Rok 2021 był trudny… i bardzo długi… ale dostarczył nam też pozytywnych wrażeń literackich, serialowych, filmowych i growych. Oto nasze podsumowanie 2021 roku, podzielone na dość niestandardowe kategorie. Zapraszamy was do przyłączenia się do Paternoster Gang, Ginny, Lierre, Lady Kristiny i Stycznia i do dorzucania swoich typów w komentarzach na naszej stronie na Facebooku i w grupie Polifonia fantastyczna.
Coś, co dało mi najwięcej radości
Paternoster Gang: Po Lokiego sięgnęłam, nie spodziewając się właściwie niczego, i kupił mnie od pierwszego odcinka. Nic mnie nie raduje bardziej niż podróże w czasie i ich konsekwencje w postaci wielu linii czasowych, pętli oraz wariantów tych samych postaci. Dostaliśmy to w pakiecie z rozważaniami, czy sami tworzymy swoją przyszłość, czy też jest ona z góry ustalona, oraz jakie to ma implikacje dla naszych wyborów życiowych, a także całkiem zgrabnie poprowadzoną ewolucję bohater/a/ów/ki. Etyczno-filozoficzne rozkminy na krańcu światów – czy może być coś piękniejszego?
Coś, co wzruszyło mnie do łez
Ginny N.: Nasze wyliczenie zaczniemy od czegoś z samego końca roku. 31 grudnia wleciał 6 sezon Queer Eye i jak zwykle zbingeowaliśmy go prawie na jednym posiedzeniu. Mieliśmy tu sporo wzruszeń, ale najwięcej dał ich nam drugi odcinek z Angel, transpłciową dziewczyną, w którym pojawił się nie tylko temat dysforii i akceptacji przez rodzinę (w tym o załamanej relacji z ojcem), ale też wiele było o płciowej euforii i radości z tego, kim się jest. I to ta euforyczna część wzruszyła nas najbardziej.
Paternoster Gang: Wanda Maximoff jest moją ulubioną postacią z uniwersum Marvela, czekałam więc na WandaVision z ogromnym podekscytowaniem. Nie spodziewałam się jednak czegoś tak pięknego i smutnego zarazem. To wzruszająca opowieść o żałobie, nieprzeżytym życiu, odpuszczaniu i godzeniu się z rzeczywistością. Wspaniałe studium emocji okraszone świetnym aktorstwem i niekonwencjonalnymi wyborami fabularnymi.
Lierre: Picard (którego zaczęłam jeszcze w 2020, ale ponad połowę obejrzałam w 2021) wzruszał mnie pięknymi relacjami między postaciami, ich kontaktem wzrokowym, komunikacją, empatią, a przy tym wielką determinacją, by wykorzystać niewiele czasu, który został, na wprowadzenie zmiany we wszechświecie, w którym nie wszystko jest dobre i sprawiedliwe dla wszystkich. To piękna historia na wielu poziomach.
Styczeń: Kojarzycie taki moment, kiedy musicie przeczytać jakąś książkę do szkoły czy na studia, a ta wciąga was tak, że czytacie ją do rana? Właśnie to zrobiło mi Stone Butch Blues autorstwa Leslie Feinberg. Dodajmy, że przez łzy. Bo tej książki nie da się inaczej czytać. Ugodziła mnie w emocje na tak osobistym poziomie, że nie wiem nawet, co mam o niej napisać. Gdybym miał opisać ją w kilku słowach… queerowe odnajdywanie swojej tożsamości oraz swojej społeczności. To chyba kwintesencja tego, co mnie tak wzruszyło, razem z uświadomieniem sobie, jak bardzo widzę w tej książce również okruchy siebie.
Druga rzecz może wydać się błaha, ale… Dogs in Space. Nie zakładałem, że rozpłaczę się na netflixowej kreskówce dla dzieci o pieskach w kosmosie, ale skoro miało to miejsce, to wstyd byłoby o tej kreskówce nie wspomnieć. Jest wspaniała, wzruszająca i skończyła się zdecydowanie zbyt szybko.
Lady Kristina: Jednym z pierwszych seriali obejrzanych przeze mnie w zeszłym roku był It’s a Sin, czyli ostatnia produkcja Russella T Daviesa. Śledzimy tu losy kilkorga queerowych młodych ludzi w latach 80., których życie zmienia (i nierzadko przerywa) epidemia AIDS. Emocji dodaje tu zwłaszcza kontrast pomiędzy początkowymi scenami, gdzie bohaterowie są tacy radośni i szczęśliwi, a w tle grają kultowe kawałki z epoki, a późniejszą akcją, gdzie tracą zdrowie i życie, cierpiąc również przez dezaprobatę i brak akceptacji ze strony ich rodzin i społeczeństwa. Sama przedstawiona historia jest niezwykle ujmująca, ale odczuwane emocje potęguje dodatkowo fakt, że większość tych zdarzeń miała miejsce w rzeczywistości.
Coś, co opowiedziało porywającą historię
Lierre: Natykałam się w pewnym momencie wszędzie na ekscytację wokół młodzieżowej serii Christelle Dabos Lustrzanna (pierwszy tom to Zimowe zaręczyny). To obszerna, czterotomowa opowieść, która rozgrywa się w bardzo nietypowym świecie (daleka postapokalipsa, Ziemi już nie ma, została rozbita na kawałki, które unoszą się w przestrzeni jak wyspy nad otchłanią) i opowiada o Ofelii, jeszcze nastolatce, ale zdecydowanie dorosłej, która ma moc swojej rodziny (manipulowanie przedmiotami), swoją specjalną zdolność (odczytywanie dotykiem historii przedmiotów) i zdolność zupełnie niezwykłą (podróżowanie przez lustra). Poznajemy ją w momencie, gdy musi porzucić prowadzenie muzeum, gdyż zaaranżowano jej małżeństwo z pewnym ponurym typem z innej arki. Zostaje wplątana najpierw w rodzinne dramy, później w politykę, a później… w niemalże kosmologiczną awanturę. Czy poleciłabym te książki młodzieży? NIE. Czy wywołały we mnie spore wątpliwości? TAK, mam zamiar kiedyś o tym coś napisać. Czy jednak wciągnęło mnie po uszy? Zdecydowanie. Jestem pod ogromnym wrażeniem wyobraźni autorki. Ja czytam naprawdę dużo fantastyki, moja wyobraźnia działa świetnie, a jednak musiałam się wysilać, by nadążyć za jej tak bardzo nietypową wizją, pilnie śledzić opisy, by załapać, jak ten świat wygląda i jak działa. A sama historia Ofelii i odkrywania kolejnych tajemnic jej świata jest po prostu porywająca. Bardzo polecam, jeśli szukacie czegoś, co równocześnie was wciągnie i rzuci wam wyzwanie.
Paternoster Gang: Po powieści Cień i kość i Szóstka wron Leigh Bardugo sięgnęłam pod wpływem serialu na ich podstawie i… wpadłam. Autorka ma ogromny talent do pisania wciągających, pełnych zwrotów akcji opowieści. Trylogia Griszów urzekła mnie fantastyczno-steampunkowym sztafażem, epickością, przebogatym światem przedstawionym i połączeniem magii z nauką, a sama historia nie pozwoliła nawet na chwilę oddechu. Do Szóstki wron podchodziłam początkowo z mniejszym entuzjazmem, co jest w sumie zabawne, bo jest często wskazywana jako lepsza, wynikało to jednak z tego, że heist nie jest moim ulubionym gatunkiem. I samą mnie zaskoczyło, jak szybko pochłonęłam oba tomy i jak bardzo nie potrafiłam się od tej historii oderwać. Ogromna tu zasługa będących postaciami z krwi i kości bohaterów, którym po prostu nie da się nie kibicować, ale też zakręconej, pełnej niespodzianek intrygi, w której do końca nie wiemy, o co tak naprawdę toczy się gra i jak się to wszystko skończy. Fenomenalna lektura!
Ginny N.: This Is How You Lose the Time War chcieliśmy przeczytać od dawna i właściwie od początku spodziewaliśmy się naprawdę niezwykłej opowieści. Taką też dostaliśmy i do tego opowiedzianą tak, że nie mogliśmy doczekać się kolejnych zdań, listów i prawie że spotkań bohaterek.
Na koniec roku zaś obejrzeliśmy Encanto, nową animację Disneya, która opowiada o rodzinie i wewnętrznych zmaganiach. Główna bohaterka, Mirabel, nie szuka tu swojego księcia, a próbuje dopasować się do rodziny, w której każdy – poza nią – dostaje jakiś magiczny dar. To historia o rozczarowaniu, oczekiwaniach wobec dzieci, których te nie zawsze potrafią spełnić, a jeśli nawet je spełniają, to wcale nie są tak szczęśliwe jak się wydaje. A do tego – co z naszych ust naprawdę sporo znaczy – świetne piosenki, które zostają w głowie nawet po seansie.
Coś, co wciągnęło mnie na długie godziny
Lady Kristina: W ramach odkrywania klasyków (zarówno brytyjskich jak i tych dotyczących podróży w czasie) obejrzałam seriale Life on Mars i Ashes to Ashes. Śledzimy tu losy pracujących w policji kolejno Sama Tylera i Alex Drake, którzy wskutek sytuacji zagrażającej życiu lądują w przeszłości, gdzie okazuje się, że mają właśnie pracować lokalnym wydziale kryminalnym dowodzonym przez nadkomisarza Gene’a Hunta. Produkcje w pewnym stopniu różnią się od siebie – Sam, który przeżywa tę przygodę jako pierwszy, zdaje się odkrywać świat, do którego trafił, niczym obcą planetę. Z kolei Alex, która poznała historię Sama, ma większe doświadczenie w tym świecie, ale i tak do końca nie jest pewna, co jest prawdziwe. Rozwiązywanie spraw też jest inne w obu przypadkach – Tyler jest bardziej detektywem badającym wszelkie możliwe szczegóły, natomiast Drake skupia się na sferze psychologicznej. W przypadku obu seriali widzimy jednak kontrast pomiędzy przybyszami z naszej teraźniejszości a światem przeszłym. Bohaterowie z przeszłości, niezależnie, czy dzieje się to w latach 70. czy 80., są nie zawsze sympatyczni (co czasami bywa jedynie pozorem), ale są przede wszystkim wytworami swoich czasów, co przy gwałtownym starciu z inną epoką staje się jeszcze bardziej widoczne. Obie produkcje są świetne jako same seriale kryminalne, ale wątki obcości w innym świecie i nie(zmienności) czasu są tu wartościami dodanymi.
Paternoster Gang: W maju, nie mogąc się już doczekać premiery szóstego sezonu serialu The Expanse (która miała miejsce dopiero w grudniu), skończyłam przerwaną kilka miesięcy wcześniej lekturę Gorączki Ciboli i z miejsca sięgnęłam po kolejne tomy: Gry Nemezis, Prochy Babilonu, Wzlot Persepolis i Gniew Tiamat. Choć poszczególne części kosmicznej sagi Daniela Abrahama i Ty Francka, piszących pod pseudonimem James S.A. Corey, są nierówne, to tworzą naprawdę niesamowitą i godną uwagi całość. Szczególnie podobał mi się szósty tom cyklu, Prochy Babilonu, upakowany akcją, politycznymi intrygami, nieoczekiwanymi sojuszami oraz niezwykłymi rozwiązaniami mającymi na celu w pierwszym rzędzie pokonanie Marco Inarosa, w drugim uczynienie świata lepszym miejscem dla wszystkich. W kolejnych tomach urzekł mnie pomysł przesunięcia czasu akcji o 30 lat i pokazania i starości (a czasem też śmierci) bohaterów, i tego, jak w efekcie ich działań zmienił się świat. Tu głównym złym jest niesamowicie zaawansowana cywilizacyjnie Lakonia, która, podczas gdy inne światy starały się zadbać o dobrobyt swoich obywateli, wykorzystując protomolekułę do konstrukcji statków i broni, przygotowywała się na podbój wszechświata. Główną siłą wszystkich części pozostają jednak bohaterowie, przyjmowanie perspektywy pojedynczych osób i pokazywanie, jak determinacja jednostek może zmienić historię. Przede mną jeszcze dziewiąty – i zarazem ostatni – tom sagi, i wiem na pewno, że bardzo trudno będzie mi się rozstać z załogą Rosynanta i ich przyjaciółmi.
Styczeń: Nie jest to dla mnie absolutnie żadnym zaskoczeniem – najdłuższy czas w zeszłym roku spędziłem, oglądając Critical Role. W 2021 zakończyła się druga kampania, opowiadająca o przygodach drużyny bohaterów Mighty Nein, kampania, od której zacząłem oglądanie i z której postaciami niesamowicie się związałem przez ostatnie miesiące. Rozpoczęła się z kolei trzecia kampania, w której bohaterów nienazwanej jeszcze drużyny dopiero poznaję i już ich uwielbiam. Kiedyś nie myślałem, że będę potrafił usiąść i przez cztery godziny słuchać, jak grupa nerdów gra w D&D, ale teraz jest to jedna z rzeczy, które wywołuje u mnie niespotykane emocje. Bo zarówno gracze, jak i postacie, są po prostu wspaniali.
Lierre: Tutaj wspomnę o dwóch grach, dwóch bardzo różnych grach, które mnie pochłonęły. Jako że sięgam po gry, by się zrelaksować, najczęściej wybieram takie spokojne i wholesome. Wylosowało mi się My Time at Portia i zakochałam się – zapewne są gry bardziej dynamiczne, z lepszą grafiką, lepiej dopracowane, ale zachwyciła mnie estetyka tej gry (kojarzyła mi się z filmami Studia Ghibli) i z przyjemnością wcieliłam się w rolę bohaterki, która przejmuje po ojcu warsztat stolarski mieszczący się tuż koło muru wyjątkowo malowniczego miasteczka, które przycupnęło na ruinach upadłej cywilizacji. Jest tu trochę typowego klikania – zbieranie zasobów, spełnianie zachcianek innych mieszkańców, małe misje, ale też misje większe, związane z odkrywaniem przeszłości tego świata, a także elementy typowej nawalanki (zupełnie jednak nie stresującej!), kiedy na horyzoncie pojawia się jakiś podstępny złoczyńca. Naprawdę piękna, urocza i intrygująca gra – jeśli lubicie takie, to bardzo polecam.
Zaś drugą grą, która się znajdzie w tym punkcie, jest słynne Disco Elysium, zupełnie inny gatunek i inna półka, olśniewające tekstowe RPG ze sporą dawką polityki i śledztwem, które prowadzi się z punktu widzenia policjanta, który stracił pamięć. Takiego typowego, pokonanego przez życie, wydychającego opary alkoholu obleśnego typa. A może wcale nie. To jedna z zagadek. To kultowa gra, czemu się zupełnie nie dziwię. Zagrajcie.
Coś, co mnie zainspirowało
Lierre: Nie napiszę o inspiracji do jakiejś twórczości, raczej takiej ogólnej inspiracji – książce, która przemeblowywała mi mózg podczas lektury i było to bardzo przyjemne. Pamięć zwana imperium Arkady Martine to powieść science fiction o ambasadorce, która ze swojej ojczystej stacji kosmicznej przybywa do ogromnego, przytłaczającego imperium, by zanurzyć się w kulturze, którą psychofaniła od dziecka, chronić interesy swojej ojczyzny i odkryć, co się stało z jej poprzednikiem na stanowisku… Tu również musiałam uważnie czytać każdy opis, by rozgryźć, jak wygląda stolica, na czym polega ta przedziwna kultura – i dawało mi to wiele radości. Przyznam, że uwielbiam główną bohaterkę, Mahit, jej sposób reagowania, jej sposób myślenia, i przeżywanie tej przygody w jej towarzystwie było wspaniałe. A moje kulturoznawcze serduszko radowało się z wypatrywania przebogatych źródeł inspiracji – od starożytnych Chin po Azteków, od Bizancjum do najświeższej fantastyki.
Ginny N.: Inspiracje to skomplikowana sprawa. Mamy ich sporo, przychodzą i odchodzą i absolutnie nie wymienimy tu wszystkich. Na pewno będzie tu Świat Dysku (jak zawsze), na pewno słuchana przez nas muzyka. Do konkretnych opowiadań przyczyniły się dwie piosenki (z czego jedna na przełomie roku), Stop Your Tears Aldous Harding i Sugar in a Bowl Of Monsters And Men. Z inspiracji niejednoznacznych z kolei wspomnimy reportaż Rebecci Solnit, Nadzieja w mroku. Książka o tyle trudna dla nas, że już to zgadzaliśmy się z jej przekazem, już to kolejne fragmenty stawały w sprzeczności z tym, co czujemy czy uważamy. Nadzieja i beznadzieja mieszały się w nas mocno, ale ostatecznie z tych myśli i z tej lektury wyłoniły się inspiracje, które odbiły się mocno na kształcie pierwszego szkicu naszej powieści pisanej w ramach NaNoWriMo 2021. I zapewne zostaną w kolejnych jej wersjach.
Coś, co przedstawiło mi bohaterów, z którymi chcę się zaprzyjaźnić
Paternoster Gang: Suicide Squad z 2016 roku nieszczególnie mnie zachwyciło – przede wszystkim dlatego, że, poza fenomenalną Harley Quinn, nie udało mu się wprowadzić bohaterów, z którymi mogłabym sympatyzować. Było to o tyle rozczarowujące, że osią filmów o straceńcach podejmujących się niemożliwej misji są właśnie postacie – przestępcy, którzy podczas jej wykonywania odkrywają w sobie coś dobrego. Tę lekcję zdecydowanie odrobił James Gunn, tworząc The Suicide Squad. Jak sam mówił w wywiadach, szukał w uniwersum DC najdziwniejszych superbohaterów, i tak poznaliśmy Cleo Cazo, czyli Ratcatcher 2, oraz Abnera Krilla, czyli Polka Dot Mana. To ta dwójka, obok granego przez Idrisa Elbę (uwielbiam go, nic na to nie poradzę) Bloodsporta oraz Harley Queen Margot Robbie, absolutnie skradła mi serce. Cleo – empatią i wiarą w to, że przyjaciele potrafią zmiękczyć serce nawet najgorszego potwora, Abner – swoją dziwacznością, ale też dbaniem o innych, nawet tych mniej superbohaterskich, członków legionu samobójców. Bloodsport kupił mnie już na samym początku swoją rozmową z córką (prawdziwy ojciec roku!), a Harley to Harley – albo się ją kocha, albo nienawidzi. Ja wybieram zdecydowanie to pierwsze.
Coś, co wpadło mi do ucha, głowy i serca
Lierre: Zapewne nie poznałabym Inside Bo Burnhama, gdyby pewna wspaniała osoba nie zmusiła mnie do obejrzenia, za co jestem bardzo wdzięczna. Minęło wiele miesięcy, a mi dalej rozbrzmiewają w głowie niektóre piosenki z tego przejmującego, przerażającego, zabawnego, irytującego, budzącego całe spektrum emocji ni to skeczu, ni to filmu, ni to pamiętnika z pandemii, depresji, epizodu wielkiej samotności. Wiem, że wiele osób unika takiej tematyki w tej trudnej epoce, w której żyjemy. Oglądanie Inside jest bolesne, bo uderza w takie nuty, które pewnie w każdym widzu też się odzywają; jest to jednak na tyle niedosłowne i na tyle sięgające do różnych obszarów współczesności – od internetowych randek po kapitalizm, od depresji po sprawiedliwość społeczną – że naprawdę uważam, że każdy powinien to obejrzeć. No i piosenki są naprawdę dobre!
Ginny N.: Jeśli ucho, głowa, serce, to oczywiście muzyka. Tej towarzyszyło nam w tym roku sporo, wczepiała się w nas na dłużej i krócej, zawsze istotna dla tła naszego życia. Będzie więc Radio357, powstałe po przejęciu przez polityczną szurię Trójki, w tym czego od radia potrzebujemy Trójce najbliższe. Towarzyszy nam praktycznie każdego dnia. Na wyróżnienie zasługuje również najnowsza płyta Darii Zawiałow, Wojny i Noce do której w 2021 wracaliśmy bardzo często, a ostatnio piosenka Sugar in a Bowl, zespołu Of Monsters And Men, z rocznicowego wydania ich pierwszej płyty My Head Is An Animal. Poza tym, w sercu siedzi nam mocno najnowszy sezon Star Trek: Discovery. Na razie to tylko pierwsza jego połowa, ale opowieść o więziach, szukaniu siebie nawzajem bardzo do nas przemawia. A w tym wszystkim mamy Michael, dobrą i uprzejmą, jaką nie mogłaby być, gdyby nie Pike w drugim sezonie, zbyt ostra po Lorce i Georgiou, którzy skutecznie tłumili w niej to, co wzięła od Amandy. Tu rozkwita jej delikatniejsza strona, która jest jej wielką siłą. I za takie centrum serialu, wokół którego obudowują tę kosmiczną, naukową rodzinę, jesteśmy jego twórcom wdzięczni.
Coś, co pozwoliło mi zapomnieć o świecie
Ginny N.: Audiobooki Świata Dysku towarzyszyły nam już drugi rok i bardzo cieszymy się, że udało nam się do nich dotrzeć. Nie zawsze zgadzamy się z wyborami narracyjnymi ich lektorów (jak stary Verence II, jąkający się w Kosiarzu Ridcully, czy kaczkowaty Drummknott), ale dzięki tym powieściom łatwiej było nam iść przez rok. Inspirowały nas, opowiadały ciekawe historie i prowadziły nie z dala od rzeczywistości, a do niej, na nowo, dając wytchnienie.
Coś, co było wspaniałym początkiem lub cudownym zakończeniem
Styczeń: Wziąłem się za oglądanie Grandmaster of Demonic Cultivation solidnie po pierwotnej fali zachwytów – akurat, gdy za moment wychodził trzeci, ostatni już, sezon. Nie miałem większych oczekiwań i nie spodziewałem się, że to będzie coś, co uderzy mnie emocjonalnie tak jak nic od dawna. Zakończenie trzeciego sezonu, choć oglądane przeze mnie z przykrością, było cudowne – biorąc pod uwagę kraj pochodzenia, czyli Chiny, i gatunek noweli, na której podstawie powstała animacja (danmei, czyli utwór skupiający się na romansie między dwoma mężczyznami), myślę, że było ono odważniejsze niż moje oczekiwania mi podpowiadały.
Jednocześnie w grudniu wyszło również angielskie tłumaczenie pierwszego tomu tej samej noweli. Była to pierwsza książka, którą zamówiłem jeszcze przed premierą, z pełną świadomością, że tak, to jest to, co chcę przeczytać, ze świadomością, że nie odłożę jej na półkę z rozczarowaniem. W tym momencie nie wiem, czy bardziej zakochany jestem w rozpoczęciu tej historii, czy też jej zakończeniu – ale wiem, że zachwyt tą historią zostanie ze mną na dłużej.
Paternoster Gang: Serial Wheel of time początkowo mnie odrzucił zbytnią brutalnością i naturalizmem, by już w drugim odcinku absolutnie mnie kupić opowieścią Moiraine o starożytnej historii miejsca, z którego wywodzą się bohaterowie. To opowieść, która ma wszystko, czego oczekuję po fantasy – magię (i to bardzo oryginalnie pokazaną!), przygodę, podróż, która zmienia bohaterów, miłość i walkę ze złem. Bardzo doceniam też wątek queerowy! Pod wpływem serialu sięgnęłam po książki i choć nie są tak porywające jak ich serialowa adaptacja, to jest to całkiem przyjemna lektura. Myślę, że pozostanę na długo z Moiraine, Lanem, Randem, Matem, Perrinem, Egwene i Nynaeve – zarówno serialowymi, jak i książkowymi.
Coś, czego nie miał_m w planach, ale dobrze, że się ich nie trzymam
Lierre: Muszę też napisać o Wheel of Time, bo naprawdę ani myślałam po to sięgać, a jednak sięgnęłam i zyskałam jeden z ulubionych seriali minionego roku. Rozpiszę się o tym szerzej gdzie indziej, ale naprawdę – co za świetnie nakręcony serial! Bohaterowie, estetyka, fabuła, emocje – wszystko jest jak należy. A szczególnie bawi mnie to, gdy natykam się w internecie na dyskusje fanów książek i okazuje się, że wszystko to, co podoba mi się najbardziej w serialu, jest tam przedstawiane jako zarzut, wymysł scenarzystów, niepotrzebną zmianę w stosunku do oryginału. Ups!
Paternoster Gang: Zupełnie nie miałam w książkowych planach sięgania po Zakon drzewa pomarańczy Samanthy Shannon, na dodatek pierwszych kilka rozdziałów zupełnie mnie nie porwało. Zaufałam jednak recenzji Lierre i brnęłam dalej, by nagle zauważyć, że wpadłam po uszy. W tej opowieści zachwyca właściwie wszystko: bogaty język, epickość świata przedstawionego, różnorodność postaci, feminizm i queerowość jako coś oczywistego, ewolucja wierzeń i wiedzy bohaterów, również na temat ich samych, świetna, wciągająca, skomplikowana fabuła. To zdecydowanie jedna z najlepszych opowieści, jakie przeczytałam w 2021 roku.
Nie zamierzałam też sięgać po Mare of Easttown, i dlatego, że ile można oglądać dziejących się w małym mieście kryminałów o śmierci dziecka, i dlatego, że nigdy nie byłam specjalną fanką Kate Winslet. Wystarczyło mi jednak zobaczyć migawkę ze zmęczoną twarzą granej przez nią tytułowej bohaterki, by stwierdzić, że po prostu muszę to zobaczyć. I o ile fabuła i samo rozwiązanie zagadki nieszczególnie mnie zaskoczyły – co nie znaczy, że łatwo było na nie wpaść – to absolutnie urzekła mnie obyczajowa i psychologiczna warstwa opowieści. To niełatwy i niewesoły serial, który, mimo dominującego w nim miejscami przejmującego smutku, przynosi iskierkę nadziei. Przejmujące i zwyczajnie dobre.
Styczeń: Nie spodziewałem się, że wrócę kiedyś do świata League of Legends, ale Arcane sprawiło, że to zrobiłem. Nie żałuję ani trochę. Ten serial jest po prostu tak niesamowicie estetyczny – pod naprawdę każdym względem. Grafika? Cudo. Muzyka? Cudo. Postacie? Cudo (Silco!!!). Dodając do tego pewną nostalgię z gimnazjalnych lat, kiedy grałem w League of Legends i irytowałem się na społeczność gry, jestem niesamowicie zadowolony, że mogłem wrócić do tego uniwersum bez powracania do samej gry. Więcej seriali jak taki, proszę! Zwłaszcza animowanych!
Coś wspaniałego, o czym mało kto słyszał
Lierre: OneShot to mała, prosta, pikselartowa gra o świecie pozbawionym światła i misji małej istotki o imieniu Niko, która ma żarówkę. Ot, tyle. Co w tym wspaniałego? Wszystko. Historia, obraz rozpadającego się świata, poczucie braku nadziei, łamanie czwartej ściany. Zabawa na kilka godzin. Skończycie, zanim się obejrzycie, ale nigdy nie zapomnicie tych emocji, a na widok fanartów z Niko już zawsze będziecie mieć łzy w oczach.
Styczeń: Na Sort Of wpadłem bardzo przypadkiem – ot, ktoś na jakiejś grupce polecił to jako serial z osobą niebinarną. Ale! Co więcej! Osobą niebinarną, która nie jest robotem ani kosmitą, tylko normalnym człowiekiem! I podobno ten serial jest ciekawy! Oczywiście, że musiałem to obejrzeć. Wniosek po obejrzeniu? Kurde, jakim cudem nikt z mojego kręgu znajomych o nim nie wiedział? To dokładnie taka reprezentacja niebinarności, jakiej chcę więcej w popkulturze – widoczna, ale nie będąca centrum fabuły; subtelna i ważna jednocześnie. Główna postać, Sabi, jest niesamowicie dobrze wykreowana i jej płeć nie jest jej główną cechą charakteru, ale jednym z elementów, które sprawiają, że jest sobą.
Lady Kristina: O Ghosts (brytyjskiej wersji) już kiedyś wspominałam, ale jest to na tyle mało znana produkcja, że nie mogę o tym nie wspomnieć ponownie. Fabuła jest na pozór prosta: młoda para, Alison i Mike, dziedziczą starą nawiedzoną posiadłość Button House, której dotychczasowi mieszkańcy nie są z tego zadowoleni. Dochodzi jednak do wypadku, wskutek którego Alison jest w stanie widzieć i słyszeć duchy, co prowadzi do szeregu zdarzeń, gdy małżeństwo stara się stanąć na nogi i nie zwariować w domu pełnym duchów działających Alison na nerwy. Opis ten jednak nie oddaje w pełni relacji między bohaterami, które poznajemy z biegiem czasu – jak to podkreślano przez ostatni (już trzeci) sezon, mieszkańcy, zarówno żywi, jak i ci martwi, są przede wszystkim rodziną – dość skomplikowaną, nie zawsze żyjącą w zgodzie, zbierającą ludzi z przeróżnych epok i o rozmaitych charakterach, którzy mimo upływu lat nadal mogą mieć ciemne sekrety i nieprzepracowane traumy. Zdarzają się im rzeczy mniej bądź bardziej tragiczne czy zabawne, ale mimo wszystko mieszkańcy Button House mają siebie i mogą się nawzajem wspierać.
Coś dobrego, co wpadło nam na ostatnią chwilę roku
Paternoster Gang: To już stało się moją tradycją, że koniec roku spędzam z serialem The Expanse. Niestety, o ile ktoś nie zdecyduje się na nakręcenie kontynuacji, w 2021 roku robiłam to po raz ostatni. Twórcy serialu stanęli przed arcytrudnym zadaniem upchania 3 tomów serii w zaledwie sześć odcinków, i w moim odczuciu zrobili to naprawdę dobrze. Już po pierwszych odcinkach widać, że nie dążą na siłę do domknięcia wszystkich wątków i, podobnie jak w poprzednich sezonach, skupiają się w pierwszej kolejności na bohaterach, a dopiero w drugiej na akcji. To jednostkowe podejście do przecież tak szeroko zakrojonej, rozgrywającej się w ogromnym świecie opowieści od początku jest siłą zarówno książek, jak i ich adaptacji. Bo przecież koniec końców to nie za protomolekułą czy stacjami kosmicznymi będę tęsknić, a za cudowną załogą Rosynanta i ich przyjaciółmi.
Ginny N.: Na sam koniec roku zrobiliśmy sobie niespodziankę i zapisaliśmy się do lokalnej biblioteki. Niewidzialne życie Addie LaRue stało się lekturą na przełom roku, ponieważ jest zwyczajnie sporą książką. Ale, wbrew naszym obawom, odkąd zobaczyliśmy, ile ma stron, wciągnęła nas od początku i czyta się tę powieść naprawdę szybko. Więc choć obawialiśmy się tego, że może być nudno, zostaliśmy zdecydowanie pozytywnie zaskoczeni i nudno nie było ani odrobinę, choć absolutnie nie jest to powieść akcji.
Lierre: Końcówkę roku (zgodnie z zasadą: w sylwestra będę grać w grę) umiliła mi kolejna z serii wholesome gier – Carto. Historia małej kartografki, która szuka swojej babci w świecie, w którym nie ma zła, są tylko poszukiwania, i którego mapa to puzzle. Dosłownie. Prosta, ale bardzo oryginalna mechanika tej gry całkowicie mnie kupiła. Polecam, jeśli potrzebujecie czegoś miłego jak świeżo wyprany puchaty kocyk.
Styczeń: W osiemdziesiąt dni dookoła świata dodałem na listę rzeczy do obejrzenia, gdy wyjdą, już dość dawno temu i na dobrą sprawę o tym zapomniałem. Nie ukrywam, że chyba głównym powodem był wówczas David Tennant grający główną rolę. Nie wiem, jakim cudem zapomniałem o tym, jak wielką miłość żywiłem w dzieciństwie do książek Juliusza Verne’a – ale ten serial przypomniał mi to tak silnie, jak tylko się dało. To jest dosłownie wszystko, czego mogłem oczekiwać od adaptacji książki (którą teraz mam tak bardzo ochotę przeczytać ponownie…). Nie mam słów, aby opisać, jak wspaniale było zakończyć rok tym serialem. No, może cztery: David Tennant oraz krowa. Ani jednego słowa więcej.
Coś, co dodało nam sił do działania
Paternoster Gang: Jedną z rzeczy, za którymi najbardziej tęsknię w dobie pandemii, są konwenty. Stacjonarne oczywiście, i w sumie to trochę zabawne, a trochę smutne, że czuję potrzebę uściślenia tego. Dni Fantastyki są zdecydowanie moim ulubionym wydarzeniem, i z ogromną radością przyjęłam informację, że ich XVII edycja będzie miała miejsce w Centrum Kultury Zamek, a nie w internecie. Przez trzy sierpniowe dni bawiłam się absolutnie fantastycznie, prowadząc i słuchając prelekcji, słuchając koncertów, włócząc się po błoniach Zamku, pijąc niezliczone ilości kawy zagryzanej goframi bąbelkowymi i kupując gadżety z kotkami. Jestem nieskończenie wdzięczna organizatorom Dni Fantastyki za ten czas, za energię, którą mi dał i za wszystkie pomysły, które się wówczas narodziły.
Lierre: Mnie bardzo cieszył rozwój mojego drugiego fandomowego dziecka, czyli Grupy Wydawniczej Alpaka. Z moją pomocą, ale szczęśliwie przy niepełnym zaangażowaniu ukazała się świetna antologia Rzecz niepospolita oraz dwa numery fantastyczno-absurdystycznego „Mlema!”. Z podekscytowaniem patrzę w przyszłość, planuję kolejne projekty i rozglądam się za współpracownikami. I podobnie jak Ginny niżej – bardzo cieszę się rozwojem Whosome, ale to uznaję za oczywistość!
Ginny N.: W 2021 Whosome wkroczyło już piękne i pełne, ale chcemy je tym bardziej docenić. To był trudny, długi rok, choć miał w sobie wiele dobra, a Whosome było jego częścią. Dzięki niemu napisaliśmy więcej esejów i recenzji, niż zrobilibyśmy, gdyby nie zaistniało jesienią 2020. Nie zawsze mieliśmy siły, by działać przy nim aktywnie, ale ciągnęło nas do góry, narzucało ciągle poczucie, że dobrze jeśli coś kolejnego napiszemy, a osoby je tworzące nieraz wspierały nas w byciu i dalszym działaniu także poza Whosome.
Jeśli takie podsumowanie 2021 roku to dla was za mało – zapraszamy do naszych comiesięcznych wrażeń z czytania, oglądania i grania, które znajdziecie pod tym tagiem, oraz podsumowania 2021 roku dla naszej redakcji.
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.