan Doctor Who. Lubiłem wszystko, co magiczne. Uwielbiałem Narnię i zupełnie nie zwróciłem uwagi na chrześcijańską alegorię. Myślę, że wiedziałem, że tam była, ale nie obchodziło mnie to.
Gdybyś mógł podróżować w czasie, jaką radę dałbyś dziś temu chłopcu?
Skoro wszystko ułożyło się całkiem dobrze, myślę, że prawdopodobnie nie powiedziałbym niczego. Myślę, że byłby zaskoczony i przerażony przybyciem mnie z przyszłości.
Czytałem, że twój ojciec, Bill, był dyrektorem podstawówki w Johnstone w Renfrewshire. A ty studiowałeś angielski?
Angielski i filozofię. Łatwiej było je połączyć.
A potem uczyłeś angielskiego przez kilka lat. Jak to było?
Czuję, że to trochę oszustwo. Nie przepracowałem pełnych trzech lat. Dołączyłem do kadry dość późno w pierwszym roku, pracowałem przez następne dwa i odszedłem. Mój ojciec pasjonował się nauczaniem, a gdy tak jest, to jedna z najbardziej fascynujących prac na świecie. Ale mnie frustrowała. Nie chciałem być nauczycielem – nie byłem w tym bardzo zły; dobrze radziłem sobie z dziećmi i byłem dość lubiany. Ale to nie było to, co chciałem robić – nie żebym kiedykolwiek wyobrażał sobie, że będę robił to, co chciałem.
Edukowanie i bawienie ludzi przy pomocy języka angielskiego – to musi mieć powiązania z tym, co robisz obecnie?
Opowiadanie historii nie wydaje mi się tym samym, co uczenie ludzi. Wszystkie edukacyjne ambicje Doctor Who przetrwały dość krótko, kiedy już Verity Lambert się za niego wzięła i stał się złym chłopcem dziecięcych programów telewizyjnych. Stał się straszny. To był jedyny dziecięcy program w historii dziecięcej telewizji, który był nieodpowiedni dla dzieci. To dlatego go pokochaliśmy. Nadal uważam, że Doctor Who powinien być czystą rozrywką; to nie jest zwyczajne uczenie cię lekcji życia. Czasem to robi, tak myślę – ale zawsze bawi. Mam nadzieję.
Podczas Radio Times Festival powiedziałeś, że w sercu jesteś dość nieśmiałą osobą.
Nie w sercu. Jestem nieśmiały na każdym poziomie. Ale mam 54 lata. Muszę sobie z tym radzić.
Mógłbyś to rozwinąć? To musi być trudne, kiedy wykonujesz pracę przyciągającą tak wiele uwagi mediów.
To w jakiś sposób łatwiejsze. Jestem dość zrelaksowany, kiedy mam wyjść na scenę i mówić do tłumu przez dziesięć minut i może nawet sprawić, żeby się śmiali, radzę sobie z tym całkiem dobrze. To, jak mówi mi mój syn, typowe dla introwertyków. Ale wsadź mnie do pokoju pełnego ludzi, których nie znam, a pomyślę „O Boże!” i przez cały czas będę próbował ukryć się za Sue.
Czy to znaczy, że ludzie czasem źle odczytują twoje zachowania w społecznych sytuacjach?
Nie słyszę o sobie zbyt wiele w kręgach społecznych. Nie, w relacjach z moim ojcem, przyjaciółmi i ludźmi, których znam profesjonalnie, rozpaczliwa potrzeba znalezienia czegoś do powiedzenia, co nie sprawi, że będziesz brzmieć jak idiota, sprawia, że cały czas żartuję. Żarty to nerwowy nawyk. Czasem możesz skończyć, będąc irytującym lub krotochwilnym albo wyglądając, jakbyś się popisywał, a wszystko, co próbujesz zrobić, to po prostu uzasadnić fakt, że w ogóle się odezwałeś. Zacząłem rozumieć, że urok to nie bycie zabawnym. Urok to odnajdywanie innych ludzi zabawnymi.
Jakie literackie nawiązania pojawiają się w twoich scenariuszach? Kim są twoi ulubieni pisarze?
Wielki wpływ mieli na mnie Doctor Who i Sherlock. Całkiem poważnie, sposób opowiadania Arthura Conana Doyle’a jest niesamowity. Za mało o tym rozmawiamy. Został przyćmiony przez własną twórczość. Jest bardzo jasna, energiczna i trafiająca w punkt. Dramaty Wiliama Goldmana są niesamowite. Jego sposób opowiadania jest tak pełny życia. Jeśli chcesz wiedzieć o komedii, niczego nie brakuje w rzeczach Neila Simona. Idąc dalej, może i lekko przyćmiony przez operową naturę własnych prac, ale Quentin Tarantino jest niesamowity. Te sceny zadziałałyby w radiu, tak dobre są. Aaron Sorkin. Nie oddałbym mu wystarczającej sprawiedliwości, nazywając jego prace wpływami.
Niektóre rzeczy, które widzisz, są tak złe, że sprawiają, że myślisz, że nie powinieneś pisać przez tydzień, bo mogłeś zostać skażony. Bo mogły dostać się do twojej głowy. Czysta beznadziejność dialogu i okropność konstrukcji historii. Musisz przejść detoks. Ale czytasz scenariusz Russella T Daviesa i nagle wszystko ma sens w nieskazitelnie czysty sposób. Więc to wielkie wpływy i wzmacniacze. Lata temu, gdy tkwiłem przy Doctor Who i byłem naprawdę zmęczony, spędzając czas niezbyt przyjemnie na przepisywaniu czyjegoś scenariusza, czytałem Cucumber. Ponieważ wszystkim, co potajemnie robiłem, było powtarzanie: „Moglibyście przysłać mi coś napisanego dobrze, czego jeszcze nie czytałem, żebym przypomniał sobie, jak to jest?”. To nie znaczy, że potem zacząłem tak pisać, ale sprawiło, że myślałem: „Tak! To ekscytujące!”.
Jesteś słynny ze swoich złożonych narracji. Czy one się po prostu pojawiają, ewoluują, kiedy je spisujesz, czy też siadasz i starannie je kreślisz?
Taki plan byłby gorszy do napisania niż scenariusz. Większość moich rzeczy jest o wiele prostsza niż uważają ludzie. Coś ze schematem, co doprowadziłoby wszystkich do szaleństwa – choć ludzie pewnie by o tym nie pomyśleli – to The Day of the Doctor. Po prostu spróbuj zrobić to z punktu widzenia Doktora. Nic nie jest w odpowiedniej kolejności. To najbardziej skomplikowana rzecz, jaką napisałem, a jednak to wielki, przyjazny, wielowymiarowy Doctor Who.
Jak sobie radzisz z planowaniem i układaniem całego nowego sezonu?
Cóż, wiesz, gdzie będą twoje kluczowe punkty. To dość podstawowy plan, ponieważ i tak na pewno się zmieni, kiedy będą pojawiać się kolejne scenariusze i zdasz sobie sprawę, że najlepszy sposób opowiedzenia historii, to ten, który odchodzi od oryginalnego planu.
Nie spodziewałem się, że odcinek Sarah Dollard, Face the Raven, skończy się właśnie tak. To odcinek dziesiąty, ale miał być wcześniejszy. Kiedy się pojawił, to było coś wspaniałego, pomyślałem: „Jeśli tylko zmienilibyśmy ten kawałek, to mogłoby doprowadzić nas do finału”. To był dodatek do odcinka, ponieważ zakochałem się w takiej narracji i tym, co Sarah z nią robiła. Więc to wyeliminowało mój inny pomysł.
Czy najpierw sam planujesz nową serię, a potem pokazujesz ją współproducentom?
Zawsze zaczynamy razem, siadając w pokoju i patrzymy, czy coś się stanie. Czasem nic się nie dzieje, więc nie ma sensu się męczyć i wszyscy idą do domów. Kiedy indziej, podczas spotkania związanego z nową serią, wymyślamy sporo drobnych rzeczy i nagle pojawia się coś, co sprawia, że jesteśmy bardzo podekscytowani.
Ale co robisz, gdy nie możesz nic wymyślić? Robisz sobie przerwę, idziesz na spacer, pijesz więcej kawy?
Zależy, w którym punkcie cyklu jestem. Czasem utykam, wiedząc, że pod koniec tygodnia mamy spotkanie odnośnie kierunku, więc muszę po prostu siedzieć, aż to znajdę. Nie ma innego wyjścia. Nie zadziała żadna magia, więc trzeba to wymusić. Kiedy pisałem komedie, mawiałem: „Gap się przez okno, dopóki się nie rozśmieszysz”. Z Doctor Who to: „Gap się przez okno, dopóki się nie zaskoczysz i nie pomyślisz: Och, to byłoby potworne”.
Gdzie zwykle piszesz – w domu, w biurze?
Mam domy w Londynie i w Walii, oba posiadają biura. Tam piszę większość rzeczy, ale w rzeczywistości robię to wszędzie. Mogę pisać w pokoju w Roath Lock – gdzie nawet nie mam biura – albo w pociągu. Wolę, zwłaszcza gdy to pierwszy szkic, pisać w moim biurze, ponieważ i tak wystarczająco trudno jest zacząć. Ostatnich kilka kawałków Listen pisałem na planie Deep Breath. Było tak blisko do odcinka, potem skończyłem go w pociągu do domu.
Co robisz, żeby odciąć się od rozpraszających rzeczy w domu albo telefonów dotyczących produkcji?
Nie wiem. Jeśli masz dwoje dzieci, całe dziejące się życie i dwa seriale telewizyjne w produkcji w tym samym czasie – to mi się przydarzyło – nie masz gdzie się schować, a jeśli się chowasz, problemy zaczną narastać. To jak kontroler lotów biorący kilka dni wolnego. Samoloty wciąż nadlatują. Nie dostajesz wolnego. Brian Minchin bardzo dobrze sobie radzi w zachowywaniu rzeczy poza moją wiedzą, jeśli jestem pod presją czasu, ale niektóre decyzje muszę podjąć osobiście.
Czy masz tendencję do tworzenia wielu szkiców?
Wszystkie scenariusze Doctor Who to przechodzą. To skomplikowane, bo ludzie nie wiedzą, czym naprawdę jest pierwszy szkic. Pierwszy szkic, jaki przekazujesz, to niekoniecznie pierwszy szkic, jaki napiszesz.
Jesteś szefem, więc komu przekazujesz pierwszy szkic?
Początkowo mnie i mogę go odesłać samemu sobie. I zwykle to robię. Jako showrunner nie mogę się przed tym ukryć.
Jak żonglujesz wymaganiami bycia scenarzystą i producentem wykonawczym?
Sporo z tego pochodzi z rad Russella. Jednym najtrudniejszym do prześledzenia problemem, który gryzie nas w tyłki w Doctor Who, jest dostanie łącznie dwunastu albo trzynastu scenariuszy, które będą dobre i możliwe do wykonania, z odpowiednią ilością CGI i nie za dużą ilością protetyki i tak dalej. To numer jeden. Dlatego to tak dobrze płatna praca. Po to tam jesteś. Moja praca jest prawie całkowicie wydawnicza, kreatywna. Jestem zaangażowany w korektę, mnóstwo spotkań, okrajanie…
Jak trudno jest przepisywać prace innych ludzi?
Bardziej mnie to martwiło kilka lat temu. Teraz stałem się mniej miły. Pamiętam Russella mówiącego mi, że po prostu musisz wykonać swoją pracę. Czasem dostajesz scenariusz, który jest mocno uformowany, dość rzadki, i nie ma tam dla mnie wiele pracy. To świetnie, kiedy tak się dzieje. Od Toby’ego Whithouse’a i Chrisa Chibnalla albo Marka Gatissa dostaję niezwykle dopracowane szkice. To jak dostać dzień wolny. I myślisz, że może w ten weekend zobaczysz swoje dzieci.
Jak działa dzielenie obowiązków co-writera i napisów tytułowych na ekranie?
Na jakimś poziomie biorę udział w tworzeniu każdego scenariusza, czasem dość czynnie i na takim poziomie, że niedodanie swojego nazwiska jako współautora byłoby dziwne. Zacząłem to robić przy okazji trzeciej serii Sherlocka i ostatniej Doctor Who. Tam, gdzie była większa praca i gdzie byłem bardziej zaangażowany.
Czy nie jest tak, że wszystkie odcinki zaczynają się jako twoje pomysły? Czy też autorzy przychodzą do ciebie z pomysłami?
Bywa z tym różnie. Zygoni byli pomysłem, który podrzuciłem Peterowi Harnessowi. Co prawdopodobnie było powodem, dla którego mocniej się w zaangażowałem w te odcinki, podczas gdy Kill the Moon, powstało z pomysłu, który on podrzucił mnie.
Jestem właśnie w środku tego procesu z nową serią. To się zmienia z chwili na chwilę. Pisarze, którymi jesteśmy zainteresowani lub którym mamy nadzieję przypisać scenariusz, pojawią się i będę z nimi rozmawiać o tym, czego oczekuję w tym roku, i oni mogą wpaść na świetny pomysł, który mi podrzucą. To szanse 50/50. Dwie historie, które napisałem dla Russella, wyszły od jego pomysłów, a dwie wyszły od moich. To musi być idea, która sprawia, że wszyscy są podekscytowani przed opuszczeniem pokoju, sprawiająca, że chcą wrócić do domu i nad nią pracować.
Na przykład Jamie Mathieson właśnie się pojawił i podrzucił genialny pomysł, genialnego nowego potwora. Przeczytałem właśnie pierwszy ustęp jego narracji i nie mam pojęcia, gdzie skończymy z tą opowieścią. Ale to on. Jamie przychodzi z dwudziestoma pomysłami, a ten jeden jest po prostu zaskakująco natchniony.
Jak często ktoś ci mówi: „Nie, nie możemy tego zrobić”? Ludzie mogą mówić ci, że coś nie zadziała?
Tak, i robią to cały czas. To nie jest obraźliwe. To naturalne, że chcesz wiedzieć, jeśli twój żart nie jest śmieszny, zanim staniesz przed publicznością. Więc chcesz, żeby ludzie mówili ci, czego nie zrozumieli. Czasem, jeśli uważam, że nie dostałem wystarczająco dużo uwag, wysyłam scenariusz do Marka Gatissa albo Russella, żeby otrzymać jakiś odzew. Ben Stephenson wysłał mi swoje notatki odnośnie odcinka rocznicowego i pomocnie ponumerował uwagi od 1 do 50.
Ale pamiętając, że stoisz na pozycji, gdzie posiadasz pewne wpływy, jeśli nie władzę, jak radzisz sobie z pochlebcami albo przynajmniej z ludźmi gotowymi zgodzić się na wszystko?
Coś takiego nie ma miejsca. W bańce Doctor Who i Sherlocka wszyscy są mili, uprzejmi, ale i szczerzy. Nie ma tu miejsca na pochlebstwa. Jest bardzo sympatycznie. Nie zostałbym w tej bańce uznany za postać z wielką mocą i znaczeniem. Jestem człowiekiem, który zapomina jeść i musi być karmiony, kiedy przybywa do biura, kimś kto zapomina swoich okularów do czytania.
Źródło: Radio Times
Drugą część wywiadu znajdziecie tutaj.