Pokrzywa i kość, Guardians of the Galaxy Vol. 3, Fanfik, Eurowizja, Yellowjackets… Maj przyniósł nam sporo popkulturowych zachwytów, ale też kilka rozczarowań. Co oglądaliśmy, czytaliśmy i w co graliśmy? Zapraszamy do lektury podsumowania.
ZACHWYTY
Lierre: Spontanicznie obejrzałam (w miłym towarzystwie) film The Menu i tak jak się spodziewałam, okazał się przewspaniały. Podobała mi się minimalistyczna sceneria, klasyczny motyw zamknięcia grupy osób na niewielkim obszarze i podszyta grozą fabuła, w której sporą rolę odgrywają rozkminy kto, komu, kiedy i jak zalazł za skórę. Nie ma to jak złowieszczy szef kuchni! Pyszna zabawa, uśmiałam się, podobno bawiły mnie tam niespodziewane rzeczy – cóż, ma się ten background fanowania Hannibala! A jak już przy tym jesteśmy, to rozczarował mnie tylko brak kanibalizmu – here, I said it, oto zdanie, którego być może nikt się nie spodziewał. Polecam bardzo.
Literacko zachwyciło mnie Tak właśnie przegrywasz wojnę czasu Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a. Chcę o tym napisać coś więcej, więc tu wspomnę tylko, że powieść jest przepiękna i pięknie przetłumaczona przez Annę Warso, i myślę, że tytuł całkiem trafnie powinien przyciągnąć osoby fanujące Doctor Who – ale nie tylko!
Przeczytałam też polskie wydanie powieści T. Kingfisher Pokrzywa i kość i z wielką ulgą stwierdzam, że tłumaczenie jest super, a historia ciągle najpiękniejsza. Również doczeka się osobnej recenzji, ale nie czekajcie, po prostu lećcie przeczytać; to piękna, nieco mroczna, ale też podnosząca na duchu fantasy na baśniowych motywach o tym, że czasami nie ma się na kogo oglądać i trzeba działać, jak się potrafi.
Clever Boy: W maju również zobaczyłem sobie The Menu. Film mi się podobał, a chyba twórcom udało się zrealizować swój cel – bawiłem się dobrze, ale skończyłem z dziwnym uczuciem, trochę żalu, trochę braku poczucia sprawiedliwości, bezsilności. Czasem chciało mi się krzyczeć do ekranu. Bardzo ciekawe doświadczenie.
Jestem również zachwycony Guardians of the Galaxy Volume 3. Po ostatnich marvelowskich potworkach dostaliśmy naprawdę fajną opowieść. Wzruszającą, czasem mocną, zaskakującą, brutalną, ze świetnym złolem i dobrze napisanymi postaciami. Naprawdę dobrze się bawiłem – idealne zakończenie trylogii. Więcej o tym piszę TUTAJ.
Pojawił się także spin-off Bridgertonów – Queen Charlotte: A Bridgerton Story. Kiedy go ogłoszono, byłem przeciwny, chociaż uwielbiam przenosić się w ten świat. Ale jak tylko odpaliłem serial, to wsiąkłem i całość obejrzałem chyba w dwa dni. Spin-off jest cudowny. Dzięki niemu możemy bliżej poznać trzy kobiety – królową Charlottę, lady Danbary i Violet Bridgerton. Akcja dzieje się w przeszłości, gdzie poznajemy młode wersje tych postaci, a także w „teraźniejszości” – głównej osi serialu-matki. Podobało mi się, że serial wyjaśnił trochę, dlaczego w tamtych czasach osoby o innych kolorach skóry były traktowane na równi z białymi. Nie trzeba było tego wyjaśniać – można było przyjąć, że tak wygląda ten świat – jednak dużo osób marudziło i pewnie dlatego przedstawiono tę historię. I zrobiono to w bardzo ciekawy sposób. Podobało mi się także to, że w „teraźniejszości” skupiono się na dojrzałych kobietach i pokazano, że one także mają swoje potrzeby, również seksualne. Najbardziej podobały mi się chyba jednak wątki młodej lady Dunbary, którym poświęcono naprawdę dużo czasu. To złożona i ciekawa postać, która wiele przeżyła i stała się niezwykle silna. Poza tym niezła z niej badass. Muszę jeszcze pochwalić muzykę, bo jak zwykle otrzymaliśmy fantastyczne covery znanych utworów w klasycznej aranżacji. Historia miłosna Charlotty i George’a łamała mi serce. Zakończenie spin-offu było przepiękne i nie ukrywam, że się poryczałem.
Na początku maja wybrałem się do Łodzi (moja pierwsza wizyta w tym mieście) na koncert Avril Lavigne. Pomimo tego, że piosenkarka była chora – dała czadu. Zaśpiewała swoje największe hity, a także nowe utwory – w końcu była to trasa koncertowa jej najnowszej płyty Love Sux. Publika również dopisała. Ogromny minus dla organizatora – panował chaos, brakowało ludzi do obsługi. Kolejka po koncercie do szatni była tak ogromna, że stało się prawie tyle, ile trwał koncert. W końcu ochrona obiektu sama się zdenerwowała i poszła rozdawać kurtki.
Ollie: Ostatnimi czasy MCU wiele straciło w moich oczach. Musiał przyjść James Gunn z nowym filmem, by raz jeszcze wskrzesić mój entuzjazm. Guardians of the Galaxy Vol. 3 to bez wątpienia świetne zwieńczenie przygód drużyny najbardziej nieokrzesanych outsiderów w całym kosmosie. Starczyło miejsca na elementy typowo superbohaterskie, prześmiewcze, groteskowe, jak i przeraźliwie smutne. Muszę przyznać, że trudno było nie uronić kilku łez w czasie seansu.
Mojej uwadze nie umknął również nowy serial animowany Gendy’ego Tartakowskiego, odpowiedzialnego m.in. za Laboratorium Dextera i Samuraja Jacka. Oglądając Unicorn: Warriors Eternal poczułem się, jakbym powrócił do lat dziecinnych, kiedy na okrągło śledziłem zwariowane kreskówki na kanale Cartoon Network. Tutaj również nie brakuje szaleństw, a co najlepsze przygotowanych w tradycyjnym stylu animacji 2D.
dziewiętnastka: Nie pamiętam, jak trafiłam na powieść Emily Wilde’s Encyclopaedia of Faeries – może to była magia, a może algorytm. W każdym razie jakoś na nią trafiłam i wrzuciłam sobie na listę książek do przeczytania. Nie spodziewałam się, że parę tygodni później trafił do mnie jako prezent urodzinowy od siostry… I nie spodziewałam się, że spodoba mi się AŻ TAK. Nie powiem, żeby zmieniła moje życie, czy coś. Ale czerpałam przyjemność dosłownie z każdej przeczytanej strony. Więcej na jej temat napisałam o tutaj: klik!
Zielona Małpa: Maj nie uraczył mnie wieloma zachwytami. Książki, które przeczytałam, były najwyżej dobre, seriale też, a film obejrzałam tylko jeden. Za to ucieszyła mnie duża aktualizacja gry Travellers Rest, w którą ostatnio czasem grywam. To gra wizualnie bardzo podobna do Stardew Valley, oparta chyba też na tym samym silniku. Dostajemy tu do prowadzenia tawernę, możemy uprawiać owoce, warzywa i zioła, z których przygotowuje się posiłki dla gości, oraz produkować napoje procentowe, które w tawernie sprzedają się jak świeże bułeczki. Ostatnia duża aktualizacja dodała między innymi hodowlę zwierząt, co w tego typu grach jest zawsze moim ulubionym elementem rozgrywki. Gra wciąż jest na wczesnym etapie rozwoju, a twórcy regularnie udostępniają nowe elementy fabuły i rozgrywki.
Ginny N.: Z rzeczy, na które od dawna ostrzyłem zęby, w maju przeczytałem nowelkę Finna autorstwa Nino Cipri. Jest środek zimy, a Ava musi przyjść na zmianę do pracy w sklepie bardzo przypominającym naszą swojską Ikeę. Ava pojawia się na zastępstwie, mimo że wzięła dzień wolny, i oczywiście trafia na swoje byłe od paru dni partnerzę, Jules_. Jakby tego było mało, wkrótce okazuje się, że razem muszą wyruszyć na poszukiwanie zagubionej starszej pani – przez otwarty między równoległymi wymiarami portal. Finna to opowieść fantastyczna, w której równie istotną rolę odgrywa ciekawe, przerażające, intrygujące światotwórstwo, jak i relacja Avy i Jules_ – wciąż pełna emocji, zaniedbanych przez oboje potrzeb i zdrowia psychicznego. Jest jednak nadal dla nich nadzieja. Może nie na relację romantyczną, ale na stopniowe zbudowanie zdrowej przyjaźni. Tak jak otoczka światotwórcza ciekawi i wciąga, tak zagmatwana relacja Avy i Jules_ jest sercem tej historii. Teraz zostaje nam ostrzyć zęby na sequel nowelki, Defekt, który ponoć jest jeszcze lepszy.
Maj to jak zawsze dla nas, od czternastu już lat, czas lektury Straży nocnej Terry’ego Pratchetta. Ta powieść o tym, czym powinna być policja i o rewolucji ludzi pracy, która poszła wniwecz – choć jej skutki lata później pozwoliły zmienić miasto na lepsze – jak zawsze boli, jak zawsze wzrusza i uderza mocno. W tym roku wartością dodaną rocznicy Chwalebnej Republiki ulicy Kopalni Melasy 25 maja była aktywność discworldiań na tumblrze. Dzieliliśmy się cytatami, przemyśleniami, grafikami na taką skalę, że aż Świat Dysku trendował na pierwszym miejscu.
Po siódmym sezonie Queer Eye spodziewaliśmy się samego dobra. I to właśnie dostaliśmy. Wciąż jest tęczowo, wholesome, z przelanymi łzami wzruszenia i współodczuwania. Polecamy.
Zaskoczyło nas pojawienie się nowego speciala od Hannah Gadsby – zatytułowanego Something Special. Tym razem dostajemy stand up utrzymany (w większości) w lekkim tonie. Gadsby opowiada o tym, jak oświadczyła się swojej żonie i jest to, cóż tu mówić, wholesome.
Na koniec maja sięgnąłem po A League of Our Own z 2022 roku, o mocno queerowej drużynie bejsbolowej kobiet ze świeżo utworzonej ligi. Wiedziałem oczywiście, że serial bardzo się podobał, choć niestety został anulowany (czekamy jeszcze tylko na drugi krótszy sezon), znałem gifsety, ale dopiero teraz do niego dotarłem. I było zdecydowanie warto. Polubiłem te bohaterki i ich zmagania, i cieszyło mnie jak wiele wolności – nawet jeśli wciąż mocno ograniczonej i niełatwej w 1943 roku – dała im możliwość zawodowego grania.
Maple Fay: Dwa spektakle obejrzane przy okazji Warszawskich Spotkań Teatralnych. Najpierw 1989, musical w konwencji hiphopowo-rapowej (za muzykę odpowiedzialny był między innymi Łona), opowiadający o latach 1980–89 w Polsce. Moim skromnym zdaniem o niebo lepszy od Hamiltona, do którego z upodobaniem porównują go recenzenci. Spektakl powstał jako koprodukcja krakowskiego Teatru im. Słowackiego oraz Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, więc grany jest regularnie w dwóch miastach – wszystkich zainteresowanym serdecznie polecam.
Polecam również Spartakusa. Miłość w czasach zarazy z Teatru Współczesnego w Szczecinie w reżyserii Jakuba Skrzywanka (laureata Paszportu Polityki), choć temat jest o wiele cięższy. Spektakl powstał na kanwie trzech reportaży o polskiej psychiatrii dziecięcej, skupiając się głównie na dzieciach i młodzieży LGBTQ+ trafiających do placówek zamkniętych. Twórcy zamieścili w opisie przedstawienia liczne trigger warnings, co jest w tym przypadku bardzo ważne – zanim wybierzecie się do teatru na Spartakusa, sprawdźcie, czy jesteście na to gotow_.
Lady Kristina: Guardians of the Galaxy Vol. 3 to zdecydowanie jedna z najlepszych produkcji MCU, jakie trafiły do kin na przestrzeni ostatnich lat. W porównaniu do paru poprzednich filmów podczas tego seansu czułam, że ogląda mi się to o wiele lepiej. Mimo tego, że momentami jest to naprawdę zabawny i uroczy film (a Cosmo to bardzo dobra psinka, uwielbiam ją), to w wielu scenach czułam niemal fizyczny dyskomfort (jako że zwierzątkom dzieje się tam krzywda), a po seansie byłam autentycznie wzruszona, co podczas oglądania produkcji Marvela ostatnio niezbyt często mi się zdarzało.
Jego Cesarska Wysokość: Za Pokrzywę i kość T. Kingfisher brałem się, nie do końca wiedząc, czego oczekiwać, ale na pewno nie oczekiwałem TEGO. Jestem absolutnym fanem tej opowieści o niedoszłej zakonnicy, kościanym psie, opętanym kurczaku i czarownicy żywcem wyjętej ze Świata Dysku. Naprawdę potrzebujemy więcej takich opowieści – poważnych i pogodnych zarazem. Podejmujących ważne, trudne wątki, bez popadania w patos i katastrofizm. Bujających się jak huśtawka od zgrozy do śmiechu, ponieważ życie jest właśnie taką huśtawką, i dobrze jest o tym pamiętać, kiedy następnym razem posypie wam się za dużo rzeczy na raz. Potrzebujemy też kościanych psów i opętanych kurczaków. I być może od czasu do czasu rycerzy, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia o życiu. Serio, idźcie czytać.
Rademede: Nadrobiłam sobie zaległą serię Ricka Riordana Apollo i boskie próby. Mimo że cały Percy Jackson to raczej książki dla młodzieży, bawiłam się wyśmienicie, wracając do Obozu Herosów po kilku latach, od kiedy miałam styczność z tymi książkami. Bardzo lubię ten świat i nawiązania do mitologii. I to różnych, bo autor nie ogranicza się tylko do greckiej. Apollo jako bóstwo przemienione w nastolatka bez żadnych mocy ani nawet dawniejszej siły boga był urzekający. Miejscami zabawny i naiwny, ale wyciągnął z tego doświadczenia bardzo trafne wnioski. Apollo z pierwszego tomu serii to nie ten sam Apollo, co w ostatniej książce. Tak samo jego towarzyszka, heroska Meg. Bardzo lubię rozwój bohaterów, którzy zmieniają się i dojrzewają pod wpływem przygód i sytuacji, które ich spotykają. Jedyne, do czego mam uwagi, to tłumaczenie, które wydawało mi się momentami koślawe (no chyba że dzisiejsze nastolatki zwracają się do siebie słowami „ludziki”, a ja o tym nie wiem). Pomijając postać samego Apollo, w książkach autor umieścił głównych bohaterów swoich poprzednich książek. rozwijając ich historie, ale nie stawiając ich na pierwszym miejscu. Uważam to za bardzo dobry zabieg, bo jednak mieli oni swoje własne historie i chociaż fajnie, że byli w okolicy, to nie byli po raz kolejny w centrum wydarzeń, tylko jako poboczni bohaterowie. Książki o Apollinie wzmogły mój apetyt na nadchodzący serial o Percym Jacksonie na Disney+. O ile dobrze pamiętam, ma mieć premierę pod koniec tego roku albo w przyszłym. Chyba nawet odświeżę sobie starsze książki w wolnej chwili.
Perła: W maju bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie książka Długo i szczęśliwie autorstwa Alison Cochrun. Nie spodziewałam się po niej wiele, ot, kolejny lekki romans. Dostałam piękną opowieść o dwójce ludzi myślących, że nie zasługują na prawdziwą miłość, powoli otwierających się na siebie i odnajdujących ją w sobie nawzajem. Ujęło mnie także to, że jedną z głównych postaci jest osoba dorosła niepewna swojej seksualności i dopiero ją odkrywająca. To bardzo cenne, zważywszy na to, że w literaturze jest to zwykle domena nastolatków, a przecież dojście do prawdy o sobie może zająć więcej czasu i nastąpić w różnym wieku. Każdy ma swoje własne tempo i powinien móc podążać swoją własną ścieżką. Książka przedstawia także kwestię zdrowia psychicznego. Robi to w sposób autentyczny i pełen zrozumienia. Podsumowując, Długo i szczęśliwie bardzo mi się spodobało. Pokochałam bohaterów i z wypiekami na twarzy śledziłam ich perypetie w miłości.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): Od czego zacząć? Niemal połowa książek, które przeczytałam w maju, dostała u mnie noty powyżej 7/10 (czyli bardzo wysoko!). Ale skupmy się na trzech.
Nigdy nie będziesz szło samo Anouk Herman leżało od marcowych Targów Książki w Poznaniu i czekało na swoje wielkie entree. I się doczekało. To naprawdę urocza queerowa młodzieżówka dziejąca się na Śląsku, niedoskonała, mająca pewne problemy (wiek Katuchny – ja wiem, że to się zdarza, że to jest realistyczne, ale pokazywanie czternastoletniej bohaterki, u której alkohol jest niemal na porządku dziennym, wydaje mi się… boleśnie niewłaściwe wobec docelowego audytorium?), i niemniej – wciągająco, przejmująco napisana. Osoba autorska z czułością podchodzi do bohaterów, nawet kiedy jest wobec nich bezlitosna. Brak tu przesłodzonych scenek, ale nie ma i poczucia beznadziei, że rodzice nigdy nie pomogą i nigdy nie zrozumieją. A scena odkrywania swojej tożsamości płciowej przez Riko jest tak uderzająca w swojej prostocie, że zostanie ze mną na długo.
Na Almost Kiss. Nie flirtuj ze mną na fizyce Amy Noelle Parks też ostrzyłam sobie zęby bardzo długo, aż się bałam, że lektura ostatecznie mnie rozczaruje. Nic z tych rzeczy. Historia Evie i Caleba, geniuszy nauk ścisłych uczących się życia w społeczeństwie (oraz miłości), jest urocza, bezpretensjonalna, a jednocześnie bardzo wartościowa. Pokazuje w dobrym świetle genialnych bohaterów nie jako potencjalnych złoli albo rozczulających odludków, ale jako LUDZI – z pełnym pakietem wad i zalet. Faktycznie jest o problemach matematycznych i fizycznych, widać, że autorkę to jara tak samo jak bohaterkę, więc i odbiorczynie podobne do Evie odnajdą się w tej historii. Wreszcie: porusza wątek zdrowia psychicznego i tego, jak dorośli czasem chcą dobrze dla młodych, ale kompletnie nie rozumieją specyfiki ich problemów. I okej, to wszystko jest podane w lekko cukierkowej oprawie, ale mnie tam nie zemdliło. Każdy czasem potrzebuje nieco słodyczy.
Z kolei nie miałam żadnych wątpliwości, że Dunbridge Academy. Tam, gdzie ty Sarah Sprinz to będzie sztos! Polskie wydanie jest równie dobre, jak niemiecki oryginał. To taka wbrew pozorom ciepła i kochana historia Niemki Emmy, która wyjeżdża na roczną wymianę do tytułowej Akademii w Szkocji, bo tam poznali się jej rodzice i może tam znajdzie jakieś informacje o swoim ojcu, który zniknął przed laty z jej życia. Już w samolocie Emma poznaje prefekta z Dunbridge, Henry’ego – ten wraca z Kenii, gdzie spędzał wakacje z rodzicami pracującymi w ramach Lekarzy Bez Granic. Tak się zaczyna historia przyjaźni, miłości, szkolnych intryg i dorastania. Nie brak w tej powieści trudnych, poważnych tematów i poważnego do nich podejścia. Jest też sporo scen chwytających za serce. Polecam młodzieży w każdym wieku!
ZASKOCZENIA
Lierre: Na potrzeby dyskusji organizowanej w maju przez Krakowską Sieć Fantastyki zafundowałam sobie powtórkę Lewej ręki ciemności Ursuli K. Le Guin – nie pierwszą zresztą. Nie wiem, jak to jest, że przy każdej kolejnej lekturze książki Le Guin okazują się zupełnie inne niż ich obraz, który zapisał mi się w pamięci. Przy tym podejściu do Lewej ręki ciemności na pierwszy plan wybiło się dla mnie to, jak bardzo nierzetelnym i w sumie zamkniętym na doświadczenie narratorem jest Genly Ai. Wizja tej postaci w mojej głowie to był antropolog, ktoś, kto mocno się zanurza w obcej sobie kulturze – a tu nagle Ai okazuje się Zimy wcale nie ogarniać, ma pewne swoje zainteresowania (praktyki medytacyjne, duchowość), ale tak wiele przelatuje mu koło głowy! Fantastycznie napisany niegodny zaufania narrator i nieszczególnie skuteczny dyplomata. Doceniłam również podczas tej lektury Estraven_ jako osobę, która ma wiele warstw i zaskakuje w niemal każdej scenie ze swoim udziałem, ekspert_ od przetrwania. Poważnie zalecam więc czytanie książek Le Guin w kółko – one się ciągle zmieniają! I choć język powieści nie zestarzał się zbyt dobrze, to ona sama pozostaje bardzo aktualna.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): Kiedy moje lepsze pół powiedziało „ej, obejrzyjmy tę koreańską dramę o zombie”, byłam mocno sceptyczna. Dwanaście godzinnych odcinków All Of Us Are Dead, gdzie już w pierwszym wybuchła epidemia? To co tam ma się dziać?! Tymczasem okazało się, że czekam rozpaczliwie na drugi sezon, ponieważ tak się wciągnęłam w przygody licealistów z Hyosan próbujących przetrwać w świecie opanowanym przez morderczy wirus. Bywa kiczowato, bywa tanio, bywa otwarcie głupio, ale ten serial wciąga jak chodzenie po bagnach.
Podobnym zaskoczeniem na plus jest ostatni odcinek innego serialu – tym razem HBO – czyli #bringbackAlice. Moja relacja z tą produkcją jest szalenie sinusoidalna. Przed oglądaniem w ogóle nie byłam nim zainteresowana, pierwszy odcinek kupił mnie obietnicą paru wątków typowo „pode mnie” (zwłaszcza że temat zaginięć nastolatków jest moim konikiem), kolejne podłamały pseudoamerykańskim settingiem (ach te cheerleaderki w polskich liceach; ach ta fascynacja polskich licealistów międzyszkolnymi meczami koszykówki…), a ostatni odkupił wszystkie winy. Dostajemy sensowne, spójne wyjaśnienie wszystkich wątków i jeszcze zapowiedź kolejnego sezonu. Oraz więcej Heleny Englert, której gra przekonuje mnie już od czasu niesławnych Znaków, na które narzekałam w marcu.
Clever Boy: Nie jestem aż tak zainteresowany polskimi serialami, a co dopiero programami, jednak puściłem sobie na Amazon Prime LOL, czyli kto się śmieje ostatni. To program, w którym różne zabawne osobistości zaproszono do jednego wielkiego pokoju. Przez sześć godzin nie mogą się zaśmiać, bo wtedy odpadają. Nagroda? Statuetka i pieniądze na charytatywny cel. Bawiłem się świetnie i podziwiałem to, jak komicy czy aktorzy starają się nie parsknąć śmiechem, a jednocześnie rozśmieszać się wzajemnie. W programie udział biorą Adam Woronowicz, Agata Kulesza, Aleksandra Adamska, Bartosz Gajda, Cezary Jóźwik, Katarzyna Pakosińska, Michał Meyer, Michał Szpak, Robert Motyka i Wiolka Walaszczyk. Program prowadzi Cezary Pazura. Bawiłem się naprawdę dobrze i obejrzałem cały sezon w dwa dni. Chciałbym zobaczyć kolejne edycje.
Maple Fay: Brudny róż Kingi Kosińskiej, czyli wyciągnięta ze spodu stosu w księgarni opowieść o tranzycji, depresji, dysforii i wierze opublikowana w roku 2015 przez Wydawnictwo Nisza. Nieplanowany zakup, którego absolutnie nie żałuję.
Lady Kristina: W paru wcześniejszych podsumowaniach wspominałam, że Inside No. 9 (o którym pisałam też tutaj) regularnie jest w stanie mnie zaskakiwać, jako że jego każdy odcinek opowiada historię z twistem. Nie inaczej było w zakończonym właśnie ósmym sezonie, w ramach którego ukazało się kolejnych pięć różnorodnych historii (pierwszy odcinek, będący odcinkiem świątecznym, ukazał się w grudniu). Muszę się tu jednak skupić na odcinku piątym, który sam w sobie był jednym ogromnym zaskoczeniem. Odcinek, którego akcja miała się dziać w autobusie, i który miał nawiązywać do sitcomu z lat 70., nie ukazał się – zamiast czołówki pojawił się komunikat, że z powodu problemów technicznych zamiast odcinka wyemitowany zostanie nowy teleturniej, i tak się właśnie stało. Na tyle znałam formułę serialu, że zdecydowałam się oglądać dalej, cały czas nie wiedząc, co się dzieje (podobnie jak inni zdezorientowani widzowie). Z czasem, oglądając teleturniej, miałam coraz większe wrażenie, że coś jest nie tak. Miałam rację – zapowiadany okazał się być jedną wielką zmyłką, a rzeczywisty odcinek piąty był właśnie tym teleturniejem, który dodatkowo miał w zanadrzu jeszcze niejedną niespodziankę.
Zielona Małpa: Po dłuższej przerwie obejrzałam drugi sezon serialu The Sinner. Pierwszy sezon swego czasu bardzo mi się spodobał, przede wszystkim ze względu na dogłębną analizę osobowości głównej bohaterki. W pierwszym sezonie detektyw Harry Ambrose bada sprawę całkiem oczywistego na pierwszy rzut oka morderstwa na plaży. Wciąż zadaje sobie pytanie „dlaczego?” i to pozwala mu dokopać się prawdziwych motywów morderczyni. W drugim sezonie ten sam detektyw pomaga przy śledztwie dotyczącym morderstwa dokonanego przez chłopca. Tutaj sprawa już na pierwszy rzut oka jest nieco bardziej skomplikowana. Zaskoczyło mnie to, że serial zmienił dość mocno nacisk – z poznania motywów sprawcy na poznanie historii osoby, która de facto nawet sprawcą nie była.
Obejrzałam Nocnego agenta na Netflixie i tak bardzo mnie to nie złapało, że musiałam spojrzeć na aplikację, żeby przypomnieć sobie, że coś takiego w ogóle w maju włączyłam. W moich oczach serial był tak bardzo nijaki, że któryś odcinek włączyłam dwa razy, bo w trakcie pierwszego oglądania tak się rozproszyłam, że zaczęłam robić coś innego.
Jego Cesarska Wysokość: Na tym etapie prawdopodobnie #nikogo, ale trochę przypadkiem zalogowałem się do Hearthstone i odkryłem, że gra, którą przez lata ceniłem bardzo nisko, w tym momencie jest prawdopodobnie najciekawszą nadal rozwijaną karcianką, nie cierpiącą na problem trapiący inne gry tego rodzaju – kiepski balans faworyzujący 3-5 buildów, z którymi gra się w kółko ad nauseam. Naprawdę polecam, można się pobawić z pomysłami na talie i oczekiwać tego samego po przeciwnikach. Co w tym gatunku powinno być normą, ale cała konkurencja – na czele z Magic: the Gathering – najwyraźniej zapomniała, jak to się robi. Bonusowe punkty za niebinarną postać w kampanii fabularnej i metalowo-festiwalowy theme najnowszego dodatku.
Rademede: Bardzo spodobała mi się na Eurowizji piosenka Cha Cha Cha Fińskiego wykonawcy Käärijä. Na tyle, że teraz Spotify podpowiada mi inne fińskie piosenki i też mi się podobają. Czy coś z nich rozumiem? Nie. Ale słucha mi się ich wyśmienicie.
DemonBiblioteczny: Nie był to dla mnie bogaty w teksty kultury miesiąc… Znaczy się – działo się, nie powiem, że nie, ale w ostatecznym rozrachunku o wielu tytułach na koniec miesiąca już nawet nie pamiętam. Na szczęście pamiętam, co mnie w maju zaskoczyło, a były dwa takie cudeńka. Pierwszym z nich jest Piękna katastrofa (reż. Roger Kumble) – ekranizacja powieści o tym samym tytule. Nie ukrywam, nie jest to arcydzieło, a po zwiastunach spodziewałom się drugiego After (poza tym pół afterowej obsady tam gra i reżyseruje to ten sam człowiek, który odpowiada za drugi film z tej serii). Tak się jednak złożyło, że wylądowałom na tym filmie w kinie i ani trochę nie żałuję. Okazało się, że jest to dzieło, które nie boi się śmiać z siebie i gatunku, który ma reprezentować, a jednocześnie nie robi tego nachalnie, jak typowa parodia. Twórcy często puszczają oczko do widza, czy to poprzez nawiązanie do innych romansów, czy hiperbolizując niewinne głupotki ze znanych nam komedii romantycznych (tak, sceno w pokoju hotelowym, o tobie mówię). Może nie polecam wydawać na to ciężko zarobionych pieniędzy, ale gdy już zjawi się w streamingu, to warto obejrzeć ze znajomymi.
Drugim zaskoczeniem tego miesiąca był dla mnie finał Eurowizji. Tak się złożyło, że nigdy nie oglądałom ani jednej edycji (a troszku ich było od dnia moich narodzin do teraz). Nie miałom też zamiaru wolnego wieczora w tym roku poświęcać na oglądanie czegoś, co mnie nigdy nie interesowało… Jak widać – pozmieniało się. I nie ukrywam – zasługa w tym TikToka i wwiercającego się w mózg Cha, Cha, Cha oraz memów, których nie rozumiałom, a rozumieć chciałom. Włączyłom finał jakoś w połowie i oglądałom z zapartym tchem do końca (i tak, jestem zdruzgotane wynikami i też dołączam do zwolenników teorii spiskowych). Ballady średnio wpadły mi w ucho, ale była też druga część wykonawców, którzy przyszli zrobić niesamowite show na scenie. Dzięki nim nie tylko poszerzył mi się repertuar muzyczny, ale chyba wrócę też do Eurowizji za rok.
ROZCZAROWANIA
Zielona Małpa: Rozczarowały mnie w tym miesiącu głównie książki. Przede wszystkim dwie z nich – Siostry Michelle Frances oraz Śmierć na garden party Amy Stuart. Już od jakiegoś czasu widzę u siebie zmianę w guście literackim. Jeszcze niedawno byłam twardą miłośniczką kryminałów i thrillerów, dziś mało który potrafi zaspokoić moje potrzeby. Te dwie wspomniane książki okazały się rozwodnione i wcale nie ekscytujące. Nie wiem, czy to kwestia tego, że zmienił się mój gust, czy też trafiłam na słabe powieści.
Lierre: Niestety Dzień nastania nocy Samanthy Shannon, 1200-stronicowy prequel mojego ulubionego Zakonu drzewa pomarańczy ląduje w tej kategorii. Szerzej rozpisałam się o nim w recenzji: KLIK. To nie jest zła książka – czyta się ją wspaniale. Ma jednak tyle elementów odsyłających wprost lub pośrednio do Zakonu, że dla osoby, która tę powieść zna i pamięta dość dobrze, było to nużące i irytujące, sprawiało też wrażenie, że przez pięćset lat w tym świecie zupełnie nic się nie zmieniło.
Clever Boy: Przede wszystkim polityka Netflixa, który postanowił zakazać dzielenia się kontem. Jeszcze kilka lat temu reklamowali, że możemy oglądać wspólnie ze znajomymi, a teraz… Netflix od dłuższego czasu zaczął iść na ilość, nie jakość. Coraz rzadziej przy nim spędzałem czas. Obecnie jest najdroższym streamingiem, a w jego miesięcznej cenie można mieć kilka innych. Największą głupotą jest to, że oglądanie w najwyższej jakości jest możliwe tylko przy najwyższym i najdroższym pakiecie, który zezwala na cztery urządzenia. Obecnie po zmianach będzie można dołączyć tylko dwoje znajomych do tego konta, za dodatkową opłatą. Nie dziwi mnie hejt, który na nich spada. A np. Amazon sam w swoich mediach społecznościowych odniósł się do nowych zasad Netflixa i przypomniał, że u nich można oglądać ze znajomymi. Jak tylko zaczną robić się problemy, to żegnam się z Netflixem. Żal mi będzie tylko niektórych programów dokumentalnych.
Druga negatywna dla mnie rzecz to działania Disneya w szukaniu oszczędności. Z Disney+ usunięto dużo pozycji. Niektórych mi szkoda, bo bym do nich wrócił. Zaskakuje mnie trochę to, że usunięto także programy czy filmy, które mocno reklamowano. Szkoda. Nieładna praktyka…
Jego Cesarska Wysokość: Może pewne teksty kultury faktycznie należy przyswajać, kiedy one są nowe, a my nie mamy jeszcze za dużo lat. Niestety Atlantyda Disneya dołącza do mojej listy dzieł, które miały być wspaniałe, magiczne i wybitne, a okazały się raczej przeciętne i wtórne. Na plus – seans narobił mi smaka na Stargate, ja narobiłem smaka innym i chyba będziemy robić w klubie wspólne oglądanie, kto z Krakowa, niech się rozgląda za wydarzeniem 😉
dziewiętnastka: W poprzednich miesiącach osoby koleżeńskie z redakcji, m.in. Kira Nin i Ginny, zachwycały się serialem Yellowjackets (hasztagi: #Kanibalizm #LesbianLove #TraumaCzyCzary #TrueDetective1Vibe). Sama wkręciłam się w oglądanie miesiąc temu, choć słowo „wkręciłam” wydaje mi się niedopowiedzeniem na pożarcie półtora sezonu w cztery dni. I wtedy, ten miesiąc temu, byłam zachwycona.
Niestety ostatnie parę odcinków mocno schłodziło mój zachwyt.
Sporo fanów (źródło: Reddit, tumblr) narzeka na takie rzeczy jak niedociągnięcia fabularne czy „o nie, serial poszedł w innym kierunku, niż chciałam”. Może to nie najlepiej świadczy o mnie jako widzce, ale mi takie rzeczy by nie przeszkadzały, gdybym miała poczucie, że serial dobrze je sprzedaje: czy to poprzez reżyserię, czy grę aktorską. Sęk w tym, że – według mnie, oczywiście, nie twierdzę, że moja racja to obiektywna racja – właśnie ich nie sprzedał. Znakomita część finału opierała się na charyzmie i wiarygodności postaci [cenzura, bo spoiler] granej przez Simone Kessell, która zadebiutowała dopiero w drugim sezonie. A, niestety, im dłużej ją oglądałam, tym większy miałam problem, by uwierzyć w dorosłą wersję tej bohaterki. Po prostu… nie kupuję jej. Ani jej zachowań, ani jej ewolucji, niczego. Wrażenie to tylko pogłębiała fantastyczna gra Courtney Eaton, która gra tę postać we flashbackach z lat 90. Nastoletnia wersja [cenzura, bo spoiler] jest dla mnie fantastyczna, a ta dorosła… wydaje mi się karykaturą.
Reżyseria też tutaj nie pomogła. Nie to, że była wybitnie zła. Po prostu jak wypadłam z binge watchingu, to te emocje wygasły i jakoś żaden z końcowych odcinków sezonu nie był w stanie ich rozbudzić. A to bardzo dziwne, bo rozgrywające się w nich wydarzenia POWINNY być emocjonujące. Serio. Szkoda tylko, że jakoś go nie poczułam w trakcie seansu. Chciałam to czuć, naprawdę, ale nie wychodziło.
Dodam jeszcze, że mocno mnie irytuje zabieg muzycznej nostalgizacji serialu. W pierwszym sezonie miałam poczucie, że twórcy bardzo umiejętnie operują piosenkami; że wiedzą, kiedy znajoma nuta podbije emocje i które emocje są warte takiego podkreślenia. Za to teraz… Jakoś stracili umiar. Cztery-pięć „cool” i „ważnych” piosenek na odcinek to zdecydowana przesada, zwłaszcza jeśli żadna nawet nie może do końca wybrzmieć, bo budżetu starczyło najwyżej na minutę. Nie róbcie z seriali AMV-ek, drodzy twórcy, zostawcie to fanom!
WARTO WSPOMNIEĆ
Lady Kristina: Po pięciu sezonach zakończyła się Wspaniała pani Maisel i razem z tym – droga głównej bohaterki do kariery, zakończona sukcesem, chociaż nie było to łatwe do osiągnięcia. Jako że bardzo lubię tytułową panią Maisel – a wiele osób z jej otoczenia z czasem również polubiłam – całość oglądało mi się naprawdę dobrze. Jedyne, co nie przypadło mi w ostatnim sezonie, to wstawki z przyszłych losów Midge i jej otoczenia: cieszy mnie to, że osiągnęła sukces, ale trochę psuje to odbiór jej starań na przestrzeni sezonu; o wiele lepsze moim zdaniem byłoby bardziej otwarte zakończenie.
Równie dobrze, jeśli nie lepiej, bawiłam się, oglądając trzeci sezon The Great, chociaż trochę smutne jest to, że pożegnaliśmy się tu z Orlo i Piotrem – dość niespodziewanie, ale z czasem naprawdę polubiłam Piotra, który świetnie uzupełniał Katarzynę, a która musi sobie teraz poradzić bez niego. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy obsesja Piotra na punkcie jedzenia jest nawiązaniem do postaci granej przez Nicholasa Houlta w Menu, czy jednak ta inspiracja pochodziła z historii, ale był to jeden z moich ulubionych wątków.
Ginny N.: Queen Charlotte to przyjemny serialik, ale niewiele więcej. Jest ot, bajkowo, póki za bardzo nie myśli się o imperializmie itp. sprawach. Nie dostaje do Brigertonów w przyjemności z oglądania, choć można poświęcić mu parę nudniejszych wieczorów. Szkoda też, że odcinek o chorobie króla był tak przeładowany powtórzeniami scen z poprzednich trzech odcinków – dało się to zapewne zrobić jednak zgrabniej.
Z rzeczy do obejrzenia warto sięgnąć po Fanfik oparty o powieść Natalii Osińskiej. To ładnie zrobiony film o transpłciowym Tośku, uczniu klasy maturalnej, który w końcu wychodzi z szafy. Z książkowego fanfika nie zostało tu może nic (jest self-insertowe opko), ale film jest ot, miły.
Za to z rzeczy dziwnych musimy powiedzieć wam o żabach na tumblrze. Miłość tumblrowicz_ do żab istnieje od lat. Arty, zdjęcia, reblogi i lajki żaby dostają praktycznie z automatu. A pod koniec miesiąca u góry strony pojawił się przycisk „Kliknij, aby włączyć żaby”. Po kliknięciu pojawia się szereg kolorowych pastelowych żabek – najeżdżając na nie myszką albo klikając na klawisze 1–8 klawiatury sprawiamy, że odpowiednie żaby kumkają i podnoszą się do góry. Ot, miła dziwnostka, która nie pobije może krabogeddonu, ale nas uśmiechnęła.
Lierre: Tu również wspomnę o czymś, co zdążyłam już zrecenzować: Godność, proszę Mai Heban (KLIK) to superważna książka, którą wszyscy powinni przeczytać. Nie jest to lektura ani łatwa, ani przyjemna, ale potrzebna i porządkująca temat, pokazująca cały tzw. dyskurs wokół transpłciowości z różnych stron i na różnych płaszczyznach.
Z zupełnie innej beczki warto wspomnieć o tym, że w maju dostaliśmy zwiastun jesiennych odcinków specjalnych Doctor Who. Jeśli jeszcze go nie widzieliście, to koniecznie to nadróbcie! KLIK.
Clever Boy: Na Disney+ wleciał cały sezon Not Dead Yet, o którym już kiedyś pisałem. Naprawdę fajnie mi się ogląda ten serial. Lubię te postacie, różne refleksje wynikające z serialu i cieszę się, że dostał drugi sezon.
Za nami również Eurowizja. Nie jestem fanem naszego utworu, ale trzeba pochwalić, że występ był naprawdę dobry, a Blanka poprawiła się w porównaniu z polskimi preselekcjami. Nie podobało mi się, do kogo trafiło zwycięstwo – i dołączam do teorii spiskowych, że to bardzo ciekawy zbieg okoliczności, że akurat ABBA będzie świętowała w przyszłym roku jubileusz. Mam nadzieję, że Petra Mede i Måns Zelmerlöw znów poprowadzą finały, bo byli fantastyczni i robili mega show. W tym roku świat jeszcze bardziej pokochał cudowną Hannah Waddingham. Świetnie się spisała jako prowadząca i widać, że super się bawiła.
Udało mi się wreszcie skończyć finałowy sezon gry The Walking Dead od Telltale Games. Ciężko mi ocenić, ale poprzednie sezony podobały mi się chyba bardziej. Czasem irytowałem się na mechanikę gry. Wybory podejmowane w grze były jak zwykle ciężkie, co cieszy. Podobało mi się zakończenie. W tym growym świecie spędziłem wiele lat, więc fajnie, że zarówno twórcom, jak i mnie udało się domknąć tę historię.
Na Disney+ wleciał serial American Born Chinese. Do tej pory obejrzałem trzy odcinki, ale jest to bardzo fajna produkcja i opowiada ciekawą historię. No i jest tutaj cudowna Michelle Yeoh. Zachęcam do seansu.
Na koniec chciałbym przypomnieć światu o bardzo fajnym serialu Home Economics, którego trzeci sezon zakończył się 18 stycznia i serial pozostał w limbo. ABC nadal go nie skasowało, a także nie wznowiło. Czekam, bo uważam, że jest fantastyczny i świetnie się przy nim relaksuję.
Jego Cesarska Wysokość: Już za moment Pyrkon, a na Pyrkonie jak zwykle świetne panele, masa ciekawych osób do spotkania i dużo dobrej zabawy, oraz tłum spoconych ludzi i kolejka zakręcająca za róg budynku. Coś za coś. Z rzeczy wartych wspomnienia – o ile na poprzednich edycjach wątki koreańskie były raczej zdawkowe, o tyle w tym roku, gdyby komuś przyszła ochota, można nie wychodzić z prelekcji, paneli i konkursów poświęconych k-popowi, k-dramom (tak, BL też, tak, tajskie i chińskie przy okazji też), kulturze i życiu codziennemu, historii i co tam jeszcze chcecie. To dobrze, bo znaczy to, że fan(k)i tamtejszej popkultury zaczynają najwyraźniej odkrywać „tradycyjny” model fandomowania, co może wyjść na dobre i im, i wszystkim naokoło, a dlaczego tak uważam, to może napiszę przy jakiejś innej okazji. W każdym razie – jeśli was interesują te klimaty, to informuję, że będą. Pewnie nawet gdzieś tam się trochę pokręcę, zwłaszcza po tych kulturowo-historycznych rzeczach.
A, no i oczywiście na Pyrkonie ogłosimy nominacje do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, i nie wiem jak wy, ale ja się nie mogę doczekać, żeby poznać zawartość koperty z wynikami. Tegoroczny Zew Zajdla może być bardzo ciekawym doświadczeniem.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): Podobnie jak Clever Boy chciałabym wspomnieć o Eurowizji. Kocham ten konkurs od lat i chociaż wspomniany zbieg okoliczności budzi delikatny niepokój, a już ewidentnie celowe zaniżanie not niektórym wykonawcom przez jurorów jest zwyczajnie niesmaczne (jurorzy, zdaje się, mieli stać na straży jakości muzycznej – jak to się ma do nagradzania fatalnego Solo i ignorowania chociażby świetnie zaśpiewanego Queen of Kings), to miłość i tak we mnie kwitnie. W tym roku zadbali o to sami uczestnicy konkursu. Liczne filmiki z backstage’u pokazują cudowną zabawę, wzajemne śpiewanie swoich utworów i obrzucanie się ciastami. Bromance reprezentantów Finlandii i Słowenii jest już kultowy w kręgach fanów. A niemiecki Lord of the Lost coverujący fińskie Cha Cha Cha jeszcze przed końcem konkursu to eurowizyjny duch w najlepszym wydaniu. Dawno nie miałam takiego poczucia, że zdecydowana większość uczestników po prostu świetnie się bawi i chce mieć jak najlepsze wspomnienia z eurowizyjnego tygodnia. A sama jakość występów sprawia, że podobała mi się większość piosenek, nawet te, których wersje studyjne okrasiłam krótkim „meh”. Oby więcej takich Eurowizji, bo o to w tym konkursie chodzi (no dobrze, jeszcze o to, żeby się część ludzi obruszała, że oni słuchają „prawdziwej muzyki”, a nie „TEGO”).
WYDARZYŁO SIĘ NA WHOSOME
Po raz drugi Whosome objęło matronatem medialnym książkę – tym razem jest to fenomenalny Necrovet Joanny W. Gajzler, który ukazał się nakładem wydawnictwa SQN. Postaramy się niedługo napisać o tej powieści coś więcej! Na razie po prostu najserdeczniej polecamy i odsyłamy do sekcji Matronaty na naszej stronie.
W maju ukazało się też u nas kilka tekstów, które chcielibyśmy teraz przypomnieć. Poza wymienionymi wyżej przez różne osoby polecamy recenzję Buddy Daddies (DemonBiblioteczny), recenzję Mandalorianina (Nyarlathotep), tekst o Mieszkaniu na Uranie (Maple Fay), omówienie queerowej reprezentacji w OK K.O.! Let’s Be Heroes (Perła) oraz wyliczankę kobiet tworzących Star Treka (Kira Nin).
A jak wam popkulturowo minął maj?
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.