Lato przyniosło nam sporo popkulturowych zachwytów, ale też kilka rozczarowań. Co oglądaliśmy, czytaliśmy i w co graliśmy? Zapraszamy do lektury podsumowania.
ZACHWYT
Ginny N.: Wakacje spędziłem dość luźno. Lipiec był intensywniejszy popkulturowo, potem zrobiło się lżej, ale wciąż kilka rzeczy nas zachwyciło. Po pierwsze Ace: What Asexuality Reveals About Desire, Society, and the Meaning of Sex Angeli Chen – dokument o aseksualności autorki i osób, z którymi przeprowadzała wywiady, osadza tę orientację w amatonormatywnym (kręcącym się wokół romansu i seksu) świecie. Można aseksualność opisywać w oderwaniu od tego, jak my, asy, funkcjonujemy w społeczeństwie. Ale pokazanie tego, z czym musimy się zmagać, tego, co niekoniecznie będzie stanowiło przeszkody, a na co patrzymy zupełnie inaczej, i to, jak nasza perspektywa może pomóc spojrzeć na świat seksualności i romansu osobom alloseksualnym (odczuwającym pociąg seksualny), jest cenną perspektywą. To książka obejmująca konkretną grupę demograficzną, o czym autorka wspomina na początku, i na pewno nie podejmuje tematu całościowo, ale to dobrze – zostaje dzięki temu miejsce na inne spojrzenia, które wzbogacą ten obraz. A tych już w przyszłym roku doczekamy się kilku.
The City in the Middle of the Night Charlie Jane Anders chciałem przeczytać, od kiedy ruszyła przedsprzedaż powieści. Po świetnym All the Birds in the Sky chciałem więcej prozy tej autorki. Niestety zawirowania życiowe sprawiły, że dopiero po kilku latach dostałem The City… w ręce. A zdecydowanie było warto. To opowieść o ludzkiej zarozumiałości, która nie znika nawet długo po opuszczeniu Ziemi i założeniu nowych miast na planecie rotującej synchronicznie wokół swojego słońca – gdzie warunki życia są bardzo wymagające. To także opowieść o odnajdywaniu bliskości, o tym, jak niełatwa potrafi być przyszywana rodzina i o trudnych, wpadających nieraz w toksyczność relacjach, których toksyczności długo się nie dostrzega i które niełatwo zerwać. Jest to powieść intensywna i wymagająca skupienia, która nie boi się zmiany stawek, ale zdecydowanie warto.
O Everything Everywhere All At Once słysz_ chyba już wszys_, my więc tylko dołączymy do chóru zachwytów. To piękna, poruszająca, pokręcona, ale nieprzeładowana opowieść o rodzinie i o spoglądaniu na te same rzeczy w różny sposób. Lato to także oczywiście Sandman – na Whosome mieliśmy już redakcyjną dyskusję. Koniecznie do niej zajrzyjcie. A my musimy sobie zaplanować jakiś weekend na powtórkę pierwszego sezonu.
Lierre: Udało mi się przez ostatnie dwa miesiące sporo poczytać i pooglądać – po części z powodu choroby, ale nie ma tego złego! Nie będę się bardzo rozpisywać, bo miałam dużo szczęścia do trafiania na cudowne rzeczy i jest ich sporo. Z fantastyki zachwyciło mnie An Unkindness of Ghosts Rivers Solomon, dość ciężka, wspaniała, przejmująca i piękna powieść, której akcja rozgrywa się na „statku pokoleniowym” mknącym przez kosmos, niosącym kolejne pokolenia osadników, którzy rodzą się na nim i umierają, nie poznając nigdy innego świata. Co oczywiście nie jest głównym tematem powieści, gdyż opowiada ona o śledztwie, jakie prowadzi bohaterka, próbując rozwikłać biografię swojej matki i pewną tajemnicę.
Następnie wpadłam po uszy w Young Adult. Chyba najlepszą z książek, które przeczytałam w tym ciągu, był Przewodnik lesbijki po katolickiej szkole Sonory Reyes, piękna, gęsta powieść o splatających się tożsamościach; trudności, problemy i lęki bohaterki są boleśnie prawdziwe i bynajmniej nie „nastoletnie”, a może właśnie bardzo „nastoletnie”, niestety. Polecam też Felix Ever After Kacena Callendera, powieść o transpłciowości i tym, że coming out to nie koniec poszukiwań. Autoboyography Christiny Lauren cudownie opisuje mocno religijną społeczność i funkcjonowanie w niej i jej okolicach osób nieheteronormatywnych, zaś niequeerowe Gdyby ocean nosił twoje imię Tahereh Mafi zachwyciło mnie przejmującym ukazaniem, jak wyglądało życie muzułmańskiej młodzieży w USA w latach po wydarzeniach 11 września 2001 roku. No i było jeszcze przewspaniałe Love, Simon Becky Albertalli ze świetnym, nieekranizowalnym (o tym poniżej…) pomyśle na podstawę fabuły. Ta książka jest po prostu ujmująca. Ale nie potrafiłabym wybrać, która z wymienionych podobała mi się najbardziej. Wszystkie były fantastyczne!
Asia (dziewiętnaście czwartych): Może powinnam zacząć od pewnego disclaimera: ostatnio nie poszukuję specjalnie nowości (pop)kulturowych – poza muzyką i tym, co do mnie dotrze „z bańki” nerdowskiej – ponieważ mam ich już wystarczająco dużo w pracy. Myślę, że moja sekcja zachwytów dość dobrze to oddaje… Z tego lata najbardziej zapadły mi w pamięć dwie lektury. Pierwsza to esej Kakuzō Okakury Księga herbaty z 1906 roku. Najnowszy hit sezonu, aż kapcie spadają *żarcik*. O ile w pewnych miejscach, zwłaszcza tych dotyczących kontaktów Wschodu z Zachodem (tekst napisano w czasach, gdy wielkie generalizacje jeszcze nie wyszły z mody), tekst może nieco trącić myszką, o tyle mam silne poczucie, że wiele przemyśleń i pytań autora, nawet tych rzucanych mimochodem, jest zadziwiająco aktualna. Nie będę tu pisać więcej, bo to jeden z tekstów, z którymi warto zapoznać się samodzielnie. Można to zrobić za darmo przez stronę Projektu Gutenberg lub skusić się na ślicznie wydane polskie tłumaczenie.
Drugą książka, którą bardzo chciałabym polecić, jest już współczesna, choć też nie można nazwać jej nowością na rynku. Mówię tu o noweli z 2021 roku, wydanej przez wydawnictwo Tor: Becky Chambers, A Psalm for the Wild-Built. Choć akurat tę pozycję można podciągnąć pod kategorię nowości o tyle, że na początku września 2022 roku dostała Nagrodę Hugo za najlepszą nowelę. Nie znam jej konkurentów, ale i tak czuję, że Chambers zasłużyła na to zwycięstwo!
Przeczytałam A Psalm for the Wild-Built pod wpływem wideoeseju Mistycyzmu popkulturowego o solarpunku (z którego wnioskami dość intensywnie się nie zgadzam, ale to temat na kiedy indziej). MistyPop opisał w nim tę książkę jako „powieść kocykową”. Zrozumiałam to wtedy to określenie jako „taka bez większej fabuły, większych konfliktów, lekka, łatwa i przyjemna”. Cóż, na pewno jest to powiastka niezwykle przyjemna, trzeba też przyznać, że konflikty w niej się nie pojawiają. Ot, mamy odległy księżyc, który kiedyś o mało nie zginął w katastrofie ekologicznej, ale obecnie panuje na nim post-solarpunkowy spokój i dobrobyt. To jednak wcale nie oznacza, że A Psalm for the Wild-Built jest powieścią łatwą! Wręcz przeciwnie, te 160 stron aż kipi od ciężkich rozkmin etycznych i ontologicznych. Ostatecznie spotkanie dwóch inteligentnych gatunków (ludzi i robotów), których drogi rozeszły się wieleset lat wcześniej, nie jest sprawą prostą, nawet jeśli przebiega w sposób pokojowy. Niecodzienna znajomość niebinarnenu mnisze (do polskiego tłumaczenia proponuję neutratywy z -u) i roboto (tu z kolei idealnie pasują formy z -o) daje początek filozoficznym namysłom nad relacjami inteligentnych stworzeń z naturą i ze społeczeństwem, etyką czy też kwestią inności. No dobrze, może te rozważania i dyskusje nie są opisane skomplikowanym językiem humanistyki, ale powiedzieć, że są łatwe… to trochę nieuczciwe. Wartość nowelki Chambers nie kończy się na filozoficznej zadumie. A Psalm for the Wild-Built jest prześlicznie napisane, a przyjaźń mnisze i roboto wzruszy niejedno zatwardziałe serce. Polecam serdecznie.
Paternoster Gang: Ja wakacje spędziłam w większości z dala od ekranu – zarówno telewizora czy komputera, jak i czytnika. Z tego, co udało mi się w tym czasie pochłonąć, najbardziej zauroczył mnie długo oczekiwany Sandman. Swoimi emocjami podzieliłam się już w redakcyjnej dyskusji, natomiast po jej opublikowaniu Netflix niespodziewanie wypuścił jeszcze dwa odcinki (czy tam podwójny odcinek, jak wolicie) – animowany Sen tysiąca kotów (nie „o tysiącu kotów”, jak chce tłumacz platformy) oraz Kalliope – i jakaż to była fantastyczna niespodzianka! Sen… bardzo smutny, choć też przewrotny w konkluzji, że nikomu nie uda się sprawić, by koty się w czymkolwiek ze sobą zgodziły, Kalliope przejmująca i przerażająca – choć twórcy ani przez chwilę nie pokazali wprost przemocy, która ją spotkała, zemsta Snu dała mi ogromną satysfakcję. Zachwycające odcinki, jak i cała seria.
Mój drugi zachwyt wędruje do Dni Fantastyki, którymi kolejny rok z rzędu zamknęłam wakacje. To absolutnie unikalna impreza, której, mimo wciąż rosnącej – w pełni zasłużonej! – popularności udaje się zachować klimat i pewną kameralność. Jest w tym oczywiście jakaś zasługa lokalizacji – błonia „Zamku” i scena plenerowa robią swoje – ale przede wszystkim to twórcy mają pomysł, jak ją zagospodarować, i potrafią go zrealizować. Po raz kolejny jestem pełna podziwu dla bogactwa programu, sprawności organizacyjnej i niesamowitego uroku tej imprezy. Raz w roku to stanowczo za mało!
Lady Kristina: Ted Lasso to jeden z najsympatyczniejszych seriali, jakie miałam okazję oglądać. Piłka nożna nie znajduje się w kręgu moich zainteresowań, więc losy trenera drużyny piłkarskiej mogłyby nie przypaść mi do gustu, ale tutaj nie jest to główny wątek serialu – skupiamy się przede wszystkim na samym Tedzie Lasso, jego próbach dostosowania się do otoczenia, a także jego relacjach z innymi osobami związanymi z drużyną. Tytułowy bohater jest postacią tak niezmiernie pozytywną, że aż czasami zdawał się być nierealny – dopiero gdy pokazano, że też ma ludzkie trudności, zdaje się być prawdziwym człowiekiem – ale mimo wszystko jego podejście do rzeczywistości ogromnie podnosi na duchu, przez co naprawdę ma się nadzieję, że przyszłość będzie wyglądać lepiej.
Netflixowy Sandman był moim pierwszym spotkaniem z Nieskończonymi – nie miałam styczności z komiksami, ale słyszałam o serialu wiele dobrego, więc postanowiłam się z nim zapoznać. Serial wciągnął mnie już od pierwszego odcinka, a z każdym kolejnym przedstawiana historia stawała się coraz bardziej fascynująca. Specjalne miejsce w moim sercu zajął odcinek szósty, a Śmierć, poza niesamowicie nieziemskim Snem, to jedna z moich ulubionych postaci. Poza postaciami i opowiadaną historią ogromne wrażenie wywarła na mnie warstwa wizualna, pogłębiająca poznawanie przedstawionego w serialu świata. A odcinek bonusowy to przepiękna wisienka na torcie, zarówno animowana część o kotkach, jak i historia Kalliope.
Przez całe wakacje towarzyszył mi również czwarty sezon Co robimy w ukryciu. Po cliffhangerze z końcówki poprzedniego sezonu, wracamy na Staten Island, poznając trochę inną stronę oraz kolejne przygody naszych bohaterów: Nadja otwiera wampirzy klub nocny, Nandor szuka idealnej drugiej połówki, Laszlo spełnia się jako ojciec (nie spodziewałam się, że zobaczę tu tak wzruszającą opowieść o rodzicielstwie), nawiązując niezwykłą relację z Colinem, a Guillermo poznaje kogoś szczególnego. Serial, jak zazwyczaj, jest pełen specyficznego i fantastycznego humoru, ale widać tu coraz więcej poważnych tematów, zwłaszcza w sferze relacji i poszukiwania samego siebie.
Rademede: Dla mnie największym zachwytem wakacji pozostał omawiany już w osobnej recenzji Sandman.
Clever Boy: Never Have I Ever to serial, który sprawia, że budzi się we mnie wiele emocji. Uwielbiam go. Każdy sezon oglądałem właściwie w całości w jeden-dwa dni po premierze, a potem umierałem, bo na kolejny trzeba czekać rok. Trzeci sezon był naprawdę dobry. Kolejne postacie rozwinęły się, co cieszyło, a irytująca Devi była tym razem do zniesienia. Bawiłem się świetnie i czekam na finałowy sezon.
Nowy sezon High School Musical: The Musical: The Series trwa, ale jestem nim oczarowany. Tym razem akcja przeniosła się na obóz i trwają wakacje. Twórcy łączą więc High School Musical z Camp Rockiem (i to dosłownie — bo postacie śpiewają piosenki z obu musicali), a bohaterowie mają wystawiać Frozen! Przerysowany, zabawny, grający konwencją, ze świetnymi postaciami. Co tydzień czekam tylko, aż wrócę z pracy, żeby odpalić odcinek. Naprawdę dobrze się bawię.
Nie mógłbym nie wspomnieć również o serialu, który nieustannie mnie zachwyca, czyli Only Murders in the Building. W drugim sezonie dostaliśmy ciekawą zagadkę, a twórcy do końca prowadzili nas tak, żebyśmy nie byli pewni, kto i dlaczego zabił. Aktorsko – cudo. Wiele razy śmiałem się i wzruszałem. Steve Martin, Selena Gomez i Martin Short wspinali się na wyżyny i dali niezłe popisy. Uwielbiam te postacie. Zresztą ich ekscentryczni sąsiedzi też są super. No i dostaliśmy ciekawy cliffhanger…
No i na koniec She-Hulk od mojego ukochanego Marvela. Serial jest zabawny i podoba mi się, jak łamie czwartą ścianę, nawet przewidując, co powiedzą niektórzy widzowie. Uwielbiam Tatianę Maslany i teraz nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny był Jennifer Walters. A pewnie im dalej, tym bardziej wrotki zostaną odpięte. CGI trochę razi, ale nie zawsze. Ja bawię się świetnie i czekam na więcej.
ZASKOCZENIE
Lierre: Zaskoczyło mnie przede wszystkim to, że udało mi się pooglądać trochę seriali. Z obejrzanych zaś zaskoczenia były dwa. Po pierwsze, zupełnie nie spodziewałam się, że będę oglądać serial Marvela i mi się spodoba – a jednak Ms Marvel ujęła mnie od pierwszych scen i zakochałam się po uszy w tej mieszance nastoletniości, wielokulturowości, superbohaterskości i historii wpływającej na teraźniejszość. Cudo. Szerzej opisałam swoje wrażenia w tym tekście: KLIK. Drugim zaskoczeniem było Never Have I Ever, którego przede wszystkim wcale nie planowałam oglądać, a połknęłam trzy sezony w szokująco krótkim czasie. Kocham Devi z jej poplątaniem i burzą emocji, co za fenomenalna, trudna bohaterka.
Z zaskoczeniem przeczytałam też komiks: Fun Home: Tragikomiks rodzinny Alison Bechdel. To dziwaczna, pełna emocji i prób zrozumienia świata, w którym się dorastało, opowieść o biograficznych paralelach, byciu ojcem, byciu córką i byciu osobą queerową. Cudowna rzecz, bardzo ją wam polecam.
Ginny N.: Zaskoczyło nas zaistnieniem Queer Eye: Brazylia, ale po pierwszym zaskoczeniu powiemy tak: jeśli macie wolny wieczór czy dwa i ochotę na coś lekkiego i przyjemnego, to idealna pozycja. Wyszła całkiem okej wersja show. Pozytywnie zaskoczyło nas podejście do ciałopozytywności. W jednym z odcinków bohaterka wspomina o nieskutecznych próbach przechodzenia na dietę i później wyjaśnia, że jej samej jej waga nie przeszkadza, tylko inni komentują, że przytyła, i to ją boli. Prowadzący zajmujący się zdrowiem i dobrym samopoczuciem bohaterz stwierdza, że to w porządku, że ma taką, a nie inną wagę, i że jej waga nie wpłynęła na jej zdrowie fizyczne. Za to musimy przyczepić się do tłumaczenia. W innym odcinku mamy transpłciowego syna bohaterki i gdy mowa o jego tranzycji/korekcie płci przetłumaczono to jako „przemianę”, gdy z kontekstu i po samym słowie da się łatwo stwierdzić, że mowa nie o żadnej „przemianie”, a o tranzycji właśnie.
Asia: Może to dziwnie zabrzmi, ale chyba najbardziej zaskoczył mnie Ród smoka od HBO. Owszem, oglądałam klasyczną Grę o tron, ale powiedzmy, że cały ten fenomen pozostawił mnie stosunkowo niewzruszoną. A po dwóch odcinkach stwierdzam, że w nowy serial z franczyzy wkręciłam się dużo bardziej, niż bym się o to podejrzewała. Nie ukrywam, że dużą rolę odegrała w tym fe-no-me-nal-na kreacja Matta Smitha, który jest łobuzem idealnym (i z tą stylówką spokojnie mógłby też zahaczyć o Pierścienie władzy, hehe). W końcu Hollywood dało mu coś dobrego do grania, no normalnie jestem wzruszona. Poza tym bardzo przejmuję się losami Alicent Hightower i mam ochotę dźgnąć jej tatuśka pogrzebaczem, bo jego wielką intrygą jest stręczycielstwo córki i ciężko nazwać to inaczej.
Paternoster Gang: Po She-Hulk sięgnęłam właściwie wyłącznie dla Tatiany Maslany, która jest fenomenalną aktorką i uroczą osobą. Po obejrzeniu dostępnych odcinków trudno mi uznać go za wielki czy przełomowy serial, natomiast z pewnością jest to kawał dobrej zabawy, do tego całkiem spójny, równościowy i nienachalnie dydaktyczny, i podlany odpowiednią dawką absurdu. No i jeszcze Tim Roth jako Abominacja, cudo! Zdecydowanie wolę takie superbohaterskie historie, nieskomplikowanie i nieudające czegoś poważniejszego, niż są w rzeczywistości.
Clever Boy: Kiedy usłyszałem, że powstaje nowa wersja Pretty Little Liars, nie byłem przekonany do tego pomysłu. Później dowiedziałem się, że odpowiada za niego twórca Riverdale. Moje zainteresowanie serialem spadło do zera. Wtedy na HBO Max pojawiło się Pretty Little Liars: Original Sin. I już po pierwszym odcinku byłem kupiony. Historia jest mroczniejsza, a prześladowca nie waha się mordować. Tutaj rzeczywiście czuć grozę, a klimat jest jak ze slashera. Główne postacie są naprawdę fajne, da się je lubić i rozumieć ich różne motywacje. Oczywiście nie brakowało absurdów, np. nastolatka w późnej ciąży, która biega jak sportowczyni, czy jedna bohaterka, która non stop rzuca aluzje do różnych horrorów. Mroczny klimat przysłużył się tej opowieści. Na plus także to, że „nie skasowano” wcześniejszych seriali z tego uniwersum. Dwie z dziewczyn wybierają się nawet do Rosewood i są wzmianki o oryginalnych plotkarach oraz miejscach z poprzedniego serialu. Ba… nawet w tym świecie istnieje Riverdale! (brrr!) Podobał mi się także model dystrybucji serialu: 3+2+2+3 – idealna dawka serialu w tygodniu – nie za dużo, nie za mało, a kiedy trzeba cliffhangery zachęcają, by czekać na więcej.
Nie czekałem również na Sandmana, a serial mnie mega pozytywnie zaskoczył. Świetne światy i postacie sprawiły, że długo o nim myślałem. Nie mogłem się doczekać, aż znajdę czas, by obejrzeć kolejne odcinki. I cudowna Jenna Coleman! Chcę spin-off o Johannie Constantine! Bawiłem się rewelacyjnie i wiele razy się zaskoczyłem. Bardzo dotknął mnie odcinek o Śmierci. Był smutny, ale piękny. Dodatkowe historie również przypadły mi do gustu. Netflix ma teraz w rękach świetną markę — oby tego nie zmarnował.
ROZCZAROWANIE
Rademede: Resident Evil. Nie miałam żadnych oczekiwań co do tego serialu, a i tak mnie rozczarował. Z jednej strony Umbrella Corporation jest przedstawiana jako potężna, droga firma zajmująca się modyfikowaniem genów, a z drugiej strony ich laboratorium nie ma absolutnie żadnej ochrony i pierwsze lepsze dzieci mogą się do niej włamać. Odpuściłam sobie serial po kilku odcinkach. Kolejnym rozczarowaniem jest dla mnie She-Hulk. Odcinki są tak krótkie, że mam wrażenie, że kończą się, zanim na dobre zaczną. Serial nie wciągnął mnie zupełnie, a samo CGI wygląda dość plastelinowo. Ogólne problemy Marvela z zatrudnianiem specjalistów od efektów widać było już w Spider-Manie: Bez drogi do domu, a w She-Hulk wyraźnie już biją po oczach.
Lierre: Będę się o tym jeszcze rozpisywać w recenzji, bo sytuacja wcale nie jest tak jednoznaczna, ale gdy patrzę na wszystko, co przez ostatnie dwa miesiące oglądałam i czytałam, najsłabiej wypada Ziarno granatu – świeżutka antologia opowiadań polskich autorek, które wzięły na tapet mity greckie dotyczące kobiet. Momentami wyszło bardzo dobrze, momentami średnio, ale tak naprawdę… nic nie porwało i teksty szybko ulatują z pamięci. Szkoda. Zupełnie nie podobało mi się też kultowe Call Me By Your Name Andre Acimana. Rozumiem, skąd popularność i wysokie oceny tej książki, ale była dla mnie nużąca i dusząca – i przez większość czasu po prostu nudna. Wspominałam też wyżej o Love, Simon – o ile książka bardzo mnie bawiła i wzruszała, tak jej filmowa adaptacja jest… po prostu tragiczna. Głównej intrygi (bohater nawiązuje mejlowy romans z osobą ze swojej szkoły i długo nie wie, kto to jest) nawet nie spróbowano należycie oddać, choć przecież nie było to niemożliwe, a momenty, które w książce są kameralne i czułe, w filmie są epickie i na widoku. Straszne rozczarowanie.
Asia: Najnowszy album Muse, Will of The People, niestety kontynuuje średnią passę tego zespołu. Muszę przyznać, że dawno nie słyszałam takiego muzycznego Frankensteina*. Już od pierwszego utworu – o takim samym tytule co płyta – słychać wyraźne inspiracje latami 70… ale równocześnie wepchnięto w niego nu metal à la Marilyn Manson! Powtarzająca się, refrenowa fraza „will of the people, will of the people” brzmi równocześnie jak zrzynka z Queen (harmonie wokalne) i Beautiful People niesławnego muzyka (ścieżka rytmiczna). Takie połączenie powinno brzmieć całkiem zaskakująco i świeżo, ale niestety, w praktyce jakoś się to nie zmieszało dobrze. Wpływy Queen pojawiają się i później, w praktycznie wszystkich utworach balladowych na płycie, i za każdym razem brzmią jak coś wymuszonego. Nu metal powraca z kolei w singlu Won’t Stand Down, gdzie akurat stanowi jeden z najfajniejszych elementów dość nijakiego kawałka. Albo tak mi się wydaje, bo nu metal to dla mnie strefa komfortu. Po drodze zaplątały się jeszcze „ejtisowe” You Make Me Feel Like It’s Halloween i Compliance, który jest nieokreślenie retro. Jak tak osobno to wypisuję, to można odnieść wrażenie, że ej, same fajne rzeczy. Tylko że żaden z tych elementów nie został dobrze połączony z innymi, przez co mam wrażenie, jakbym jadła sałatkę zrobioną z niepociętych składników.
Podobny miszmasz widoczny jest w warstwie tekstowej. Tu od razu zaznaczę, że bardzo cenię Muse za wszystkie zbuntowane i zaangażowane piosenki, jakie tworzą. Nie każdemu może odpowiadać muzyka o zacięciu politycznym, ale dla mnie stanowi ona dowód, że jeszcze nie wszyscy mają totalnie wywalone na wszystko. Może więc nawet wybaczyłabym Muse rozbabrane brzmienie, gdyby „treść” albumu spełniła oczekiwania wytworzone przez single (a single zapowiadały kolejny naprawdę zaangażowany album). Niestety, mam wrażenie, że odpowiedzialny za kompozycje i teksty Matthew Bellamy znów chciał chwycić zbyt wiele srok za ogon. Mamy jakąś dystopię i bunt, mamy ledwo co zarysowaną historię miłosną, jakiś wątek z Romea i Julii… Nie wiem, zaczynam się gubić? A do tego piosenkę horrorową z motywem Halloween (po co?) i parę utworów, które chyba nic nie wyrażają.
Najgorsze jest to, że po prostu nic tego frankensteinowego wrażenia nie rekompensuje. Żadna oryginalna metafora ani błysk geniuszu w którymś utworze. Nic. A mimo wszystko po Muse spodziewam się więcej. No nic, szkoda.
* Tak, wiem, Frankenstein to nazwisko stwórcy potwora, a nie imię samego potwora 🙂 A do tego, jak się okazało, przypadkiem napisałam niemal to samo, co recenzent portalu Pitchfork. Mogę jedynie przysiąc na swój honor, że ta zbieżność nie wynika z plagiatu. Po prostu Will of the People serio jest muzycznym Frankensteinem i najwyraźniej każdy, kto ma uszy, tak go odbierze.
Ginny N.: Rozczarował nas czwarty sezon New Amsterdam. O ile trzeci jest świetny, o tyle w czwartym nie wiemy, co się stało – czy ekipa pisząca się zmieniła, czy to producenci, czy kto, że idą tak w dramę? Pokochaliśmy New Amsterdam jako taki wholesome zaangażowany społecznie serial, którego bohaterowie może i nie rozwiązują bolączek całego świata, ale jednak na koniec dnia coś im się udaje zmienić na lepsze, uczą się słuchać siebie i ogólnie idzie do przodu, nawet jeśli czasem jakieś ich decyzje wrócą do nich i ugryzą je w dupę albo wydarzy się tragedia, która bardzo na nich wpłynie. I tak: trzeci sezon ten ton utrzymał i to pomimo podniesienia tematu Covidu bez ogródek i udawania, że to coś, co było, ale w sumie to nie wiadomo co konkretnie, jakieś maseczki są, ale nie mówimy na głos, tylko otwarcie z pokazaniem tego, jak to wyglądało i jakim obciążeniem psychicznym było – zwłaszcza dla ludzi pracujących z szpitalach i całego systemu medycznego. Tymczasem czwarty sezon to próby Maxa i innych robienia dobrze, które nie przynoszą skutków. Max i Helen są w końcu razem, ale cały czas balansujemy na krawędzi, czy Max porzuci Helen dla szpitala, bo Helen oczywiście jak już się zejdą, musiała uznać, że nie, ona musi wrócić do Londynu (po co?! przecież Max ją zainspirował do zostania i robienia świetnej roboty w NA), Karen (tak, w tym serialu jest postać imieniem Karen, która prezyduje radzie szpitala) zatrudnia na miejsce Maxa najgorszą możliwą osobę w odwecie i chcąc Maxa zatrzymać na miejscu. Zatrudnia babsztyla, który myśli o profitach, ale np. zwalnia ludzi, których potem, kto ma niby zastąpić (tak w jej oryginalnej wersji budżetu, jak i w wersji ostatecznie podpisanej przez Maxa)? I tak dalej itp., co ewidentnie zmieni New Amsterdam w koszmarne miejsce.
Nie podoba mi się też w ogóle wizja, którą pcha serial, że jeden Max wie, jak pociągnąć tę misję, że nikt po nim już nie będzie mieć dość siły przebicia, żeby pociagnąć jego wizję na New Amsterdam, że Karen zamiast pomyśleć „okej, no dobra, nie podoba mi się to, ale w takim razie kto poprowadzi mój szpital w tym kierunku, który nadał mu Max?” zachowuje się jak obrażony bachor, bez patrzenia na konsekwencje swojego działania. I nie podoba mi się, że Max się z nią o to nie konfrontuje. I to jak wszyscy zapowiadają, że nowa dyrektor nie wie z kim zadziera, a potem robią: nic… ??? Dopiero w drugiej połowie sezonu zaczyna się mała rewolucja, ale na razie patrząc po tonie całego tego sezonu zakładam, że skończy się to tak samo, jak wszystko w tym sezonie: źle. Nie doobejrzałem jeszcze do końca i pewnie zajmie mi to długo, ale szczerze – tak strasznie, strasznie mnie to wszystko irytuje. I Max, mimo że już się wyprowadził z Helen i Luną do Londynu, na pewno wróci. Nie ma to jak mesjasz szpitali, sosna rozdarta jedna, którego nikt w mieście Lądek nie chce zatrudnić, bo to nie pasuje do narracji serialu.
Clever Boy: Zacznę od Doctor Who, a właściwie od jego braku. Już niedługo dostaniemy ostatni odcinek Trzynastej Doktor. BBC jednak zapomniało o nim całkowicie. Zero reklamy. Jest to rozczarowujące i karygodne. Niech ich tam ktoś nimi potrzepie. Idź już, Chibnall. Wstyd.
Przez wakacje wymęczyłem też najnowszy sezon Riverdale. Zrobiło się z tego już takie fan fiction, że aż ręce opadają. Gdyby nie to, że przede mną ostatni sezon, to odpuściłbym ten serial. Ilość bezsensu i absurdu wybiła już poza skalę.
WARTO WSPOMNIEĆ
Ginny N.: Na początku lata obejrzałem na Netflixie The Sea Beast. To całkiem miła, lekko sztampowa opowieść o zabijaniu potworów morskich, chciwych władcach, sierotach po łowcach potworów i o tym, kto jest prawdziwymi monstrami. Do tego całkiem ładnie zanimowana.
Lierre: Wspomnę tylko kronikarsko. Z wielką przyjemnością obejrzałam Sandmana, z nieco mniejszą, ale ciągle zauważalną, dwa pierwsze odcinki House of the Dragon (wspaniały nikczemny Matt Smith!), a także zaliczyłam trzeci sezon The Umbrella Academy, który podobał mi się bardziej, niż się spodziewałam, choć przyznam, że się spodziewałam, że mi się nie spodoba, więc poprzeczka nie była za wysoko. W świecie rzeczywistym byłam na SkierConie (dobry konwent, nie bawiłam się jednak za dobrze) i Dniach Fantastyki (świetny konwent i bawiłam się fantastycznie).
Asia: 12 lipca ukazała się kontynuacja nowelki Becky Chambers o mnisze i robocie. Druga część tej historii nosi tytuł A Prayer for the Crown-Shy i opowiada o spotkaniu dwóch cywilizacji księżyca Panga w większej skali niż miało to miejsce w A Psalm for the Wild-Built. Przynajmniej tak wynika z zapowiedzi. Przyznam, że jeszcze nie czytałam drugiej części tego cyklu. Przyczyna jest tyleż banalna, co wstydliwa: boję się, że kontynuacja nie będzie już tak dobra i popsuje mi wrażenia z „oryginału”. Ale w końcu się przemogę!
Skorzystam też z okazji, by przekazać ważne ogłoszenie z sierpnia. Ekhm, uwaga: BJÖRK WYDAJE NOWY ALBUM. POWTARZAM, BJÖRK WYDAJE NOWY ALBUM. PROTOKÓŁ „JARAM SIĘ JAK WODÓR NA SŁOŃCU” ZAINICJOWANY.
Paternoster Gang: Powolutku nadrabiam seriale z uniwersum Gwiezdnych wojen. W wakacje padło na Kroniki Boba Fetta, którego jakoś nigdy specjalnie nie fanowałam, a tu – niespodzianka – bawiłam się naprawdę dobrze. Ot, western w kosmosie z naprawdę ciekawymi, dającymi się lubić postaciami, z Mandalorianinem i Grogu na gościnnych występach. Fajne.
Z troszkę starszych rzeczy, sięgnęłam w końcu po Tenet Christophera Nolana. To bardzo szybkie i ekstremalnie, a właściwie, jak na Nolana, standardowo – zakręcone kino szpiegowskie z motywem skakania po czasie, oczywiście umotywowane naukowo. Widowiskowe, formalnie świetne, psychologicznie żadne. Ale ponoć tak miało być. Mimo wszystko warto, choćby dla naprawdę genialnego Pattisona. Ten gość jest stworzony do kina przygodowego!
Lady Kristina: Naprawdę świetnie bawiłam się, oglądając serial Wellington Paranormal, znany również pod tytułem Sekcja paranormalna. Podobnie jak w Co robimy w ukryciu (swoją drogą dziejącym się w tym samym uniwersum) jest to swego rodzaju mockument, tylko tutaj śledzimy losy wellingtońskich policjantów badających sprawy paranormalne w okolicy, których zdarza się nadzwyczaj dużo. Najbardziej bawi mnie tu nie tylko niekompetencja policjantów mierzących się z zombie, zmiennokształtnymi kosmitami czy podróżami w czasie, ale przede wszystkim ich podejście do nadnaturalnych zdarzeń – główni bohaterowie zdają się nie mieć powszechnie znanej wiedzy dotyczącej na przykład wampirów, zombie czy innych potworów, przez co nie zwracają uwagi na ich zachowania, które w normalnej sytuacji powinny stanowić oczywiste ostrzeżenie. W efekcie bohaterowie, mając kontakt z paranormalnymi sytuacjami, zachowują się całkowicie bezrefleksyjnie, zauważając istniejące zagrożenie dopiero po jakimś czasie bądź już po całym zdarzeniu.
Ogromne wrażenie wywarł na mnie serial Light & Magic, opowiadający historię powstania i funkcjonowania ILM (Industrial Light & Magic), wytwórni odpowiedzialnej za efekty specjalne w oryginalnych Gwiezdnych wojnach, a także w wielu innych kultowych produkcjach. Serial daje możliwość zajrzenia za kulisy powstawania wielu kultowych scen, a zobaczenie, jak tworzono te, w większości praktyczne, efekty, znacznie potęguje odbiór omawianych filmów, bo widać, jaki wysiłek włożono w ich powstanie.
Clever Boy: Puściłem sobie na Disney+ The Owl House. Animacja bardzo szybko mnie wciągnęła i pokochałem ten świat. Cały sezon obejrzałem w kilka dni (gdzie jest drugi?!). Jeśli nie widzieliście – gorąco polecam.
Na HBO Max z opóźnieniem wlatują odcinki What We Do in the Shadows. Nowy sezon na ten moment mnie nie porywa, ma fajne momenty, ale jakoś nie bawi mnie tak dobrze. Nadia nadal rządzi, uwielbiam ją. I Baby Colin jest cudowny!
Gdy do Polski wszedł Disney+, wybrałem mnóstwo seriali i filmów do nadrobienia i obejrzenia ponownie. Wśród nich był Love, Victor, który chciałem zobaczyć. Pierwszy sezon połknąłem raz dwa, a potem jakoś zrobiłem sobie przerwę i w sumie prawie o tym serialu zapomniałem. W końcu go dokończyłem. Męczyły mnie dramy na linii Victor-Benji, ale dobrze się bawiłem i uważam, że to dobry serial, który bawi, wzrusza, edukuje i można się w nim łatwo odnaleźć. Ma naprawdę ciekawe postacie, które mogłyby istnieć w naszych szkołach. Całość uważam za naprawdę fajną. Rozczarowało mnie tylko zakończenie. Kiedy Victor uznał i zaakceptował, że będąc singlem też może być szczęśliwy, to nagle dano mu w ostatnich minutach romantyczny happy end. Trochę to smutne, bo miałem poczucie, jakby twórcy chcieli pokazać (nie tylko tym przykładem), że szczęśliwe mogą być tylko osoby w związkach. Takie wrażenie odniosłem. Ale jeśli nie widzieliście, polecam – ale najpierw koniecznie zobaczcie film Love, Simon.
A co wy dobrego lub niedobrego skonsumowaliście w lipcu i sierpniu? Dajcie znać w komentarzach na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.