Grudzień przyniósł nam sporo popkulturowych zachwytów, ale też kilka rozczarowań. Co oglądaliśmy, czytaliśmy i w co graliśmy w ostatnim miesiącu 2021 roku? Przeczytajcie podsumowanie.
ZACHWYT
Lierre: W grudniu ukazał się wreszcie polski przekład A Memory Called Empire Arkady Martine, czyli Pamięć zwana imperium. Od kiedy dowiedziałam się o istnieniu tej książki, wiedziałam, że się zakocham, i dokładnie tak było. To powieść dość trudna, wrzucająca osobę czytającą na głęboką wodę. Opowiada o ambasadorce, która z małej demokratycznej stacji kosmicznej przybywa do ogromnego imperium. Jej zadaniem jest z jednej strony obrona swojego kraju przed przytłaczającą kulturą Teixcalaanu, a z drugiej – odkrycie, dlaczego jej poprzednik zginął. Kunszt imperialnej kultury – dzika mieszanka Chin, Bizancjum i kultur mezoamerykańskich – w połączeniu z interesującą technologią, nietypowymi relacjami między bohaterami… Jest to powieść bardzo intelektualnie gęsta, a zarazem chwytająca za serce. Skończyłam lekturę już chwilę temu, ale ciągle mi siedzi w głowie. Bardzo wszystkim polecam, to science fiction na najwyższym możliwym poziomie.
Ginny N.: W grudzień wszedłem, robiąc sobie powtórkę The Good Place, i tak spędziłem około tygodnia, przypominając sobie jaki to cudny, mądry, zabawny i smutny jednocześnie serial. Zdecydowanie powinno być więcej takich produkcji o filozofii bez zadęcia, pokazujących jej praktyczne zastosowanie i jej ograniczenia, i będących o tym, jak być dla siebie nawzajem dobrymi. Drugi nasz zachwyt to druga połowa piątego sezonu El Casa de Papel. Zanim po nią sięgnęliśmy, słyszeliśmy głosy, że za bardzo podkręca napięcie, ale zupełnie się z tym nie zgadzamy. Tak, jest ono podkręcone, ale dokładnie o tyle, o ile powinno. I bardzo nas cieszy to, jak się to wszystko kończy. Gdyby wyszło inaczej, byłbym mocno rozczarowany. Jednak Steven Moffat miał rację, mówiąc o szczęśliwych zakończeniach. Dlatego doceniamy, że tym razem mamy historię dającą nadzieję, a nie zamykającą się ponuro i dołująco.
Clever Boy: Przede wszystkim Spider-Man: No Way Home to dla mnie najwspanialszy film roku i idealne pocieszenie po ciężkich dwunastu miesiącach. Wokół filmu krążyło tyle spekulacji, że na seans wybierałem się, stresując, czy moje oczekiwania się spełnią. O jeżuniu – spełniły się razy tysiąc! Świetna i angażująca historia, dobre sceny akcji, wiele łez i ogromna dawka fan serwisu. Gdyby ktoś powiedział mi, gdy w 2007 roku szedłem do kina na Spider-Mana 3 Raimiego o tym, co mnie tu spotka – to kazałbym mu się, delikatnie mówiąc, puknąć w czoło. Spełnienie marzeń fana. Na samą myśl łzy mi do oczu podchodzą. Świetnie się bawiłem. Zachwycił mnie także Hawkeye, który znów przeniósł świat Marvela na taki przyziemny poziom. Hailee Steinfield jest przecudowan jako Kate Bishop. Bardzo polubiłem także postać Hawkeye’a, choć wcześniej była mi obojętna. Chemia między postaciami była cudowna. Historia jest dość prosta, ale ją kupiłem. Szczególnie że to wprowadzenie postaci Kate do tego wielkiego świata. Piotr Adamczyk kradnie sceny i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś powróci do MCU. I świetnie było zobaczyć Yelenę, która z Kate ma jedne z lepszych scen w serialach od dawna. Całość dzieje się jeszcze w okresie świątecznym, więc ja byłem kupiony.
Rademede: Zdecydowanie najlepszym filmowym wydarzeniem dla mnie była premiera Spider-Man: No Way Home. Produkcja obiecywała wiele, plotki i spekulacje fanów jeszcze więcej, ale twórcom udało się udźwignąć hype i spełnić oczekiwania widzów. Przy czym ja wiem, że nie jest to film pozbawiony wad (jak chociażby słaba jakość CGI i próba odmłodzenia starszych aktorów, którą później i tak porzucono, no ale skoro już się nagrało te sceny, to trzeba je zachować w filmie), a fabularnie to animowany Spider-Man: Into the Spider Verse zrobił to lepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że ja dostałam od filmu dokładnie to, czego oczekiwałam i bawiłam się na nim świetnie. Na pewno będę chciała zobaczyć go raz jeszcze. Drugim moim zachwytem było Encanto, które obejrzałam już trzy razy. Choreografia i muzyka w tej animacji są po prostu cudowne. Za piosenki odpowiadał Lin-Manuel Miranda i uważam, że są to jedne z najlepszych, które pojawiły się w filmach Disneya.
Paternoster Gang: Na ostatni sezon The Expanse czekałam z ogromną niecierpliwością, ale też smutkiem, bo nie dość że jest krótszy, to jeszcze, no właśnie, jest pożegnaniem z dla mnie do tej pory najlepszym serialem science fiction XXI wieku. Byłam bardzo ciekawa, jak twórcy rozwiążą kwestię włączenia wątków z ostatnich tomów serii, których akcja dzieje się 30 lat później, do historii walki z rebelią Marco Inarosa. Pierwsze trzy odcinki szóstego sezonu zdecydowanie mnie nie rozczarowały. Podobnie jak w poprzednich seriach akcja przeplata się ze spokojniejszymi momentami, w których możemy zobaczyć, jak sobie radzą nasi ulubieni bohaterowie. A spotykamy ich w bodaj najmroczniejszym dotąd momencie – Ziemia mierzy się ze zniszczeniami dokonanymi przez rzucane przez Inarosa kamienie, Mars – z umieraniem marzenia o terraformizacji i zdradą własnych współobwateli, połączone siły planet wewnętrznych – z utratą Mediny i kontroli nad pierścieniem. Jak zwykle nie skupiamy się na dużym obrazku, a na jednostkowych dramatach i traumach – Naomi po ucieczce od Inarosa, załogi Drummer po podziale rodziny, Filipa, który staje się coraz bardziej świadomy tego, że stoi po niewłaściwej stronie historii… Wspaniała opowieść i świetnie opowiedziana. Czekam i nie czekam na zakończenie, bo będzie mi bardzo brakować załogi Rosynanta i spółki.
O Wheel of Time pisałam już w podsumowaniu listopada. W grudniu mogliśmy obejrzeć drugą połowę pierwszego sezonu – i była ona właściwie z odcinka na odcinek lepsza. Nie znając pierwowzoru, sięgnęłam w międzyczasie po książki i muszę stwierdzić, że serial jest adaptacją niemal doskonałą. Niemal, bo w moim odczuciu jednak zbyt okrutną i naturalistyczną, ale to właściwie jedyne, co mogę mu zarzucić. Poza tym jest w nim wszystko, czego oczekuję of fantasy – magia (i to jak fenomenalnie pokazana!), przygoda, podróż, która zmienia bohaterów, miłość i walka ze złem. Klasyczne – i świetne pod względem realizacji.
ZASKOCZENIE
Vitecassie: Dawno, dawno temu, tak ze cztery lata, zobaczyłam reklamę Orville na polskim FOX-ie i pomyślałam, że koniecznie to kiedyś obejrzę, jak się wgryzę trochę w Star Treka, żeby nie skończyć tak jak z Community, tzn. obejrzeć przed Doctor Who i stracić połowę żartów (no serio, najpierw obejrzałam Community, a potem Doctor Who, wiem, geniusz organizacji). W końcu nadszedł ten moment i obejrzałam dwa sezony Orville, które się ukazały do tej pory, z opóźnieniem polskich pociągów na trasach remontowanych, czyli wszystkich. I powiem wam, bardzo mnie to Orville zaskoczyło – przede wszystkim dlatego, że ta część parodiowa to był tak naprawdę początek tego, co Seth MacFarlane miał nam do opowiedzenia. Owszem, jest zabawnie praktycznie przez cały czas i owszem, bywają to pastisze innych utworów, ale muszę przyznać, że Orville wnosi też pewną nową jakość i ważne motywy społeczne. Z niecierpliwością czekam na trzeci sezon.
Clever Boy: Grudzień był dla mnie podwójnym czasem Wiedźmina. Jako osoba nie grająca w grę i nie czytająca wcześniej książek byłem zaskoczony i zachwycony drugim sezonem. Podobały mi się historie, które zostały przedstawione. Jeszcze bardziej polubiłem postacie i jestem ciekaw, co dalej wymyślą twórcy. Dla mnie ten sezon był ciekawszy od pierwszego. Sięgnąłem później po Wiedźmin 3: Dziki gon i świat przedstawiony w grze mnie wciągnął na wiele godzin. Naprawdę dobrze się przy tej grze bawię. Już nie wygląda aż tak dobrze (sporo lat minęło), a Płotka to największa abominacja i nie powinna istnieć, bo tylko irytuje, zamiast pomagać. Jestem ciekaw, gdzie dalej poprowadzi mnie fabuła.
Paternoster Gang: Titans to zdecydowanie jeden z najciekawszych seriali ze stajni DC i właściwie nie wiem, czemu te parę lat temu porzuciłam go w połowie pierwszej serii. Przy okazji premiery trzeciego sezonu nadrobiłam całość i zdecydowanie nie żałuję. Choć Dick-Robin 1.0 to typ postaci, którego żywiołowo nie cierpię (do tej samej kategorii zalicza się wiecznie targany rozterkami Daredevil), to dla odmiany uwielbiam Jasona-Robina 2.0 oraz większość Tytanów, a także to, jak serial miesza to, co zwyczajne, ze światami ponadzmysłowymi, dzięki czemu nagle robi się nieco mniej mrocznie, bo zawsze możemy mieć nadzieję na powrót zmarłych bohaterów. Zdecydowanie polecam!
ROZCZAROWANIE
Ginny N.: Bardzo czekaliśmy na drugi sezon Wiedźmina i niestety za bardzo nastawiliśmy się na coś bliższego książkom, tak że choć widzimy, jak kolejne decyzje podejmowane w serialu wynikają z siebie, tak w sporej części nas irytowały. Do tego aktorka grająca Triss to drewno, a Freya Allan to nie jest Ciri. Za mało w niej ognia i buty. Nawet jeśli są one na papierze, to nie ma ich w grze aktorskiej. No i zgniła wisienka na tym torcie, czyli soundtrack, który jest zwyczajnie biedny. Po genialnym OST do serii pierwszej, oddającym modernistyczność Wiedźmina, to wielkie rozczarowanie, jak bardzo tutaj tej muzyki nie ma.
Clever Boy: Twórcy Elite stworzyli nowe krótkie historie na okres świąteczny. Poprzednia edycja tych mikroopowieści bardzo mi się podobała. A tutaj? Niesamowicie się wynudziłem i poirytowałem. Żadna z trzech przedstawionych historii mi się nie podobała i była trochę wymuszona na siłę. Jedynie miły morał miała historia z Patrickiem i sądzę, że to ona może mieć wpływ na kolejny sezon serialu. Strata czasu.
Rademede: Zdecydowanie największym rozczarowaniem dla mnie był drugi sezon Wiedźmina. O ile pierwszy odcinek był bardzo dobry, tak od drugiego oglądało mi się coraz gorzej. Na początku zirytowało mnie odejście od książek, ale po namyśle stwierdziłam, że jeśli twórcy mają własny ciekawy pomysł, to w sumie jak najbardziej mogą go wykorzystać, a nie trzymać się książki. Kłopot w tym, że ich historia nie bardzo trzyma się razem, a bohaterowie zaczynają zachowywać się zupełnie jak nie oni. No i wszystkie miasta nagle są od siebie oddalone o może 10 min drogi i zupełnie nie ma motywu podróży. Relacja między Ciri a Geraltem nie istnieje w grze aktorskiej, największą chemię mieli między sobą Yennefer i Jaskier oraz Geralt i Jaskier.
WARTO WSPOMNIEĆ
Lady Kristina: Hawkeye to całkiem sympatyczny serial świąteczny z wątkiem superbohaterskim. Tytułowego bohatera dopada w końcu jego przeszłość jako Ronina, a dodatkowo w całą sprawę wplątuje się zafascynowana Hawkeyem utalentowana łuczniczka Kate Bishop. Jako że główni bohaterowie wyróżniają się swoimi umiejętnościami, a nie pozaziemskimi mocami czy technologią, to fabuła nie była aż tak bardzo oderwana od zwykłej rzeczywistości (chociaż w przypadku Nowego Jorku w świecie MCU to raczej pojęcie względne), a antagoniści to również prawdziwi zwykli ludzie, co dodaje serialowi przyziemności. Nie jest to serial wybitny, ale naprawdę miło się go oglądało, zwłaszcza, że było tu parę naprawdę fajnych wątków i smaczków, takich jak sama Kate, którą nietrudno było polubić, a także polski wątek 😉 czy też wielki powrót Wilsona Fiska, który idealnie zgrał się czasowo z powrotem Matta Murdocka (Daredevil na zawsze w moim sercu <3).
Wiele osób może uznać to za kontrowersyjne, ale The Matrix Resurrections naprawdę mi się podobało. Film nie jest bezpośrednią (ani tak naprawdę jakąkolwiek) kontynuacją trylogii Matrix, ale raczej jej specyficzną analizą. Czym jest Matrix? Jaki jest jego sens? – to są właśnie pytania przewijające się przez tą produkcję. Wszelkie wątpliwości odnośnie sensu tworzenia sequela po tylu latach są wyrażane przez samych bohaterów filmu, przez co odpowiedzi na ewentualną krytykę są tak naprawdę już w nim zawarte. W Resurrections z jednej strony odkrywamy całą trylogię na nowo, a z drugiej – śledzimy losy tych, których istnienie Matrixa na swój sposób zmieniło i ukształtowało. Mamy tu powroty, wręcz tytułowe zmartwychwstania, ale wiele postaci, nawet tych widzianych wcześniej, poznajemy po raz kolejny, w zupełnie nowej formie. Podział na dobrych i złych też nie jest taki prosty jak wcześniej – nie mamy już sytuacji, że maszyny i agenci to ci źli, a ludzie to dobrzy – wzajemne relacje między stronami coraz bardziej się mieszają. Przedstawiona tu iluzja nie jest również prosta – nie chodzi jedynie o samą prawdziwość istnienia świata, ale również o to, jak tworzą nas wspomnienia i czy możemy odróżnić je od własnej projekcji.
Clever Boy: Nowy sezon Emily w Paryżu połknąłem bardzo szybko. Idealne guilty pleasure – przerysowani bohaterowie, głupiutkie perypetie i problemy, piękni ludzie i cudowne widoki. Nic więcej nie wymagałem i dalsza przygoda Emily bardzo miło mi zleciała. Zakończył się także Dickinson z cudowną Hailee Steinfield. Trzeci sezon był naprawdę dobry i świetnie się na nim bawiłem. Twórcy trochę poszaleli, pojawiły się łzy, śmiech, zachwyt i zaskoczenie. To był naprawdę fajny serial i bardzo go wszystkim polecam. No i jeszcze chciałbym wspomnieć o nowej Gossip Girl. Reboot/sequel bardzo mi się podoba. Przedstawiona historia wciąga i bardzo lubię postacie. Kilka odcinków było perełkami, przy których się tak dobrze bawiłem, że później w mojej głowie pojawiła się myśl: ja chcę jeszcze raz. Podoba mi się także to, że w serialu poruszane są ważne tematy m.in. molestowania, szukania akceptacji samego siebie, orientacji seksualnej. Nie mogę się doczekać, aż wrócę do tego świata.
Vitecassie: Drugi sezon There She Goes ukazał się co prawda w 2020 roku, ale przecież wszyscy wiemy, że ten 2020 coś udaje i wcale się jeszcze nie skończył już trzeci rok. There She Goes opowiada o dziewczynce z bliżej niezdiagnozowaną niepełnosprawnością umysłową i jej rodzinie. Poprzez zabawne, piękne, ale i trudne momenty poznajemy życie rodziny, której cała codzienność dostosowana jest pod wciąż rosnącą Rosie. Produkcja robi duże wrażenie i po prostu trzeba ją obejrzeć. To ważny głos i świetna forma. Jak się pewnie spodziewacie, jest to jednak serial bardzo słodko-gorzki, po obejrzeniu którego ciężko powiedzieć, czy człowiekowi jest od niego w życiu lepiej czy gorzej – ale na pewno mądrzej.
Paternoster Gang: Drugi sezon Wiedźmina nie do końca spełnił moje oczekiwania, nie będę jednak tak ostra jak moi poprzednicy. Wprawdzie nie spodziewałam się aż takiego odejścia od książkowego pierwowzoru, ale za to już od pierwszego sezonu absolutnie kupiła mnie postać Yennefer. Anya Chalotra robi fenomenalną robotę, no i nie da się ukryć, że jej postać dostaje najlepsze kwestie. Uwielbiam jej cięty język, momenty, w których pokazuje swoją siłę psychiczną i fizyczną, czy nieoczywiste wybory moralne. W tym sezonie dodatkowo urzekli mnie Cahir i Rience – tego ostatniego dokładnie tak sobie wyobrażałam. Mam więc postaci, które znam i lubię, w nowej opowieści, która mimo pewnych dziwactw jest jednak spójna. Z jednym się zgodzę – Ciri zdecydowanie nie udała się twórcom serialu. Mimo wszystko czekam na ciąg dalszy.
Zgadzacie się z naszymi ocenami? Jakie były wasze grudniowe zachwyty i rozczarowania? Dajcie znać na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.