Listopad przyniósł nam sporo popkulturowych zachwytów, ale też kilka rozczarowań. Co oglądaliśmy, czytaliśmy i czego słuchaliśmy? Zapraszamy do lektury podsumowania.
ZACHWYTY
Ginny N.: Listopadowe zachwyty zaczynam od komiksów. O Księżycowym jeleniu Yoanna Kavege’a dowiedziałem się, kiedy kolega wrzucił link na Discordzie, opisując go jako „ginnycore”. Od tego momentu wiedziałem, że chcę przeczytać ten komiks o jelonku zmierzającym przez kosmos, by zabrać gdzieś pewne jajo. Komiks jest przepięknie narysowany, czuć w nim pustkę i ciszę kosmosu, elementy gore są na tyle estetycznym gore, by przemawiały do naszego serca. Fabuła podąża pewnymi tropami, by je w finale mocno przełamać – i zaskoczyć, tak że po przeczytaniu musiałem mocno przetrawić i przemyśleć całość i jeszcze do niej wrócić i wiem, że wracał będę niejeden raz. Planuję napisać zresztą szerszy esej o tym komiksie, ale powiem tyle, że wciąż pozostaję zachwycony. I jeśli niestraszne wam historie łamiące serce, to koniecznie sięgnijcie po Księżycowego jelenia.
Na Zasadę trójek Tomasza Spella czekałem za to, od kiedy Spell na swoim fanpage’u zaczął wrzucać pierwsze koncepty tego komiksu. I tu dostałem kolejne złamanie serca finałem, choć nie aż tak mocne jak w przypadku Księżycowego jelenia. Ale wciąż jest to świetnie napisana, smutna historia, w przepięknie narysowanym komiksie. I nie wiemy jak wy, ale my uwielbiamy paletę kolorystyczną Spella i jego kreskę.
Książkowo mój listopad nie był specjalnie bogaty, ale przeczytałem Pawilon małych ssaków Patryka Pufelskiego, dziennik autora o pracy w zoo (krakowskim i wrocławskim), życiu w żydowskiej rodzinie i byciu osobą queerową. Świetnie napisany Pawilon małych ssaków to książka, przez którą się płynie, bliskie i dalsze naszym własnym doświadczeniom przefiltrowane przez wrażliwość autora.
Zawsze z przyjemnością sięgam po animacje Cartoon Saloon, irlandzkiego studia odpowiedzialnego za The Secret of Kells, Song of the Sea, The Breadwinner czy długo wyczekiwane Wolfwalkers. Tak też było w wypadku My Father’s Dragon wzruszającej animacji, opowiadającej o Elmerze i jego mamie, którzy po utracie sklepu mamy muszą przeprowadzić się do miasta. Elmer zły na mamę, za namową mówiącego kota wyrusza na pewną wyspę, gdzie pomaga smokowi uratować wyspę przed zatonięciem. Ta historia o zbieżnych potrzebach i niezgodzie wynikającej z tego jak różne postacie widzą sposób dojścia do celu, przez co krzywdzą się nawzajem porusza do głębii.
O tym, że 1899 będzie zjawiskowym serialem wiedziałem właściwie od pojawienia się pierwszego teasera. I nie zawiodłem się. Z ciekawością śledziłem rozwój intrygi i z ogromną przyjemnością obserwowałem kolejne zwroty akcji, w tym ten finałowy, który był wspaniałym powiewem świeżości. Bardzo starannie rozpisany, niespieszący się nigdzie, świetnie zagrany i do tego wyprodukowany w trudnych, pandemicznych warunkach, z użyciem naprawdę niezwykłej nowej technologii (koniecznie obejrzyjcie po seansie dokument o kręceniu pierwszego sezonu), wyszedł wyśmienicie i utrafił chyba we wszystkie moje ulubione motywy i sposoby prowadzenia akcji.
Clever Boy: Z ostatnim sezonem powrócił na Netflix Dead to Me. Ale to było dobre! Niesamowicie się wciągnąłem, a twórcy nieustannie nas zaskakiwali. Był to jednocześnie sezon pełen emocji – w tym wielu smutnych. Już dawno tyle nie wypłakałem oglądając serial. Relacja między głównymi bohaterkami i chemia między aktorkami była niesamowita. Wielkie ukłony dla Christiny Applegate, która pomimo choroby chciała zagrać w serialu, by dokończyć tę historię. Nadal nie wiem, co sądzić jednak o zakończeniu. Idealnie zakończył się przedostatni odcinek, a w ostatnim było niezwykle wzruszająco, zabawnie i ciekawie. Jednak pozostawili nas z minicliffhangerem i nie do końca wyjaśnionymi sprawami. Twórcy zostawili pole do interpretacji widzom, mimo wszystko nie wiem, czy to był dobry krok. Bawiłem się jednak fantastycznie!
Na HBO MAX powróciło The Sex Lives of College Girls. Już zapomniałem jak dobrze bawiłem się przy pierwszym sezonie i jak bardzo lubię ten świat oraz bohaterki. Sezon trwa (odcinki są dodawane co tydzień) i póki co zupełnie się nie zawiodłem. Bawię się doskonale i przy okazji mogę się pośmiać i odprężyć przy tv. Taka telewizja też jest nam potrzebna. Na tej samej platformie możemy oglądać nowy sezon White Lotus, nie będę ukrywał – to serial, na który bardzo czekam i w poniedziałek po pracy, gdy tylko mogę odpalam go i udaję się w podróż do Włoch. Nowy hotel, kolejni koszmarni klienci i dwie znajome twarze. Uwielbiam absurd tego serialu, pokazanie zakłamania ludzi, ich różnych problemów w połączeniu z wakacyjnym wypadem do sielskiego miejsca, jest idealne. Uwielbiam klimat serialu, jego muzykę i ciekawe postacie. Zawsze czekam, co ktoś znowu zrobi głupiego lub szalonego i jak bardzo niektórzy nakręcają się wzajemnie. Pierwszy sezon był dla mnie rewelacyjny i miał niesamowity klimat. Tu jest inaczej, ale równie dobrze. Przed nami jeszcze kilka odcinków, a potem sezon trzeci w kolejnym, innym miejscu. Czekam.
Lady Kristina: Andor to (nie tylko) moim zdaniem jedna z najlepszych produkcji ze świata Gwiezdnych wojen. Nie mamy tu nawet śladu najbardziej charakterystycznych elementów tego uniwersum, jak Jedi, Sithowie czy miecze świetlne, ale w przypadku tego serialu jest to całkowicie wartością dodaną. Najważniejsza jest tutaj nie tylko historia, opowiadająca o samych początkach Rebelii, o tym, jak ludzie decydowali się na podjęcie walki z Imperium (scena pogrzebu w ostatnim odcinku jest tego fantastycznym przykładem), ale również świetnie zarysowane postacie – zwłaszcza sam Cassian Andor. W pewnym sensie znamy jego losy: dołączył do Rebelii i zginął podczas misji przejęcia planów Gwiazdy Śmierci, ale tutaj dowiadujemy się, co sprawiło, że ten człowiek, początkowo w ogóle niezainteresowany walką z Imperium, stał się taki, jakim widzieliśmy go pod koniec jego życia.
Ogromne wrażenie zrobiło na mnie również The Devil’s Hour. Mamy tu do czynienia nie tylko z niepokojącym i dość mrocznym klimatem, ale również naprawdę wciągającą historią. Z początku wydaje się, że głównym wątkiem jest tu sprawa kryminalna, ale w rzeczywistości mamy do czynienia z timey-wimey i próbami zapobiegnięcia przyszłości, połączonymi z prawdziwym deja vu wywoływanymi przez pętle czasowe. Podobny wątek wykorzystano w miniserialu Life After Life, ale tutaj, jako że główny bohater bardziej świadomie i bardziej stanowczo korzysta z pozyskanej wiedzy, historia jest bardziej wciągająca. Peter Capaldi i Jessica Raine, wcielający się w główne role, są naprawdę fantastyczni (Capaldi do tego potrafi być naprawdę przerażający) i dodają głębi całej historii. A jako że potwierdzono dwa kolejne sezony tego serialu, to jest na co czekać.
Jako że muzyka Weirda Ala, składająca się głównie z parodii znanych utworów, opiera się na humorze i sporej dawce absurdu, można było się spodziewać, że jego biografia (powstała pod jego nadzorem) Weird: The Al Yankovic Story, również będzie na tym oparta. I tak właśnie było. Otrzymujemy parę zdarzeń z życia muzyka oraz kulisy powstania paru jego dzieł, okraszone niekoniecznie prawdopodobnymi zdarzeniami. Ale skoro przedstawiono to w filmie, to musi być to prawda, co nie? Cóż, w przypadku jednego (bądź dwóch) szczegółu z życia Weirda Ala mam prawo przypuszczać, że raczej się to nie stało 😉 Niemniej jednak, film ten oglądało mi się z prawdziwą przyjemnością.
Sporą porcję absurdu przyjęłam również w serialu dokumentalnym Cunk on Earth. Jego prowadząca, Philomena Cunk (zarówno tu, jak i w paru innych produkcjach, wcieliła się w nią fenomenalna komiczka Diane Morgan) to dziennikarka, która na przestrzeni pięciu odcinków prezentuje poszczególne etapy historii Ziemi, rozmawiając przy tym z różnego typu specjalistami, i zadając im pytania, których nikt wcześniej nie zadał. Być może dlatego, że nikt się nie odważył, ale mogło być też tak, że nikt po prostu na nie nie wpadł 🙂
Jako że jestem ogromną fanką programu Taskmaster (którego najnowszy sezon z zapartym tchem śledziłam w tym miesiącu), to gdy dowiedziałam się, że Alex Horne, jego twórca, stworzył nowy serial, będący w pewnym sensie spin-offem Taskmastera, od razu wiedziałam, że chcę go obejrzeć. W The Horne Section TV Show śledzimy losy (w pewnym sensie) fikcyjnej wersji Alexa Horne’a, który, zmęczony wieloletnią rolą asystenta Taskmastera, postanawia stworzyć własne talk show, w którym występować będzie on oraz jego zespół muzyczny, The Horne Section. Ku zdziwieniu wszystkich, udaje mu się otrzymać najpierw pilot, a później cały sezon, przez co w serialu jesteśmy świadkami tworzenia oraz emisji poszczególnych odcinków tytułowego show. Mamy tu dużo zabawnych smaczków, nieoczekiwane wstawki muzyczne, a także Georgię Tennant w roli nieprzychylnej producentki z Channel 4 – czego chcieć więcej?
Paternoster Gang: Podpisuję się pod zachwytami nad Andorem! Ten serial, do pary z Rogue One, to najlepsze, co dostaliśmy z uniwersum Gwiezdnych wojen w ostatnich latach, i piszę to jako osoba, która naprawdę lubi trylogię z Rey. Ostatnie odcinki pierwszego sezonu były serio rozdzierające, do przejmującej sceny pogrzebu dorzuciłabym wątek więzienny z absolutnie cudownym Andym Serkisem. Cieszę się, że doczekaliśmy się poważniejszej, mniej przygodowej odsłony ekranowej sagi, skupionej tyleż na bohaterstwie rebeliantów, co na jego cenie oraz nie zawsze łatwych i bohaterskich wyborach.
The Peripheral. O ile w książkowym pierwowzorze nieco męczył mnie typowy dla Gibsona wysoki próg wejścia i wrzucenie czytelnika w środek stworzonego przezeń świata z całą masą rozwiązań i słów, których znaczenie musimy odkryć w trakcie lektury, o tyle w serialu to zupełnie nie przeszkadza. Może dlatego, że poznajemy tę nową, dziwną rzeczywistość razem z Flynne, więc nasza, równa jej, niewiedza jest czymś naturalnym. Ogromną siłą tej opowieści są fantastyczne postacie, ze wskazaniem na kobiety, a także niejednoznaczność moralna dokonywanych przez nie wyborów. Doceniam też oszczędność efektów specjalnych i skupienie na grze aktorskiej i psychologii postaci. Bardzo dobra produkcja, zdecydowanie warta kontynuacji.
ZASKOCZENIA
Ginny N.: W ogóle nie spodziewałem, że spodoba mi się Wednesday, tymczasem zostałem pozytywnie zaskoczony. O ile serial ma trochę mankamentów, to po prostu w niego wsiąkłem. Z jednej strony to jest trochę sztampowa młodzieżowa drama, ale z drugiej została ograna w fajny sposób, podejście Wednesday Addams do życia pozwalało poprowadzić ją w niesztampowy sposób. A jednocześnie nie zrobiono z niej zimnej dziewczyny, bez uczuć. Wednesday może i jest gotycka do szpiku, a jednak buduje w nowej szkole przyjaźnie, które nie załamują się tak łatwo, a czasem trwają nawet mimo przeciwności i nierozumienia przez Wednesday pewnych norm społecznych. Zaintrygowało mnie też, że część autyść, widzi w niej postać właśnie autystyczną. I faktycznie, można ją tak zdecydowanie odczytywać i możliwe że moja sympatia do niej wynika także z choćby i podświadomego dostrzeżenia tych elementów jej osobowości. Nawet jeśli nie pokusiłbym się o stwierdzenie, że została napisana jako taka z rozmysłem, to miło jest mieć kolejną autystyczną postać, która nie jest małym niemówiącym chłopcem.
Córki dancingu to był taki film, który interesował nas od samego początku, kiedy się o nim dowiedzielśmy i jednocześnie nie byliśmy pewni czy chcemy go obejrzeć – raz, że musical to bardzo nie nasza bajka, a dwa mocno średnie oceny też nie zachęcały. Ale ostatnio obejrzała je koleżanka i tak jakoś zachęcała mówiąc o nim, że postanowiłem po niego sięgnąć. I okej, są tam pewne elementy, które mi przeszkadzały, jak nadmierna aż seksualizacja, brak powodu, dla którego właściwie siostry chciały wyjść na brzeg, czy wreszcie zakończenie wątku Srebrnej – tu zabrakło jednak odejścia od znanej już historii, przez co ten wątek wydawał się jednak bardziej doklejony niż spójny z resztą filmu. Ale jest coś w tej historii co do nas przemówiło, polubiłem syrenie siostry, bardzo fajny jest motyw z tym, że one poza mówieniem po polsku porozumiewają się ultradźwiękami. Spodobała nam się też, co nas zdecydowanie zaskoczyło, cała estetyka Córek dancingu, ich pewna nierealność, ale nie idąca w ogóle w kierunku oniryzmu czy bajki, bardziej w lekki gore/dramat podlany świetnymi piosenkami.
Clever Boy: Mam w sumie dwa pozytywne zaskoczenia. Polska wersja The Office wróciła z drugim sezonem na Canal+ Online. Pojawiły się nowe postacie, które były naprawdę dobre. Było kilka zaskoczeń – a co najważniejsze, zmienili okropną czołówkę. Bawiłem się świetnie i jestem zaskoczony i ucieszony, że twórcom udało się utrzymać poziom. Mam jednak poczucie, że trochę przyhamowali. Żarty nadal były ostre, ale nie aż tak jak w pierwszym sezonie. Trochę jakby wycofali pazury, a zakończyli też w taki sposób, jakby nie byli pewni, czy dostaną kolejną szansę. Oby, bo chcę oglądać dalsze losy Kropliczanki i chciałbym, żeby w sezonie było więcej odcinków.
Drugim pozytywnym zaskoczeniem, a zarazem ulgą jest Rozczarowana, czyli długo wyczekiwany przeze mnie sequel Zaczarowanej z 2007 roku. Wyszedł całkiem spoko film, który dobrze sobie radzi. Błyszczą Amy Adams i Maya Rudolph. Fabuła jest całkiem fajna i miło zobaczyć Adams w roli trochę mroczniejszej bohaterki „z baśni”. Miałem wrażenie, że twórcy nie do końca wiedzieli, co zrobić z Patrickiem Dempseyem, który nie miał jakoś dużej roli w filmie. Podobał mi się segment kreskówkowy 2D, brakuje mi takich animacji u Disneya. Druga część filmu jest bardziej musicalowa, niż poprzednia (tutaj chyba każdy utwór śpiewają i tańczą, gdzie w jedynce muzyka leciała czasem np. podczas balu czy jako soundtrack) i ta muzyka jeszcze do mnie nie trafiła. Na pewno jest słabsza niż z poprzedniej części. Podobał mi się też morał – że nie można każdego uszczęśliwić na siłę, że czasem można pozwolić sobie na chwilę smutku czy nieszczęście i że jest to okej. Nie zawsze życie jest idealne, a czasem długo bywa źle, ale można znaleźć także dobre i pozytywne chwile. Bawiłem się super i szkoda, że film nie trafił do kin. Oczywiście mieliśmy tutaj mnóstwo odniesień i mrugnięć oka do fanów Disneya, uwielbiam to. Rozczarowana nie pobiła Zaczarowanej, ale na pewno będę do niej wracał, bo ja rozczarowany zdecydowanie nie jestem.
Vitecassie: Stałam przez dobrą minutę w zdziwieniu, kiedy na półce jednej z sieciówek outletowych zobaczyłam książkę QI: 1,227 facts to blow your socks off. Nie dlatego, że moje skarpetki spadły po przeczytaniu tych faktów (hehe), ale dlatego, że tę książkę dało się jakoś zdobyć w Polsce. QI to brytyjski program telewizyjny prowadzony swego czasu przez Stephena Fry’a, a obecnie przez Sandi Toksvig. Program jest komediową wariacją na temat wiedzowych teleturniejów. Zamiast zwykłych uczestników, mamy tam znanych komików i aktorów, zamiast normalnych pytań mamy takie, na które taki zwykły uczestnik nie miałby szans znać odpowiedzi (komicy również nie mają). Głównym założeniem programu jest to, by odpowiadać nie tyle poprawnie, co interesująco (no, i może nie powielać najbardziej rozpowszechnionych mitów). Punktacja jest właściwie utrzymywana w tajemnicy do ostatnich minut każdego odcinka, a zasady jej obliczania są nieznane nawet prowadzącemu. To teleturniej pełny absurdalnych ciekawostek i brytyjskiego humoru w najlepszym wydaniu. No i potem ktoś te ciekawostki zebrał w książkę-kompilację, a nawet dwie (i drugą też udało mi się dorwać!). Żeby dobrze podsumować nastrój tego wydania, przytoczę wam jakąś losową ciekawostkę. O, na przykład:
„10% of US electricity is made from dismantled Soviet atomic bombs.” (2012: 24).
Kasia: Kiedy usiadłam do zrobienia podsumowania z dużym zaskoczeniem stwierdziłam, że z powodów zawodowych i prywatnych bardzo mało czytam, oglądam i słucham rzeczy. Co więcej zdałam sobie sprawę, że nie da się jednak konsumować kultury zawsze, wszędzie i w każdym nastroju. Przy zmęczeniu i niedospaniu sięgnięcie po jakąkolwiek nową rzecz i skupienie się na niej jest nie lada wyzwaniem, a w tym przypadku to wysiłek, który w listopadzie przekroczył moje możliwości. Z tą nowo zdobytą wiedzą o sobie i kulturze sięgnęłam po serial, który mieści się gdzieś pomiędzy tymi kategoriami. Nigdy nie oglądałam Ostrego dyżuru, jednak nie jest to tytuł całkowicie mi obcy, ponieważ był znany i emitowany także w Polsce. Zaczęłam go więc oglądać niemal trzy dekady po premierze. Na początku trochę śmieszkowałam, bo Ostry dyżur cierpi na przypadłości nie tylko seriali lat dziewięćdziesiątych, sprzed ery seriali jakościowych, ale już do nich aspirujących, ale także na rzecz charakterystyczną dla seriali medycznych: momentami przytłaczający poziom dramatu. Dramaty pacjentów przeplatają się z osobistymi historii tych, którzy ich ratują. Bywa, że zamiast się zaangażować dystansujemy się. Z biegiem odcinków zaczęłam jednak doceniać to, co w tym serialu najlepsze: dobrze napisani i zagrani bohaterowie z krwi i kości. Choć niektóre wątki zestarzały się tak koszmarnie, że zgrzytam zębami, wciąż możemy tam odnaleźć dużo uniwersalności, momentami przebija się nawet, oczywiście, jak na czasy, w których serial powstawał (!) nowe spojrzenie na różne kwestie i tematy. Rozumiem już, dlaczego serial zdobył popularność i myślę, że całkiem słusznie. Ogląda się go świetnie i jest dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Mam nadzieję, że w grudniu uda mi się spędzić więcej czasu z kulturą i podzielić się wrażeniami.
ROZCZAROWANIA
Clever Boy: Rozczarowały mnie krótkometrażówki Zwierzogród+. Miło było powrócić do tego świata, jednak wolałbym otrzymać nowy film, niż krótkie historyjki, które nic nie wnoszą i trwają kilka minut (a napisy końcowe trwają bardzo długo). Podobały mi się, jednak wolałbym już dostać 30/40-minutowe odcinki z różnymi opowieściami, bo shorty pokazały, że jest na to potencjał. Najmniej podobała mi się historia musicalowa, bo nie była ciekawa, a piosenka była słaba. Najlepiej bawiłem się chyba na ostatniej, w której leniwce wybierają się na kolację do restauracji.
Poszedłem do kina na Black Panther: Wakanda Forever. Rozczarowałem się. Mam wrażenie, że twórcy chcieli złapać zbyt wiele srok za ogon, co nie do końca dobrze wyszło. W filmie kilkukrotnie oddano hołd Chadwickowi Bosemanowi, który zmarł. Czasem miałem wrażenie, że było tego za dużo. Kilka łezek się uroniło, szczególnie na samym początku, gdy reżyser zostawia nas z ogromną ciszą. Na sali kinowej słychać było wzruszki. Fabuła filmu jest nawet ciekawa, a Namor jest intrygującym antagonistą. Jednak trochę dużo czasu poświęcono na opowiedzenie historii jego i jego krainy – co też było potrzebne, ale wydłużało seans. Film jest dość długi i nie ukrywam, że w pewnym momencie mi się przymknęły na trochę oczy (przy scenach bitew trochę CGI). Wiele lokacji wyglądało przepięknie, kostiumy były fantastyczne (oprócz zbroi jak w Power Rangers). Uważam, że wątku Rossa było trochę za dużo i można było go przyciąć. Czasem zabrakło mi rozwinięcia czegoś – np. sytuacji Okoye, bo reżyser skupił się na czymś innym. Najlepsza aktorsko była Angela Bassett, która ma kilka potężnych scen. Jest niesamowita w swojej roli i robi ogromne wrażenie. Podobała mi się postać Riri, ale też czułem, że jest wsadzona tu trochę na siłę. Po prostu moim zdaniem było tutaj za dużo wątków. Najbardziej w filmie podobała mi się ścieżka dźwiękowa. Robiła naprawdę fantastyczną robotę, wprawiała w idealny nastrój. Dawno nie czułem czegoś takiego przy filmie. Za to ogromny szacun. Nie do końca podobała mi się scena po napisach, to trochę takie zostawienie sobie furtki na przyszłość, ale nie wiem, czy było potrzebne. Z seansu wyszedłem zmieszany. Do tego filmu raczej szybko nie powrócę, ale chyba przez kreację świata podobał mi się ciut bardziej niż jedynka, która również nie skradła mojego serca.
Vitecassie: Nie wiem właściwie, co ja sobie myślałam, kiedy wpadłam do księgarni, zobaczywszy przy wejściu książkę Loki. Gdzie zaległy kłamstwa Mackenzi Lee, ale usprawiedliwiam siebie, że byłam świeżo po obejrzeniu serialu i to mi wpłynęło na psychikę. Jest to powieść skupiona na młodości tytułowego bohatera, który wpada w tarapaty na asgardzkim dworze i za karę Odyn zsyła go na Ziemię, by pomógł ludziom w rozwiązaniu tajemniczych śmierci w dziewiętnastowiecznym, zdaje się, Londynie. Generalnie nie jest źle, ale zachwytu też nie ma. Spodziewałam się czegoś znacznie ciekawszego. Czytało się to bardzo płynnie, ale w gruncie rzeczy była to jednak dość nijaka lektura.
WARTO WSPOMNIEĆ
Ginny N.: Tak jak pierwsza Enola Holmes mi się podobała, tak obawiałem się trochę, że druga będzie słaba, a w najlepszym wypadku mnie wynudzi. Ale nie, druga część przygód Enoli nawet nie wiem kiedy mnie wciągnęła i cieszę się, że ją włączyłem. Tym razem Enola miesza się w sprawę zaginięcia pracownicy fabryki zapałek, dzięki czemu dostajemy historię o prawach pracowniczych, której zdecydowanie nie przeszarżowano. Ładnie też wypada wątek relacji Enoli i Sherlocka i wplątanie jego sprawy w jej sprawę. Nie jestem pewien co sądzić o takim Moriarty’m jakiego tu dostaliśmy, choć jest to wątek dobrze rozegrany sam w sobie, ale… Nie wiem, nie potrafię opowiedzieć się w żadną stronę.
Całkiem przyjemny film okazał się czwarty sezon The Dragon Prince, ale jednocześnie nie porwał nas jakoś specjalnie. Pewnie sięgnę po kolejny sezon za te x lat, jak już się pojawi, ale choć dobrze się nawet oglądało (i w ogóle Amaya i Janai <3), ale brakowało nam jakiegoś balansu, może miejsca na oddech w całej tej historii.
W listopadzie poznaliśmy również towarzyszkę Piętnastego Doktora. U boku Ncutiego Gatwy wystąpi Millie Gibson, która wcieli się w rolę Ruby Sunday. Póki co wygląda, że będziemy mieć przynajmniej wizualne i imienne nawiązanie do Rose Tyler, ale jakie przygody czekają ją w 2023/2024 roku jeszcze nie wiemy. Więcej o tym castingu przeczytacie tutaj.
Vitecassie: Tymczasem na HBO MAX wpłynęło 8 nowych odcinków Avenue 5, fantastycznej komedii science-fiction z Hugh Lauriem w roli głównej. Jak do tej pory mam za sobą połowę z nich, więc może jeszcze zmienię zdanie, ale na ten moment muszę przyznać, że drugi sezon trzyma poziom pierwszego. Nie jest może aż tak cudownie absurdalny, ale zdecydowanie się broni i być może w grudniowym podsumowaniu wysunie się na pozycję w kategorii „Zachwyty”. W międzyczasie utrzymuję opinię, że śmiało można polecać dalej.
Listopad to także był dla mnie miesiąc koncertowy, a i tak kilka z tych, na które liczyłam, musiałam odpuścić… bo już bez przesady, nie można jeździć do Warszawy dwa razy w tygodniu dla rozrywki, zdrowy rozsądek i te sprawy. Nie wiem, czy to tylko ci wykonawcy, których karierę obserwuję, postanowili upchnąć swoje koncerty w Polsce w jeden miesiąc, ale udało mi się dotrzeć na tylko (aż?) trzy z tych, które miałam w planie.
I tak zaczęłam od Anneke van Giersbergen we wrocławskim Starym Klasztorze, cudownej miejscówce na akustyczny koncert. Sama Anneke jak zwykle była przeurocza, choć zdecydowanie bardziej podobała mi się na trasie promującej The Gentle Storm. Za to jako support wystąpiła mniej rozpoznawalna w Europie Moriah Woods, która wywarła na mnie zdecydowanie większe wrażenie. Mroczniejsze akustyczne brzmienie to coś, co do mnie absolutnie przemawia.
We Wrocławiu zagrała również fińska formacja Apocalyptica, przedstawiana zwykle laikom jako „metal na wiolonczelach”. Było mocno, widowiskowo i były hity, takie jak I Don’t Care, I’m not Jesus czy Not Strong Enough. Muszę przyznać, że był to bardzo przyjemny koncert, a że przy okazji okazało się, że oświetleniowiec zespołu miał bardziej energiczne taneczne ruchy niż sama grupa… no cóż. Natomiast trzeba chyba docenić tańczących oświetleniowców przy konsoli, to był bardzo ciekawy widok.
Na koniec miesiąca udało mi się dotrzeć jeszcze na kolejny koncert akustyczny – tym razem była to (również fińska) Sonata Arctica w warszawskiej Proximie. Było bardzo przyjemnie i raczej kameralnie, zaś zespół wykazał się sporą cierpliwością do widowni, która upierała się, by skandować różne hasła i przyśpiewki o wysokoprocentowych trunkach. Mimo wyraźnej irytacji członków grupy (udało nam się stanąć całkiem blisko sceny), zespół w bisach zagrał swoją własną alkoholową przyśpiewkę, chociaż widać było, że nie jest z tego faktu zbyt zadowolony. Ja w każdym razie gratuluję, bo sama przy takiej publiczności chyba bym nie zachowała takiego spokoju. Koncert supportowała szwedzka grupa Eleine, która bardzo sprawnie zaaranżowała swoje metalowe kawałki na akustyczne wersje tak, że właściwie nadal był to metal. Bardzo ciekawe zjawisko.
Zatem było w listopadzie koncertowo, chociaż zabrakło tej kropki nad i. To pewnie by był jeden z tych występów, na które nie dotarłam.
Clever Boy: Nawet nie wiem, kiedy zleciał mi listopad. Miałem mało czasu na oglądanie i tak w mojej kolejce czekają m.in. The Crown, Elite, Down to Earth with Zac Efron, Warrior Nun czy 1899. Zacząłem Wednesday, ale jeszcze za wcześnie, żebym miał opinię — chociaż póki co mi się podoba i jestem zaintrygowany, co będzie się działo dalej. Świetnie też bawiłem się na trzecim sezonie Harley Quinn, który wleciał na HBO MAX. Jestem też w trakcie oglądania drugiego sezonu One of Us is Lying, który trafił na Netflix. Historia bardzo mi się podoba i lubię bohaterów. Jednak póki co nie wciągnąłem się aż tak jak przy pierwszym sezonie. Jestem jednak ciekawy, co będzie dalej i jak poradzą sobie postacie w trudnych sytuacjach. To takie trochę połączenie Pretty Little Liars z Plotkarą. Warto dać szansę.
Lady Kristina: Ważnym punktem listopada był Imladris, który był pierwszym konwentem, na jakim uczestniczyłam w takim stopniu. Co więcej, miałam podczas niego możliwość spotkać lwią część redakcji Whosome (niektóre osoby po raz pierwszy na żywo), z którą spędziłam naprawdę przyjemny weekend.
Poza tym w ubiegłym miesiącu miałam możliwość obejrzeć całkiem sporo ciekawych produkcji. Jedną z nich był drugi sezon The Office PL, który podobnie jak pierwszy, oglądało się całkiem dobrze, mimo pojawiającego się czasami poczucia zażenowania – wiem, że używane było celowo, ale potrafiało to irytować – ale mimo wszystko dobrze się przy tym bawiłam.
Premierę w zeszłym miesiącu miał również już piąty sezon The Crown, który w wyniku ostatnich zdarzeń w brytyjskiej rodzinie królewskiej ogląda się mimo wszystko trochę inaczej niż poprzednie – a sprawy nie ułatwia fakt, że przedstawione w tym sezonie zdarzenia też nie przedstawiają królowy Elżbiety II zbyt pozytywnie. Jako że po raz kolejny mieliśmy do czynienia ze zmianą obsady, warto zwrócić uwagę na nowe wersje poznanych wcześniej postaci – największe wrażenie zrobiły na mnie Imelda Staunton i Elizabeth Debicki, wcielające się odpowiednio w królową Elżbietę i księżną Dianę.
Zgodzę się z Ginny, że w 1899 przedstawiono intrygującą historię – zagadka naprawdę wciąga, a bohaterowie porozumiewający się różnymi językami pogłębiają to poczucie zagubienia (chociaż myślę, że w zagranicznych wersjach, które w większości były dubbingowane, może tracić to sens). Duże wrażenie robi tu część wizualna i muzyczna. Jedyne, co tak naprawdę miałabym do zarzucenia, to kwestia pierwszych odcinków, które moim zdaniem trochę przynudzają. Mimo tego główny plot twist jest naprawdę ciekawy, chociaż nie spodziewałam się, że sporej jego części domyślę się rozpoznając piosenkę z czołówki.
Pod koniec miesiąca premierę miało We Are Not Alone, film autorstwa twórców mojego ukochanego Ghosts, więc oczywiste było, że na tę pozycję również się skusiłam. To naprawdę zabawna produkcja opowiadająca o następstwach inwazji kosmitów na Ziemię, kiedy jest już po wszystkim, a kosmici przejęli kontrolę nad planetą. Nowe brytyjskie władze (tzn. sektora 78), chcąc zjednać sobie przychylność ludzi, zatrudniają podrzędnego urzędnika w roli swojego doradcy, który musi teraz pomagać najeźdźcom w zarządzaniu Ziemią, jednocześnie starając się pomóc knującemu plany ruchowi oporu. Humor opiera się tu na starciu zupełnie dwóch totalnie różnych społeczeństw, ale nie da się przeoczyć tego, że mimo wszystkich różnic, i tak przedstawiciele obu stron mogą być tacy sami.
Paternoster Gang: W ostatnim dniu listopada premierę miały dwa pierwsze odcinki serialu Willow, swoistej kontynuacji filmowego hitu z 1988 roku. Przyznam, że wzbudziły u mnie mieszane uczucia. Bardzo podoba mi się to, jak serial nawiązuje do filmowej historii, i opowieścią, i estetyką. Właściwie od pierwszego wejrzenia kupiły mnie wszystkie główne postacie składające się na drużynę, której przygody najwyraźniej będziemy śledzić. Rozczarowała za to zagadka tożsamości jednej z ważniejszych osób (za łatwo!) i, szczególnie w drugim odcinku, humor. O ile w pierwszym był niewymuszony i zgrabnie wpleciony w akcję, o tyle w kolejnym znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko niezamierzonej parodii. Mam nadzieję, że dalej będzie lepiej, bo potencjał zdecydowanie jest i szkoda byłoby go zmarnować.
A co was zachwyciło i rozczarowało w listopadzie, oprócz braku słońca? Dajcie znać w komentarzach na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.