Takiego miesiąca w historii naszych podsumowań chyba jeszcze nie było. W marcu naprawdę sporo udzielaliśmy się w popkulturze, nie tylko ją konsumując, ale też tworząc, i w efekcie mamy dla was mnóstwo polecajek i zaskoczeń. Zapraszamy do lektury!
ZACHWYTY
Lierre: Kawał marca upłynął mi pod znakiem wybranej przypadkowo gry – Before We Leave. To strategiczne klikadełko, w którym prowadzimy społeczeństwo od momentu wyjścia z kosmicznej kapsuły do kolonizacji innych planet. Trzeba budować infrastrukturę na kolejnych wyspach i planetach, pilnować dobrostanu mieszkańców, wspierać ich rozwój, zapewniać im dokonywanie kolejnych przełomów w rozwoju cywilizacyjnym. Świetne jest to, że choć przez większość czasu obserwujemy szybko poruszające się punkciki na mapie, to każda z setek postaci zamieszkujących nasze światy ma imię, jakąś przypisaną cechę i określoną pracę. Gra ujęła mnie brakiem antagonizmów. No, przynajmniej do pewnego momentu – gdy pojawił się cień zagrożenia, moje zainteresowanie grą dramatycznie opadło i jeszcze jej nie skończyłam, wspominam ją jednak czule i na pewno do niej wrócę.
Paternoster Gang: W marcu wydawnictwo Mag zrobiło mi wspaniały prezent, wydając Legion wspomnień, zbiór opowiadań ze świata The Expanse. To pierwsze polskojęzyczne wydanie ukazujących się od 2012 roku opowieści Jamesa S.A. Coreya, wzbogacone o niepublikowane nigdy wcześniej Grzechy naszych ojców, w których poznajemy dalsze losy Filipa, syna Naomi Nagaty. Po raz kolejny Daniel Abraham i Ty Franck dają się poznać jako opowiadacze emocjonalnych historii, mistrzowie metafory i twórcy pełnokrwistych postaci, których nie musimy kochać, a nawet lubić, ale nadal się nimi przejmujemy. To na równi wciągająca i wstrząsająca lektura, pokazująca, jak świetnie przemyślany, bogaty i interesujący jest świat The Expanse, nawet gdy wyjmiemy z niego głównych bohaterów. Całość wzbogacają komentarze autorów, równie ciekawe jak historie, które opowiadają. Piękne, sentymentalne pożegnanie z najlepszą space operą początku XXI wieku.
Może mniejszych emocji, ale za potężnej dawki sentymentu dostarczył mi The Matrix Resurrections. To dzieło z rodzaju tych, o których nie wiedziałam, jak bardzo ich potrzebuję. Zdecydowanie lżejsze i zabawniejsze od pierwszych trzech części, co dla mnie, zadeklarowanej antyfanki patosu, zdecydowanie wyszło mu na plus. Podobnie jak niemal całkowite odarcie fabuły z mitologii. Sprawdziła się zarówno nowa, jak i „oryginalna” obsada, choć, nie ukrywam, bez Keanu Reevesa i Carrie Ann Moss film sióstr Wachowskich straciłby dla mnie większość uroku. A tak – było wspaniale!
Lady Kristina: Marzec zaczęłam z mocnym akcentem, jakim był najnowszy Batman. Nie jest to pozycja typowo superbohaterska, niezależnie czy porównujemy go z różnokolorowymi produkcjami MCU czy nawet ze starszymi wersjami Batmana, w których główny bohater był przedstawiany na przeróżne sposoby. Najnowszy Batman to bardziej detektyw niż superbohater – przez znaczną część filmu ślęczy nad rozwiązywaniem zagadek nie tylko tych hojnie dostarczanych mu przez Riddlera, ale także tych dotyczących przeszłości: rodziny Wayne’ów i całego Gotham. Przyznaję, że przez cały film śledziłam to podążanie od zagadki do zagadki z napięciem, zupełnie nie spodziewając się tego, co przyniesie następna scena. Nie ułatwiało tego to, że mimo niedoboru logiki w postępowaniu pod koniec filmu, działania Riddlera, polegające na demaskowaniu kłamstw i zepsucia możnych Gotham, nie są tak do końca bezsensowne.
O wiele mocniejsze emocje wywołało we mnie This Is Going To Hurt. Mimo że początkowo niekoniecznie można było się tego spodziewać, tytuł zapowiedział w pełni moje odczucia – będzie bolało. Nie tylko przez liczne sceny porodu (serial opowiada o losach lekarza pracującego na porodówce), które wywoływały we mnie pewien poziom dyskomfortu, ale ten ból dotyczył głównie przeżyć bohaterów – ich zmagań z natłokiem pracy, próbami pogodzenia jej z życiem rodzinnym czy walką z poczuciem beznadziei, bo nie wszystkich uda się uratować, a błędy będą się zdarzać zawsze. Zdarzają się tu zabawne momenty, serial jest świetnie napisany i zagrany (kocham te wewnętrzne przemyślenia kierowane prosto do kamery), ale mimo wszystko jest trudny do oglądania – ciekawy i wciągający, ale pozostawiający cień na duszy.
Kasia, Aktówka Kultury: W marcu królowała u mnie Córka (najpierw książka Eleny Ferrante, potem film w reżyserii Maggie Gyllenhaal z niezrównaną Olivią Colman). Niewiele jest współczesnych autorek, które tak trafnie opisują życiowe rozterki, żale i nadzieje. A także życie kobiet w nauce, akademiczek, które rozpaczliwie próbują pogodzić rozwój naukowy z życiem, cały ten pęd, wyścig i to jak łatwo można wypaść z naukowego i jak trudno wrócić. Niewiele jest osób reżyserujących, które udźwignęłyby tak kameralny temat, w którym spokój letnich wakacji nad morzem we Włoszech rozbija się o całą ścianę silnych, często sprzecznych uczuć i emocji. Wreszcie nikt nie udźwignąłby roli Ledy jak Olivia Colman. Colman jest absolutną mistrzynią, królową aktorstwa, patrzeć, jak gra, jak niuansuje swoją rolą, jak ją buduje każdym ostrożnym gestem czy mimiką to największa radość. Zachwyca mnie od lat i jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Za tę rolę powinna dostać swojego drugiego w karierze Oscara.
Córka to opowieść absolutnie niesamowita i przejmująca, traktująca o tym, jak miotamy się, próbując sprostać społecznym oczekiwaniom dotyczącym pełnienia określanych, narzuconych wręcz rolom i własnym ambicjom i marzeniom. O czy i ile musimy poświęcić dla rodziny i czy mamy prawo odzyskać siebie, czy musimy siebie stracić bezpowrotnie czy jednak istnieje jakiś balans, który na początku Leda próbowała znaleźć.
Zachęcona niedorzeczną wręcz ilością pozytywnych opinii i komentarzy na temat Teda Lasso i wykorzystując darmowy, siedmiodniowy okres próbny platformy Apple TV+, postanowiłam sprawdzić, o co tyle szumu. Pisząc te słowa, jestem po obejrzeniu kilku odcinków pierwszego sezonu i powiedzieć, że jestem zachwycona, to powiedzieć za mało. Opowieść o amerykańskim trenerze emigrującym do Anglii, by trenować drużynę piłkarską w Premier League i ratować małżeństwo, to absolutnie fenomenalna produkcja. Na sukces złożyło się kilka elementów. Doskonale napisane postacie, z własną historią, charakterem, niepewnościami czy przeszłością. Pełnowymiarowe, ludzkie, sprawiają, że żadna z nich nie jest nam obojętna. Poza tym są świetnie, autentycznie zagrane. Serial porusza podstawowe dylematy tak ważne dla każdego człowieka – lojalność, wytrwałość, trwanie mimo przeciwności, przyjaźń. Są tu klasyczne różnice kulturowe. Ten motyw wydaje mi się ogólnie wyświechtany, ale nie w Tedzie Lasso. Optymistyczny, radosny Amerykanin zderza się z chłodną zdystansowaną brytyjskością i nie jest w stanie zrozumieć fenomenu herbaty. Cudownie ciepły serial, który bawi, ale nie stroni od bardzo poważnych tematów. Wszystko podane z empatią i taktem. Do tego fantastyczny soundtrack.
Ginny N.: W marcu graliśmy w grę, zaczynając swoją (mamy nadzieję) większą przygodę z graniem w ogóle. Na liście do spróbowania mamy kilka pozycji, ale na pierwszy ogień poszedł Spiritfarer. Gra zaczyna się, kiedy główna bohaterka Stella spotyka Charona, a ten ceduje na nią swoje zadanie przeprowadzania dusz do zaświatów. To gra o umieraniu, z natury więc podszyta jest smutkiem, ale także opowiada o radości, o życiu i relacjach, jakie budujemy – i o tym, że nawet jeśli życie kończy się wcześnie, nie znaczy to, że nie było ono przeżywane w pełni. Do tego gra jest przepiękna, a z duchami nie żegnamy się zbyt szybko. Mamy czas je poznać i wypełniać dla nich różne misje, odkrywając mapę świata, po którym podróżujemy. Gra ma też kotka, który towarzyszy Stelli, i można go głaskać.
Książkową Koralinę czytaliśmy już jakiś czas temu, ale po animację sięgnęliśmy dopiero w tym marcu. I tak jak książka nam się podobała, tak animacja zachwyciła wykonaniem i opowiadaną historią. Zdecydowanie nie jest to historia odpowiednia dla dzieci (chyba że są to dzieci lubujące się w horrorze), ale my, mimo że horror to nie nasza estetyka, oglądaliśmy z zaangażowaniem i po prostu bardzo cieszymy się, że sięgnęliśmy po tę wersję historii napisanej przez Neila Gaimana.
Zupełnie zapomnieliśmy, że Our Flag Means Death ma wyjść i że chcemy ten serial oglądać, tymczasem okazało się, że to chyba najlepsze, co obejrzeliśmy nie tylko tego marca, ale w ogóle. Komedia romantyczna o queerowych piratach, gdzie queer nigdy nie jest żartem i do tego prześwietnie zagrana i napisana i… Cóż, tu mogłoby być mnóstwo zachwytów. Powiemy tylko, że ten serial wzbudził w nas wiele emocji – radość, wzruszenie, ból – i że nawet pomimo tego, gdzie pierwszy sezon się kończy, ogromną radość sprawia nam to, że ten serial powstał i że powstał właśnie taki, jaki jest.
Clever Boy: To był dla mnie bardzo obfity miesiąc. Bardzo dużo oglądałem, sam się dziwię, kiedy mi się udało to zrobić. Hitem miesiąca będą dla mnie zdecydowanie Bridgertonowie. Niespecjalnie czekałem na kolejny sezon, choć pierwszy bardzo mi się spodobał. Ten alternatywny świat mnie kupił i chciałem do niego wrócić. Nie do końca byłem przekonany co do tego, że teraz główną postacią ma być Anthony. W pierwszym sezonie nie był dla mnie zbyt interesujący. Jakie było moje zdziwienie, gdy powróciłem do tego świata – dość szybko polubiłem bohatera, zaangażowałem się i śledziłem akcję z zapartym tchem. Ten sezon całkowicie mnie pochłonął – podobały mi się w sumie wszystkie wątki, było pięknie i kolorowo. Sceny balów i choreografie zagrzały moje serce, a do czerwoności rozpalił mnie główny romans. Anthony i Kate Sharma byli niesamowicie dobrani – między aktorem a aktorką była taka chemia, że aż we mnie wrzało, chciałem krzyczeć jak nastolatek – pocałujcie się już! Wystarczyło, że postacie na siebie spojrzały, a już wewnątrz robiło mi się ciepło – jakbym to ja się zakochał i przeżywał miłość. Dawno nie czułem czegoś takiego podczas oglądania serialu. To było tak naturalne, tak pożądane. Oczywiście drugi sezon to nie tylko romanse. Podobały mi się elementy komediowe, intrygi czasem zaskakiwały, trochę irytował wątek Eloise. Co najciekawsze – zupełnie nie odczułem braku księcia, który był głównym bohaterem pierwszej serii (aktor nie chciał wrócić do roli). I ta muzyka – miód na moje serce. Covery znanych utworów w klasycznym wykonaniu – bomba! Zdecydowanie czekam na więcej, oby jeszcze udało się obejrzeć w 2023 roku.
Do Polski wkroczył HBO Max, co sprawiło, że obejrzałem już wiele seriali. Wśród nich była animacja Harley Quinn. Już po pierwszych chwilach byłem kupiony. Zaskoczyła mnie brutalność, taki „luz” w produkcji i puszczanie oka do widza. Pochłonąłem oba sezony raz dwa i niesamowicie dobrze się bawiłem. Nie mogę się doczekać dalszego ciągu. Oglądałem przed poprawką napisów, a teraz podobno wleciał także dubbing – zapewne skuszę się na obejrzenie jeszcze raz właśnie z nim. Szalony, zabawny i wciągający – gorąco polecam.
Poprzednio wspominałem o nowym singlu Avril Lavigne. W marcu przesłuchałem jej najnowszą płytę Love Sux i to ona zawładnęła moim Spotify w tym miesiącu. Spodobał mi się powrót do pop punku. Płyta przypomina mi trochę The Best Damn Thing oraz Under My Skin. Nie potrafię wybrać ulubionego numeru, ale wiele z nich dało mi powera, gdy tego potrzebowałem. Jest też dużo duetów, nie wiem czy nie za dużo. Tytułowa piosenka cały czas chodzi mi po głowie. Na całym albumie znajduje się tylko jedna ballada – Dare to Love Me – szkoda, że to nie nią zakończono płytę, ale rozumiem też decyzję artystyki, bo ostatnia piosenka jest też fajna i odpowiednio zamyka album. Na taki powrót Avril czekałem.
ZASKOCZENIA
Ginny N.: Sięgnęliśmy po Queer Eye: Niemcy myśląc, że to oryginalne Queer Eye, tyle, że Fab Five polecieli do Niemiec, tymczasem to zupełnie osobna, niemiecka wersja. Ale zdecydowanie tak samo dobra, a do tego też bardziej swojska. Wyruszyliśmy się parę razy i zdecydowanie sięgniemy po drugi sezon, kiedy/jeśli się ukaże i wam też bardzo tę wersję polecamy.
Lierre: Staram się być na bieżąco z polską fantastyką pisaną przez kobiety i bywa to ścieżką wyboistą, jednak od czasu do czasu dostaję epicką nagrodę. W marcu taką nagrodą był dla mnie wydany przez Powergraph Płomień Magdaleny Salik. Ależ to jest dobra powieść! Ma w sobie coś retro, coś takiego bardzo tradycyjnego; można ją postawić na półce obok Kontaktu Carla Sagana, to trochę podobny klimat naukowej pasji, dążenia ku nieznanemu i mocnego eksplorowania ludzkich emocji. Tytułowy Płomień to bardzo nowatorski statek kosmiczny, którym parę osób ma polecieć, by zbadać podobną do Ziemi planetę – dla wszystkich jest już jasne, że potrzebny jest taki backup. Śledzimy wydarzenia od momentu ogłoszenia programu Płomień do startu, a nawet trochę dalej… Na czele programu stoi charyzmatyczny uczony, a większość wydarzeń śledzimy z punktu widzenia filozofki, etyczki, która zajmuje się czynnikami ludzkimi i filozoficznymi w całej tej inicjatywie. Na pewno będę chciała napisać o tej powieści coś więcej, zakończę więc w tym miejscu. Bardzo dobra powieść, polecam ją wszystkim, którzy lubią, gdy fantastyka przygląda się też ludzkiemu wnętrzu.
Lady Kristina: Peacemaker to serial, którego początkowo nie miałam zamiaru w ogóle oglądać. Tytułowy bohater, poznany pierwotnie w filmie The Suicide Squad, nie zyskał mojej sympatii – spodziewałam się tu jedynie porcji bezsensownej przemocy, bez żadnych głębszych wątków. Na szczęście otrzymaliśmy coś zupełnie innego – fakt, przemocy tu nie brakowało, ale okraszono ją dużą porcją humoru. Do tego dostaliśmy inwazję kosmitów, walkę z toksyczną męskością, próby wyłamania się ze schematów narzuconych przez toksycznych rodziców oraz orła o imieniu Orzełek 🙂 Każdy członków zespołu współpracującego z Peacemakerem ma swoje problemy i trudności, ale razem tworzą świetną drużynę, przez co serial oglądało mi się z przyjemnością. A czołówka zostanie mi w głowie na długo.
Paternoster Gang: Po Łzy Mai i Spektrum, dwa pierwsze tomy (kiedy kolejny?) cyklu Czarne światła Martyny Raduchowskiej sięgnęłam z pewną nieśmiałością. Moje poprzednie doświadczenia z literackim cyberpunkiem sięgały czasów największej popularności Williama Gibsona, nie byłam więc pewna, czy to nadal coś dla mnie. Okazało się, że tak, lub też tak właśnie w tym wydaniu, co w sumie na jedno wychodzi. Modyfikacje ciał, umysłów i wspomnień, miasto – i jego społeczność – podzielone murem, również dosłownie, jasną i ciemną część, zagadki, morderstwa i śledztwo, które, jak to zwykle bywa, obejmuje znacznie więcej niż się początkowo wydawało – to wszystko splata się w bardzo zgrabną całość, którą pochłania się właściwie jednym tchem. Na pochwałę zasługuje też konstrukcja opowieści – każdy tom opowiada tę samą historię z perspektywy innej osoby, dokładając kolejne elementy układanki. Bardzo czekam na ciąg dalszy, a samym cyklu na pewno napiszę też więcej.
Kasia: Nadchodząca wiosna bardzo często sprawia, że czujemy się młodsi. Postanowiłam więc sięgnąć w końcu po W.I.T.C.H. Czarodziejki – Księga 1 i sprawdzić, czy włoski komiks Elisabetty Gnone, którym zachwycałam się jako nastolatka i który bardzo chciałam zaprenumerować, jest tak dobry, jak pamiętam. Otóż jest zaskakująco bardzo udany. I wciąż jest zaskakująco współczesny (przygoda i problemy dorastających nastolatków są często ponadczasowe), nie licząc wszechobecnych komputerów stacjonarnych i braku smartfonów. Oraz na poziomie poważniejszym – niektórych wątków, które są problematyczne. Bywa trochę infantylnie, ale biorąc pod uwagę grupę docelową i młody wiek bohaterek, można trochę przymknąć oko. I tak sądziłam, że będzie gorzej. I jasne może moja opinia jest trochę wygładzona przez potężną dawkę nostalgii, ale kto jej nigdy nie uległ, nich pierwszy rzuci ulubionym komiksem z dzieciństwa. Nawet zdając sobie sprawę z tej nostalgii, jest naprawdę dobrze – ciekawie, przygodowo, wspierająco. Po czytaniu dosyć ciężkich dla mnie emocjonalnie powieści zdążyłam już zapomnieć, jakie to odprężające usiąść z komiksem i że to zupełnie coś innego niż czytanie powieści. Wyrazista kreska, świetnie narysowane i napisane bohaterki, dynamika, kolory, pomysły. Wszystko to zachęca by się w tej historii zanurzyć. Nie mówię, że kupiłam drugi tom, ale… kupiłam drugi tom.
Clever Boy: Wciągnął mnie program, który nie spodziewałem się, że mnie ruszy – Love is Blind. Sam koncept tego reality show jest kosmiczny – mężczyźni i kobiety spotykają się ze sobą i randkują, ale siebie nie widzą – są zamknięci w kapsułach. Po wielu dniach zakochują się w sobie dzięki poznaniu czyjegoś charakteru i zaręczają się. Później spędzają czas na romantycznych i egzotycznych wakacjach, a potem zamieszkują razem. Na koniec stają przed ołtarzem – gdzie mogą zawrzeć związek małżeński lub odejść. Podoba mi się, że w całym eksperymencie nie chodzi o wygląd, a o to, czy można stworzyć relację i zakochać się, znając tylko czyjś głos i osobowość, a na dalszym etapie jest to traktowane jako fundament relacji. Większość par była sympatyczna i z ochotą śledziłem ich losy. Sam nie wiem, który sezon mi się podoba bardziej (połknąłem dwa – jeden za drugim). A w kwietniu czeka mnie Ultimatum – nowy program tych samych twórców.
Do kina poszedłem na Uncharted. Miałem niskie oczekiwania i raczej liczyłem na rozczarowanie. Kocham grę i ograłem jej wszystkie części wiele razy. W kinie zdecydowanie się dobrze bawiłem. Tom Holland i Mark Wahlberg nie byli Natem i Sullym, których znam z gry i nie do końca mi pasowali w tych rolach. Jedynie aktorka wcielająca się w Chloe była charakterem zbliżona do postaci z gry. Czarne charaktery na minus – słabo napisane postacie, są źli bo są w sumie źli. Bardzo spodobały mi się smaczki dla fanów – lokalizacje przypominające te z gry, różne sceny czy cameo Nolana Northa. Ogólnie film ogląda się przyjemnie, gdy przymykamy oko na różne głupoty, np. że grawitacja i ciężary nie istnieją. Czekam na ciąg dalszy.
Wraz z nadejściem HBO Max obejrzałem w końcu Peacemakera. Nie do końca byłem przekonany do tego serialu, bo, podobnie jak Lady Cristinie, nie spodobała mi się ta postać w The Suicide Squad. Wszyscy jednak bardzo zachwalali serial, więc jak już był dostępny, z chęcią go odpaliłem. I dobrze się na nim bawiłem. Podobała mi się brutalność, sceny walki i sam pomysł na historię. Postacie również szybko polubiłem, choć były też takie, które irytowały. Mega szału nie było, ale cały sezon obejrzałem w 2-3 dni. Czołówka wygrywa.
Zacząłem oglądać także serial Minx, który cały czas jest w emisji – co tydzień są nowe odcinki. Historia opowiada o powstaniu erotycznego magazynu z elementami feministycznymi dla pań. Akcja rozgrywa się w latach 70. XX wieku i świetnie jest się przenieść w te czasy, czuć ich ducha. Bardzo podobają mi się postacie i bawię się wyśmienicie. Nagość w stosunku do Euforii szybko zostaje pobita. Każdy odcinek mnie zaskakuje i rozwija postacie. Plus miło jest zobaczyć Jake’a Johnsona – w swojej roli jest rewelacyjny.
ROZCZAROWANIA
Clever Boy: W marcu obejrzałem naprawdę wiele, ale żałuje, że poświęciłem czas jednej produkcji: Krakowskie potwory. Pomysł może i był fajny, ale jego realizacja mi się nie podobała. Do tego, jak to przy polskich produkcjach bywa, czasem miałem problem z dosłyszeniem dialogów. W połowie trzeciego odcinka odpuściłem, bo uznałem, że nie jestem gotowy tak cierpieć. A ja rzadko rezygnuję z seriali. No niestety, moim zdaniem ta produkcja się nie udała. Ale Kraków był piękny.
Lierre: Też dałam się skusić HBO Max i na dobry (no, jak widać, nie taki dobry) początek obejrzałam dwa filmy: Dune i Ammonite. Diuna, jaka jest, każdy widzi, i to jest właśnie przyczyną mojego rozczarowania ekranizacją Villeneuve’a. Mianowicie niczego ona nie wnosi. Pierwowzór, powieść Franka Herberta, ukazał się w latach 60. XX wieku. Bardzo dawno temu. Świat się zmienił. To, co wtedy mogło zostać uznane za przełomowe i świadczące o otwartości autora, dziś jest dość paskudnym orientalizmem. No cóż, tak bywa. Nie pojmuję jednak, jaki jest sens w wiernym przenoszeniu tej historii na wielki ekran, nie wprowadzając zmian, które uczyniłyby tę fabułę trochę mniej żenującą w trzeciej dekadzie XXI wieku. Nie zrobiono niczego, by Diuna przestała być opowieścią o białym zbawcy. Nie wiem, co prawda, co można by z tym zrobić – ale jeśli nic się nie da, to może jednak lepiej byłoby zostawić to w archiwum? Nie znalazłam więc w głośnym filmie niczego poza niezłymi obrazkami. To trochę za mało.
Ammonite natomiast miał być filmem skrojonym dla mnie na miarę. Od bardzo dawno intryguje mnie historia Mary Anning, jednej z pierwszych paleontolożek, która wędrowała po kamienistej plaży Lyme Regis i odkrywała niesamowity, obcy świat amonitów i ichtiozaurów. Można się na tę postać natknąć w popkulturze – np. w jednej z powieści Johna Fowlesa i kilku innych (tutaj znajdziecie fajny, zwięzły artykuł o Anning). Ammonite opowiada o (prawdziwym) spotkaniu Mary Anning z Charlotte Murchison i ich (raczej fikcyjnym) romansie. Film, jak to się zdarza w brytyjskiej kameralnej kinematografii, jest dość powolny, naturalistyczny i smutny. Nie jestem pewna, dlaczego tak mnie zirytował, skoro, jak sądzę, naprawdę dobrze oddał i postać Mary, i jej życie. Ale wymęczyło mnie to okrutnie i zakończyłam oglądanie zmęczona i zniechęcona. Może jednak tak właśnie miało być. Mam nadzieję, że kiedyś na tej kamienistej plaży wyląduje Doktor i zabierze Mary na spotkanie z jakimś fajnym wielkim stworem.
Kasia: Największym rozczarowaniem nie tylko marca, ale prawdopodobnie całego roku są dla mnie Oscary 2022. Czuję, że długo się nie pozbieram po tegorocznej gali. Rozczarowała mnie i przeraziła nie tylko w sensie osobistym, ale także zwyczajnie ludzkim. Chodzi o niewystarczające wsparcie dla Ukrainy oraz sytuację między Rockiem i Smithem. Tegoroczna gala była rozczarowaniem także w kontekście nagród. Była przewidywalna, właściwie niczym nie zaskoczyła. Zaskakuje nagroda dla najlepszego filmu. CODA to świetny film z bardzo dobrą reprezentacją osób z niepełnosprawnościami, ale zdecydowanie nie zasłużył na nagrodę w kategorii najlepszy film. Najlepszym filmem były bezkonkurencyjnie Psie pazury. W ogóle fajnie dostrzegać fakt, że trafna reprezentacja nie czyni automatycznie filmu wybitnym i nie ma obowiązku go za taki uznawać. Smuci brak Oscara dla Cumberbatcha, który zagrał absolutnie fenomenalnie oraz brak Oscara dla Córki (przynajmniej powinien dostać za scenariusz adaptowany, kibicowałam też Colman).
Oczywiście było kilka pięknych momentów, który również pewnie nigdy nie zapomnę – tego, że cudowna Jane Campion, jedna z najzdolniejszych reżyserek swojego pokolenia, otrzymała Oscara jako jedna z zaledwie kilku reżyserek w historii. Tego, że rozpłakałam się na przemówieniu Troya Kotsura, również z samego faktu, że oto osoba z niepełnosprawnością, osoba głucha jest na scenie i odbiera najważniejszą nagrodę w przemyśle filmowym, a swoje poruszające, inspirujące przemówienie miga. Sposób w jaki ludzie oklaskiwali CODA, w stylu osób głuchych, czy reunion obsady Juno. Strasznie mi przykro, że mniejszość osób z niepełnosprawnościami została zauważona przez Akademię w roku, w którym na scenie doszło do takich sytuacji, w roku, w którym nie poświęcamy temu należytej uwagi, bo wszystko zostało przyćmione.
WARTO WSPOMNIEĆ
Lierre: Ponownie wykorzystam to miejsce do małej autopromocji – w marcu organizowałam (i dalej organizuję) w ramach Grupy Wydawniczej Alpaka mikrowsparcie mikrofikcją: to seria tekstów pacyfistycznych, antywojennych i wspierających. Event już się skończył, ale akcja zdecydowanie nie – więc zapraszam do podsyłania, jeśli coś wam gra w duszach. Wszelkie informacje praktyczne w wydarzeniu (Wydarzenie, strona Alpaki).
Przypomnijmy sobie też fantastyczny Konline, wirtualny konwent, na którym doskonale się bawiliśmy! Nagrania naszych punktów programu są już w internecie i powoli je prezentujemy w tym miejscu.
Paternoster Gang: Nadrobiłam w końcu Dune i dla mnie, mimo że podpisuję się pod krytyką Lierre, jest to zdecydowanie najlepsza adaptacja sagi Franka Herberta (a przynajmniej jej pierwsza część). Przepiękna wizualnie, bardzo dobrze osadzona i pozbawiona sporej części elementów, które w obecnych czasach mogą wywoływać (u mnie potężny) niesmak. Zdecydowanie nie żałuję czasu spędzonego na seansie, choć nie jestem pewna, czy ten film musiał powstać.
Zdecydowanie cieplejsze uczucia wzbudził u mnie drugi sezon Picarda. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, uniwersum Star Treka nadal jest dla mnie czymś nowym i pewne jego elementy nie do końca mi pasują (z pseudonaukowością na pierwszym miejscu), ale doceniam prowadzenie historii i bohaterów oraz świetne wątki queerowe. Ten sezon oparty jest na motywie alternatywnej rzeczywistości i próbach odwrócenia biegu zdarzeń, czyli czymś, co zdecydowanie lubię. Warto zerknąć.
Nieuniknienie do końca zbliża się Killing Eve. Po małej psychodelicznej czkawce ten dość przedziwny serial wrócił na dawne dobre tory, każąc mi się po raz kolejny zastanawiać, dlaczego w zasadzie tak kibicuję bohaterkom, mimo strasznych rzeczy, które robią. Nie jest to pierwsza produkcja karmiąca mroczną stronę widzów, ale jedna z nielicznych z tak świetną reprezentacją kobiet. Mimo wszystko czas już na finał. Oby dobry!
Ginny N.: Na koniec marca pojawił się zwiastun odcinka świątecznego Doctor Who. Dostaliśmy drobny wgląd w to, co zobaczymy już niedługo. Zapowiada się zdecydowanie ciekawie, a oceniając po tym, że sam zwiastun nie do końca się skleja, odcinek może być naprawdę dobry. My z pewnością na to bardzo liczymy.
Clever Boy: Dzięki HBO Max mogłem obejrzeć Wellington Paranormal. Bardzo szybko pokochałem ten absurdalny humor, a nawet niektóre odcinki oglądałem z rodzicami i wspólnie się śmialiśmy. Jestem na 3 sezonie, a wiem, że w kwietniu pojawią się ostatnie odcinki. Jeśli przypadło wam What We Do in the Shadows (to spin-off), to ten serial z pewnością też wam się spodoba. Odcinki są krótkie – to tak na zachętę. Zadebiutował także MoonKnight, czyli najnowszy serial w MCU. Nie znam zbytnio tej postaci, więc do serialu podchodzę właściwie z czystą kartą. Pierwszy odcinek bardzo intryguje, ma ciekawy klimat, a bywa też poważnie i trochę mrocznie. Jestem ciekawych egipskich klimatów i tego, co się będzie działo.
Obejrzałem także dwa sezony StarStruck. Bardzo przyjemna brytyjska produkcja komediowa opowiadająca o dziewczynie, która przespała się z chłopakiem. Okazało się, że jest on wielką gwiazdą filmową, więc ich relacja jest dość skomplikowana, ale oboje mają się ku sobie. Jest zabawnie, czasem irytująco, a główni bohaterowie mają niesamowitą chemię. Czy będzie kolejny sezon? Nie wiem. Ale wydaje mi się, że ta historia mogłaby się zakończyć właśnie w taki sposób, jak ją zostawiono. Boję się, że twórcy będą chcieli postawić bohaterom kolejne przeszkody do pokonania, a było ich już zdecydowanie za wiele. Bardzo przyjemny i szybki seans. Ja się dobrze bawiłem. Mówiąc o dobrej zabawie – szybko wciągnęło mnie także Hacks. Starsza kobieta występująca w stand-upach w Las Vegas musi połączyć siły z młodą autorką komediową, by obie mogły ocalić swoje kariery. Serial bawi, wzrusza, czasem daje do myślenia. Czasem czuć ciężar różnych sytuacji, często bywa zabawnie. Świetnie napisane postacie, fajne lokalizacje i dobra historia. Wszystkie ważne postacie były rewelacyjnie zagrane. Serial zdobył kilka nagród, w tym Emmy. Co dla mnie ważne – będzie ciąg dalszy.
Po długiej przerwie powrócił Upload. Jestem zmieszany. Z jednej strony bawiłem się bardzo dobrze, a serialowy świat szybko mnie wciągnął. Z drugiej czegoś mi brakowało, akcja dość szybko pędziła i ciągle się coś działo. Jest też dość mało odcinków. Czuć, jakby twórcy musieli się śpieszyć. Mam nadzieję, że dostaniemy kolejny sezon i nie będzie tak gnał z wątkami na złamanie karku. Warto zatrzymać się w tym świecie, zastanowić, odetchnąć. Tego trochę brakowało. Zachwycił mnie za to drugi sezon Euforii. Pierwszy sezon nie porwał mnie aż tak, nie czekałem jak wiele osób na kolejne odcinki. Być może oglądałem go w złym momencie życia, ale jakoś tak mi ciążył. Nowe odcinki bardzo szybko mnie wciągnęły, dobrze się bawiłem. Co prawda nic mnie chyba nie zaskoczyło i nie zszokowało, ale bardzo podobały mi się wątki, którzy twórcy wprowadzali. Trochę zawiódł mnie finałowy odcinek sezonu. Liczyłem na coś więcej. Zendaya jest rewelacyjna. Warto obejrzeć Euforię choćby dla niej. Naprawdę wyczekiwałem z tygodnia na tydzień na nowy odcinek. Dla mnie zdecydowanie na plus. Udało mi się skończyć także Years and Years. W obliczu sytuacji, która obecnie jest na świecie, ten serial uderza w widza jeszcze mocniej. Naprawdę gorąco polecam. Jest zaskakująco, jest zabawnie, jest smutno. Czasem jesteśmy wkurzeni na bohaterów, czasem płaczemy z nimi – ze smutku i z radości. Historia jest dla mnie przerażająca, bo tak bliska spełnienia, realności. Nadzieja jest tutaj matką głupich. Tym serialem można się trochę dobić, ale jest mocny i taki prawdziwy. Ma świetnie napisane i zagrane postacie. Russell T Davies udowadnia, że stać go na wiele. Obejrzyjcie, serio.
W marcu zakończył się także 3 sezon Batwoman. Niesamowicie podoba mi się to, co wymyślili twórcy. Ten sezon był dość ciekawy i zróżnicowany. Mieliśmy naprawdę dobre odcinki i ciekawe wątki. Bywało brutalnie i mrocznie, ale nie zabrakło także lżejszych motywów. Zdecydowanie skrócenie sezonu do kilkunastu odcinków pomogło – nie było żadnych wypychaczy. Jak zwykle moją ulubioną bohaterką pozostaje Alice, która ma ciekawy story arc. Liczę na to, że serial zostanie wznowiony na kolejny sezon i również przedstawi krótszą spójną historię. Cały czas bawię się dobrze i chyba był to mój ulubiony sezon serialu. Zostając przy nietoperzach – obejrzałem także The Batman w kinach. Film mi się podobał, ale mnie nie zachwycił. Prawdopodobnie to nie do końca moje klimaty. Bardzo podobała mi się kreacja Batmana Patisona. Gotham było pięknie mroczne. Było brutalnie i zaskakująco. Mroczny, poważny klimat ciągnął się przez cały film. Niestety trochę mi się dłużyło i nie mogłem już na nim wysiedzieć. Film trwał ponad trzy godziny i było to dla mnie stanowczo za długo. Z chęcią jednak obejrzę ciąg dalszy, bo polubiłem ten świat i tych bohaterów.
Na koniec, tak jak Ginny, odniosę się do zwiastuna Doctor Who. W końcu ruszyła kampania promocyjna Legend of the Sea Devils. Na początku byłem tak średnio zainteresowany tym odcinkiem. Zaczęły pojawiać się jednak zdjęcia i wywiady, które zaostrzyły mój apetyt. Zwiastun bardzo mi się spodobał i sprawił, że nie mogę się doczekać nowej przygody Doktor. Jest tam tyle ciekawych ujęć a stroje bohaterów są przepiękne. Zapowiada się naprawdę epicka przygoda i liczę, że budżet na to pozwolił. Bardzo podobają mi się też plakaty i banery, które przygotowano. Po raz pierwszy od dawna jestem zadowolony z promocji Doctor Who epoki Chibnalla. A to już coś. Premiera już 17 kwietnia na BBC One. Czekam.
Uff. Dziękujemy, że dotarliście do końca. Coś pominęliśmy? Z czymś się nie zgadzacie? Dajcie znać na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.