Podróże w czasie to motyw, do którego kultura wraca raz za razem. Dziś mamy dla was krótki przegląd dzieł na ten temat, które szczególnie nam przypadły do gustu.
Oczywiście nasz ulubiony serial Doctor Who oparty jest o motyw podróży w czasie. Niejednokrotnie czerpie z bogatej historii powieści utopijnych i wczesnego (oraz późniejszego) science fiction. Zobaczyć w nim możemy wszystko – od dosłownych skoków w przeszłość i przyszłość wszechświata i ingerencji w jego historię, przez wszelkie możliwe paradoksy czasowe, a kończąc na wiecznym cyklu regeneracji Doktor(a). Więcej o tym przeczytacie zresztą w zapoczątkowanej tutaj serii esejów Ginny N. o tym, jak działa czas w serialu. Wszyscy kochamy te dziwnostki (a niekiedy się nimi irytujemy), ale do samego motywu podróży w czasie podchodzimy różnie. Jedne z nas kochają go w każdej postaci, inni są w swoich zachwytach wybiórczy. Ale faktem pozostaje, że każde z nas ma jakieś dzieła poza Doctor Who, które poruszają tę tematykę i przypadły nam do gustu. Oto nasze polecanki.
Ginny N.: Podróże w czasie to w ogóle nasz ulubiony motyw w fantastyce, więc pewnie moglibyśmy opowiadać nim bardzo długo, ale wybierzemy tylko parę przykładów. Jednym z nowszych jest drugi sezon Star Trek: Discovery, w którym istotnym motywem są podróże w czasie w przyszłość. Serial opowiada o Michael Burnham, która w pierwszym sezonie ląduje na pokładzie tytułowego statku Discovery, a w drugim śledzimy jej rodzinne starcia z młodszym przybranym bratem i poszukiwania dziwnych czerwonych sygnałów, które prowadzą załogę statku w konkretne punkty w czasie i przestrzeni, które pomogą im uratować wszechświat przed zagładą. Wszystko to możliwe jest właśnie dzięki motywowi podróży w czasie. [spoiler]Mamy tu domykającą się pętlę: by uciec w przyszłość, bohaterowie muszą najpierw zrozumieć sens sygnałów i dowiedzieć się, kto je wysłał, tak by Michael mogła je w odpowiednim momencie wysłać. Ale właśnie najciekawsze są nie same te skoki w przeszłość, a największy – dziewięćsetletni – skok w przyszłość, którego konsekwencje pokazuje nam dopiero emitowana obecnie seria trzecia. Jeśli już mamy skakanie w przyszłość, to z możliwością powrotu do przeszłości, a tu jest to krok oznaczający odcięcie od bliskich, konieczność pożegnania na zawsze i niepewność, czy w ogóle znajdzie się świat, w którym załoga Discovery będzie żyć. A nawet jeśli misja się powiedzie (i szczęśliwie tak jest), to nadal jest to ogromne poświęcenie i świat, który będzie musiała poznać na nowo.[/spoiler]
Inny przykład czegoś na kształt podróży w czasie, który bardzo lubimy, to powieść Ostatni kontynent Terry’ego Pratchetta. W finale poprzedniej części podcyklu o magach magowie z Niewidocznego Uniwersytetu próbują ściągnąć maga Rincewinda z powrotem na NU, ale na skutek pomyłki w triangulacji Rincewind ląduje na współczesnej mu nieaustralii (XXXX, Terror Incognita), a magowie na NU dostają ogromnego przypalonego królika. Nieaustralia okazuje się być od swojego powstania zamknięta w oku antycyklonu i posklejana z różnych kawałków czasu, co prowadzi do nagromadzenia paradoksów czasowych. Tymczasem magowie z NU odkrywają w gabinecie profesora niezwykłej i okrutnej geografii przejście na pobliską nieaustralii plażę na Mono Wyspie. Plaża kusi, jako że w Ankh-Morpork trwa mroźna zima. Niestety, w wyniku nieszczęśliwego wypadku magowie zostają bez drogi powrotnej, a co gorsza okazuje się także, że w odległej przeszłości. Tym razem ciekawy jest właśnie ten poszatkowany czas i to, jak wpływa na rzeczywistość, którą Rincewind wbrew swojej woli musi posklejać we w miarę chronologiczną całość. Podoba nam się tu osadzenie historii w „nieaustralijskiej” mitologii. Za to po latach trochę razi, że ten świat musi uratować wrzucony w niego przybysz z „Zachodu”. Nawet jeśli to wszystko jest winą tego, że w ogóle się w tym świecie pojawił. Fajne jest za to to, jak magowie w ogóle podchodzą do kwestii tego, że przenieśli się dziesiątki tysięcy lat wstecz. Akceptacja i całkowite zignorowanie paradoksów, bo skoro to przeszłość, to wszystko już się wydarzyło? No ba. To tym bardziej kontrastuje z tym, że jak dowiadujemy się wcześniej, pojawienie się Rincewinda w XXXX sprawiło, że zmieniła się przeszłość całego kontynentu. Tak, dokładnie tak, jak przeczytaliście.
Paternoster Gang: Przyznaję, maniakalnie tropię wątki podróży w czasie w popkulturowych dziełach i dziełkach, zwykle po to, by się krzywić i narzekać, że robione są źle. Kto według mnie zrobił je dobrze albo przynajmniej ciekawie i oryginalnie? Podrzucam kilka propozycji.
Na start coś, czego w żadnym zestawieniu tego typu chyba jednak nie powinno zabraknąć, czyli Back to the Future. Film mojego dzieciństwa, po którym, jak wszystkie dzieciaki z podwórka, zapragnęłam deskorolki i czerwonej kamizelki (tę pierwszą dostałam). Choć z perspektywy czasu niektóre wątki irytują, a inne, jak wizja przyszłości, wywołują nerwowy chichot, to w samym podejściu do tematu tryptyk Roberta Zemeckisa jest niemal wzorcem z Sèvres i kopalnią motywów oraz reguł grzecznych podróżników w czasie. Już na start nasz bohater zalicza paradoks dziadka, nieświadomie sprawiając, że jego matka, zamiast w jego ojcu, zakochuje się w nim. Chwilę później (bo przecież nigdy wcześniej!) dowiaduje się, że nawet najmniejsza ingerencja w przeszłe wydarzenia może spowodować katastrofalne skutki w przyszłości. Obserwujemy je szczególnie w drugiej części serii. Mamy też zmieniającą się na bieżąco przyszłość pokazaną za pomocą znikających z rodzinnego zdjęcia bohaterów, alternatywne linie czasowe, spotykanie, a właściwie unikanie spotkania samego siebie z różnych czasów i w końcu ostrzeżenie, że nadmierne psucie czasu może skutkować zniszczeniem świata. Prawdziwa uczta dla miłośniczek timey-wimey stuff!
Druga propozycja to powieść Nie licząc psa, czyli absolutnie przeurocza, ciepła i koniec końców optymistyczna wariacja Connie Willis na temat klasyka Jerome K. Jerome’a. Akcja zaczyna się w 2057 roku, kiedy to Ned Henry, potwornie zmęczony i nękany dyschronią – chorobą spowodowaną zbyt wielką liczbą skoków w czasie w poszukiwaniu „strusiej nogi biskupa” (czym jest, przekonujemy się znacznie później) – ucieka przed swoją nadmiernie wymagającą szefową do wiktoriańskiej Anglii 1888 roku. I choć marzy tylko o odpoczynku, szybko pakuje się w kolejne tarapaty, rozwiązuje zagadki, ratuje czas i… jeszcze kogoś. Z motywów podróżowania w czasie Willis najsilniej skupia się na kwestii oddziaływania najdrobniejszych ingerencji w przeszłość, jak porzucenie niedopałka czy złe zawiązanie sznurówek, na stabilność świata jako takiego. Wspaniała, erudycyjna lektura.
Na honorową wzmiankę zasługuje serial Warehouse 13. A konkretnie pojawiający się w nim kilkukrotnie wehikuł czasu skonstruowany przez H.G. Wells, który umożliwia jej (tak!) wysłanie kogoś w przeszłość na dokładnie 22 godziny i 19 minut (czyli 1339 minut, a 1339 to tzw. anielska liczba – cóż za uczta dla nerdów!). Ale uwaga, machina pozwala jedynie na przesłanie świadomości i wejście na ten czas w cudze ciało. Bardzo ciekawy pomysł, a jeszcze lepsza H.G. Wells – dla niej oglądałam ten serial!
I na koniec DC’s Legends of Tomorrow, czyli mój zdecydowany serialowy faworyt w uniwersum DC. To z sezonu na sezon coraz bardziej zabawna i absurdalna opowieść o grupie najpierw złoczyńców, a później bohaterów i bohaterek (ach, jakichż bohaterek!), którzy i które na pokładzie Waveridera ratują świat przed złoczyńcami oraz… skutkami ratowania świata przed złoczyńcami. W efekcie dostajemy mnóstwo alternatywnych, przeplatających się ze sobą linii czasowych i światów, a do tego magiczne istoty, demony i piekło, magów i złe wróżki chrzestne, mity i legendy ze wszystkich stron świata oraz cudownie różnorodną pod każdym względem ekipę. Przednia zabawa, mnóstwo głupot, a czwarty sezon to już po prostu złoto. Strzeżcie się jednorożców!
Lierre: Przykładem fabuły o podróżach w czasie, która mnie ostatnio szczególnie ujęła, był drugi sezon The Umbrella Academy (a w zasadzie pierwszy też). Dużo jest tam grania klasycznymi tropami – w skrócie: bohaterowie ze współczesności przenoszą się w lata 60., w jedno miejsce, ale zostają rozrzuceni na przestrzeni kilku lat – ale dość nowatorska wydaje mi się warstwa fabularno-społeczna. Skok w czasie na poziomie fabuły związany jest z większą intrygą, jaką jest powstrzymanie końca świata (który zdążył już zostać przeżyty przez jednego z bohaterów, ale time can be rewritten i dalej możliwe jest jego uniknięcie). Jest też jednak świetną okazją, by pokazać, jak przez kilkadziesiąt lat zmieniła się Ameryka. Serial poświęca bardzo dużo czasu kwestiom rasowym i płciowym, nie udając nawet, że nie jest to jego jednym z głównych zainteresowań.
Świetny w The Umbrella Academy jest też motyw wielkiej korporacji zarządzającej czasem. Z agentami terenowymi, oderwanym od rzeczywistości szefostwem i masą biurokracji… Bardzo też fajnie zostało przedstawione to, że podróżowanie w czasie jest bardzo trudne i niezwykle łatwo o wypadek. Doktor by się zdziwił(a). A przynajmniej jest tak dla Number 5, bo agenci Komisji mają tę sprawę znacznie ułatwioną. Ogólnie rzecz biorąc, serial jest przedstawicielem nurtu efektu motyla – każda zmiana dokonana w historii przyszłej lub przeszłej pociąga szereg konsekwencji.
W The Umbrella Academy motyw podróży w czasie wynika ze zdolności jednego z bohaterów. Podobnie sytuacja wygląda w nieco starszym serialu Heroes. Tam nośnikiem motywu podróży w czasie jest Hiro – młody Japończyk, straszny nerd, osoba żyjąca komiksami i popkulturą, która marzy o byciu superbohaterem. Odkrywa, że w przyszłości Nowy Jork zrujnuje ogromna eksplozja. Celem bohaterów jest odkrycie, co do niej prowadzi i jak ją powstrzymać. A na drodze staje im oczywiście jeszcze więcej problemów. Mamy więc bardzo podobny motyw jak w młodszym Umbrella. Ogólnie rzecz biorąc te seriale bardzo dużo łączy – jeśli znacie jeden z nich, polecam drugi. A jak nie znacie żadnego, to polecam oba. Z ich tonem kojarzy mi się też, by dopełnić triady, film X-Men: Days of Future Past. Generalnie motyw unikania przyszłej katastrofy wydaje się być w tym gatunku bardzo ważny.
A żeby nie wyjść na monotematyczną, wspomnę jeszcze o jednym przykładzie na pograniczu podróży w czasie. Film Arrival, na podstawie opowiadania Teda Chianga, opowiada o pierwszym kontakcie z bardzo nieludzką obcą cywilizacją. Główną bohaterką jest lingwistka, która próbuje rozgryźć pokazywane przez kosmitów skomplikowane, ulotne symbole. Pod koniec filmu okazuje się, że przyswojenie ich języka sprawia, że ludzie zyskują zdolność nielinearnego postrzegania czasu – a więc, w pewnym sensie, podróżowania w czasie. Np. przewijające się przez film wątki z prywatnego życia bohaterki okazują się być jej przyszłością, którą dzięki kontaktom z obcą rasą już zna i na koniec podejmuje świadomą decyzję, by tę przyszłość, niezbyt szczęśliwą, zrealizować. Film zadaje sporo niełatwych, filozoficznych pytań, a przy tym jest przepiękny – bardzo go polecam, jeśli go jeszcze nie widzieliście.
Vitecassie: Paradoks dziadka to jeden z częściej powracających motywów przy podróżach w czasie – tak jest też i w Timeless, serialu, który krzyczy „podróże w czasie!” już samym tytułem. Jego nieco kiczowaty plakat może zniechęcać, ale nie dajcie się – ta historia (a właściwie te historie, w końcu bohaterowie co rusz wracają, by zmienić przeszłość lub tym zmianom zapobiec) ma coś w sobie i choć sporo w niej starych chwytów i przewidywalnych zwrotów akcji, to wracam do niej z bardzo przyjemnymi wspomnieniami. Timeless od pierwszego odcinka zabiera nas w przeszłość, raz bliższą, raz dalszą, i to z własną historyczką na pokładzie – tutaj dla odmiany się jej słucha także podczas akcji, a spieprzanie rzeczy na lepsze zostawiono jednak cudownemu Legends of Tomorrow. Długo się w sumie nie dowiemy, czemu ci nasi bohaterowie tak skaczą jedni za drugimi (a wśród tych drugich Goran Vijsnic, znany whovianom z roli Nikoli Tesli), walcząc ze sobą o to, czy zmieniać tę historię, czy jednak nie. Są tu ładne kostiumy, teorie spiskowe i amerykański rząd, który jak zwykle ma za dużo do powiedzenia. Trąci trochę zmarnowanym potencjałem, ale tylko trochę – to idealne dwa sezony na jesienne wieczory.
Przy okazji pandemii i ciągle niegasnących obaw przed sztuczną inteligencją, chciałabym też wspomnieć o chyba dość mało znanym serialu Travellers od Netflixa. I tu mamy zestaw z podróżami w przeszłość z własnym zespołowym historykiem, różnica jest taka, że podróżujemy z przyszłości w naszą teraźniejszość – za to klasycznie, aby zapobiec apokalipsie. By jednak uniknąć błędów związanych z emocjami i impulsywnością, wszystkie decyzje podejmuje Dyrektor, czyli najbardziej zaawansowana sztuczna inteligencja na świecie. To już ogranicza nam pole do rzeczywiście głupich pomysłów głównych bohaterów, do których chce się krzyczeć jak do postaci z horrorów: „Nie idź tam, wszyscy wiedzą, że to zły pomysł!”, ale jest coś jeszcze, co nie pozwala mi o tym serialu nie wspomnieć – sposób podróży. Miewaliśmy różne statki i maszyny, tunele czy przejścia, tymczasem w Travellers mamy znacznie rzadziej spotykane wracanie w czasie do innych ciał. Jeśli to jeszcze brzmi mało ciekawie, to zwracam uwagę, że fraza „w czasie” ma tu spore znaczenie – bo znów nosiciele, ciała dla podróżników, nie są wybierane z okrucieństwem czy brakiem namysłu, ale kierując się logiką, wybiera ich Dyrektor. I tak nasi bohaterowie trafiają w nowe ciała zawsze wtedy, gdy ich nosiciel, jak wskazują zachowane w przyszłości dane, miał umrzeć – na sekundy przed historycznym czasem zgonu przejmują kontrolę nad danym ciałem i tej śmierci unikają. Wszystkich tych rzeczy dowiadujemy się na samym początku, a cała oś fabularna opiera się faktycznie na ratowaniu świata – ono samo w sobie jest jednak bardzo emocjonujące, a i dojdzie nam po drodze jeszcze sporo smaczków związanych z tą „inną” technologią.
Na koniec, dla odmiany, jeszcze może krótkometrażówka Out of Time, z Michelle Dockery i Tomem Hiddlestonem, która uderza w niby całkiem standardowy motyw podróży w czasie tylko dla przyjemności, ale tutaj rzeczywiście nikt nie próbuje po pewnym czasie czegoś w przeszłości pozmieniać. Prawdopodobnie dlatego, że trudno by to było upchnąć w pięciu minutach. Ale to dobrze, to jakiś powiew świeżości.
Artur: Motyw podróży w czasie można przedstawić na kilka różnych sposobów. Najmniej lubię zamknięte pętle czasowe, w których wszelkie podróże okazują się częścią już ustalonego biegu rzeczy wyznaczonego przez fatum lub determinizm. Od science fiction oczekuję szalonych, rozwalających rzeczywistość konceptów, lubię też, kiedy bohaterowie są w stanie zmienić otaczający ich świat lub samych siebie. Dlatego lubię filmy o próbach uwolnienia się z pętli czasowej: począwszy od Dnia świstaka, przez powieść Jak przetrwać w fantastycznonaukowym wszechświecie czy filmy Looper i Na skraju jutra (świetnie się ogląda twardzielską Emily Bloom i ginącego raz za razem Toma Cruise’a), skończywszy na horrorze Śmierć nadejdzie dziś i romantycznej komedii Palm Springs (podróże w czasie mogą być pełne akcji, smutne, wesołe, a nawet przerażające!). Są też teksty takie jak urocze Zdarzyło się jutro, gdzie kot przynosi Kyle’owi Chandlerowi wieści o przyszłości, by ten mógł ją poprawić (podobny jest serial Misja w czasie, gdzie bohater naprawia przeszłość). Twardą SF z idealistyczną wiarą w zmianę ciekawie łączy powieść Peryferal Williama Gibsona (adaptowana na serial z Chloë Grace Moretz w roli głównej) – nie można zmienić przeszłości, ale można stworzyć nową.
Są wreszcie teksty, które w ogóle nie przejmują się konwencjami, jak powiązane seriale Life on Mars i Ashes to Ashes, w których przez większość czasu w ogóle nie jesteśmy pewni, czy bohaterowie oszaleli, czy rzeczywiście przenieśli się w czasie – a może zdarzyło się jeszcze coś innego? To najlepszy dowód, że nie ma co się przejmować zasadami. W świecie rzeczywistym jesteśmy ograniczeni linearnym biegiem czasu, ale w fikcji możemy sobie pozwolić na o wiele więcej.
Pryvian: Pomimo wielkiej miłości do historii, nigdy nie należałam do fanek motywu podróży w czasie (z wyjątkiem Doctor Who). W dużym stopniu wynikało to zapewne z mojej niechęci do fantastyki naukowej jako gatunku, ale też z powodu faktu, że autorki i twórcy często zapominali o konsekwencjach, jakie powinno nieść za sobą skakanie między epokami. I nie mówię tu o elementach komicznych jak uznanie człowieka z zapalniczką za maga i pomiot szatana, ale chociażby o pomijaniu kwestii różnic w języku, jakim posługują się bohaterowie.
Z zadowoleniem muszę jednak stwierdzić, że znalazłam swoją niszę. Zaczęło się od Obcej Diany Gabaldon w czasach, gdy dopiero co ruszyły zdjęcia do pierwszego sezonu Outlandera. Miłość do Szkocji i historii Wysp Brytyjskich zwyciężyła w starciu z nieprzekonującym mnie motywem podróży w czasie – i bardzo się z tego cieszę! Historia pielęgniarki, która przeżyła pracę w okopach pierwszej wojny światowej, aby podczas urlopu w Szkocji przenieść się do epoki walki o przywrócenie na brytyjski tron monarchy ze szkockiej dynastii Stuartów, wciągnęła mnie od pierwszych stron i sprawiła, że zarwałam noc, aby tylko poznać zakończenie. Nie tylko ze względu na wątek miłosny, mimo że poprowadzony zręcznie i przyjemnie (w pierwszym tomie zarówno mąż bohaterki z XX wieku, jak i uroczy James z wieku XVIII są postaciami, które da się lubić i często również współczuć. Niestety, z tego co pamiętam, w kolejnych tomach bywa z tym różnie). Tym, co mnie do reszty ujęło, był fakt, że Claire, typowa Angielka, ni w ząb nie zna szkockiego gaelickiego, a i ze zrozumieniem lokalnej odmiany języka angielskiego miewa problemy. Podobnie jak z obyczajowością panującą wśród szkockich klanów, którą najpierw ocenia bardzo negatywnie (co jest w pełni zrozumiałe, skoro patrzy przez pryzmat czasów, w których się wychowała), a z biegiem czasu zaczyna dostrzegać, że być może jej światopogląd nie jest jedynym słusznym i doceniać piękno w obcej jej kulturze (oraz stopniowo uczyć otaczających ją ludzi, że przemoc nie zawsze jest rozwiązaniem).
Należy zaznaczyć, że zarówno seria książek Diany Gabaldon, jak i powstały na jej kanwie serial zawierają obrazowe sceny przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej.
Uwadze osób, które polubiły historię Claire i jej przygody w XVIII-wiecznej Szkocji, szczerze polecam również powieść Amy Harmon: What the Wind Knows, której bohaterka przenosi się do Irlandii z lat 20. XX wieku, wciąż rozdartej po zakończonej wojnie o niepodległość.
Zupełnie inne podejście do kwestii podróży w czasie zaprezentowali twórcy filmu About Time, który uważam za jeden z najpiękniejszych i najcieplejszych filmów o miłości (nie tylko tej romantycznej, ale również rodzinnej i przyjacielskiej), jakie kiedykolwiek powstały. Główny bohater, Tim Lake, dowiaduje się pewnego dnia od swojego ojca, że mężczyźni z ich rodu obdarzeni się nadprzyrodzoną mocą – mogą cofać się do różnych momentów swojego życia i przeżywać je na nowo, a także zmieniać podjęte wcześniej decyzje. Początkowo Tim podchodzi do tej nowiny bardzo sceptycznie, ale gdy przekonuje się, że jego ojciec wcale sobie z niego nie żartował, zaczyna eksperymentować (co zrobiłby chyba każdy na jego miejscu). W pewnym momencie spotyka Mary, dziewczynę, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia i postanawia wykorzystać swoje umiejętności, aby zdobyć jej serce. Nie wszystkie rzeczy w życiu da się jednak załatwić za pomocą podróży w czasie…
W tym momencie jestem zmuszona przerwać, aby nie zdradzać za dużo. Tym, co bowiem najbardziej chwyta za serce w About Time, jest sama końcówka filmu i płynący z niej morał. Wart docenienia jest również sposób w jaki napisano postać Tima. To nie jest człowiek idealny. Jest zwyczajny, opowiada czasem nieśmieszne żarty i zdarza mu się palnąć jakąś głupotę zanim pomyśli o tym, co robi. Potrafi jednak przyznać się do błędu, przeprosić, postawić czyjeś potrzeby ponad swoimi – i nie obawia się okazywać emocji. Potrzebujemy więcej takich mężczyzn w popkulturze – szczególnie takich, którzy przyswoją jego najważniejszą lekcję na temat podróży w czasie, wygłoszoną w epilogu filmu.
Pominęliśmy wasze ulubione przykłady? Koniecznie podzielcie się nimi w komentarzu na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.