The Last of Us, Wszystko wszędzie naraz, Cień i kość, a może Kokainowy miś? Która z tych (i innych) produkcji nas zaintrygowała, zachwyciła lub totalnie rozczarowała? Co oglądaliśmy, czytaliśmy i w co graliśmy w marcu? Przeczytajcie redakcyjne popkulturowe podsumowanie.
ZACHWYTY
Ginny N.: Refusing Compulsory Sexuality. A Black Asexual Lens on Our Sex-Obsessed Culture autorstwa Sherond_ J. Brown to książka, którą powinn_ przeczytać każd_. Świetnie pokazuje, jak biały świat skupiony wokół cisheteronormy i kompulsywnej seksualności (czyli poglądu, że każdy człowiek odczuwa potrzebę uprawiania seksu) postrzega seksualność czarnych osób – w złożenie opresyjny sposób – w której nie daje miejsca na aseksualność jako coś zwyczajnego, co dotyczy po prostu części ludzkości. To książka opowiadająca o tym, jak głęboko sięga rasizm, w dużym stopniu skupiona na Stanach Zjednoczonych, ale która da wiele także tym z nas, którzy żyją w innych częściach świata. Napisana jasnym językiem, choć odnosi się do szerokiego materiału źródłowego, jest lekturą może nie do kawy i ciasta, ale zdecydowanie wartą poświęcenia jej uwagi.
Mój drugi zachwyt jest z zupełnie innej beczki. Na koniec miesiąca obejrzałem animację Puss in Boots. The Last Wish i jejku, jaki to jest cudny film, niby osadzony w uniwersum Shreka, ale tak naprawdę czuć, że dzieje się on w świecie o wiele bliższym naszego. Spotkanie Kota w Butach ze Śmiercią mrozi krew w żyłach, a jednocześnie to cudna, ciepła historia o szukaniu rodziny. Jest zabawnie, jest często smutno, jest wspaniale. I do tego fajnie, pomysłowo, jeśli chodzi o stronę animacji. Będziemy do tego filmu wracać.
Lierre: Moje dwa zachwyty w tym miesiącu to pozycje minimalistyczne, ale bardzo poruszające. Pawilon małych ssaków Patryka Pufelskiego, książka zgarniająca nagrodę za nagrodą, to bardzo osobisty pamiętnik trochę czasu zarazy, trochę bycia queerem, trochę życia tu i teraz, w tym dziwnym miejscu, jakim jest Polska. Znajdziecie w środku dużo rodzinnej historii, wiele przepięknych relacji i, jak wskazuje tytuł, bardzo dużo zwierzątek (nie tylko ssaków). Niewiele się tam dzieje, ale jakaś część mojego mózgu zalewała się łzami mniej więcej od trzeciej strony do samego końca. Przepiękna mała książeczka, w sam raz na jeden wieczór. Jeszcze szybciej można się uporać z komiksem Wolność albo śmierć Herzyk. Miałam go w planach od dawna i cieszę się, że wreszcie mi się udało go przeczytać. Spodziewałam się po nim czegoś innego niż dostałam – ale to, co dostałam, jest fenomenalne, pełne emocji, idei, polityki i rewolucyjnych dylematów w oprawie graficznej, która wyjątkowo trafiła w mój gust, udało mi się więc raz przeczytać komiks, nie tylko przeskakując między dymkami, ale uważnie przyglądając się warstwie wizualnej, co uważam za swój wielki sukces.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): Bujda Agnieszki Kulbat to jedna z tych powieści, które są nie dla wszystkich – i które są absolutnie dla mnie. Wydawca klasyfikuje tę powieść jako thriller young adult, dla mnie to była bardziej psychologiczna młodzieżówka, ponieważ ważniejsze od poczucia osaczenia okazała się właśnie warstwa psychologiczna. Nastoletnia Kalina, mieszkanka średniej wielkości prowincjonalnego miasta w Polsce, jest świadkinią śmierci mężczyzny spadającego z dachu. Nic niezwykłego dla Kaliny, która przed rokiem znalazła w wannie swoją martwą siostrę. Bardziej niepokoi bohaterkę, że obie sprawy wydają się powiązane, a punktem wspólnym jest Dawid – jej kolega z nowej klasy. Od razu powiem: to nie jest historia bazująca na fabule. Wartkiej akcji tu nie ma. Są za to świetnie pogłębione relacje między bohaterami, wiarygodne życie nastolatków, sporo czarnego humoru i parę bardzo mądrych, wartościowych obserwacji. I wbrew krótkiemu opisowi fabuły Bujda wcale nie jest aż tak przytłaczająca.
Nie mogłabym też nie wspomnieć o The Last of Us, które w końcu mogliśmy w marcu obejrzeć do końca. Tęskniłam za takim doświadczaniem serialu, czekaniem na poniedziałek na kolejny odcinek, snuciem teorii na temat tego, co nas jeszcze spotka, omawianiem kolejnych porcji w gronie znajomych. Jako wielka fanka growego TLoU czuję się usatysfakcjonowana i zachwycona – serialowa wersja przygód Joeya i Ellie zachowuje wszystko to, co urzekło w oryginale. Jednocześnie trochę przesuwa akcenty i rozwija świat. Nie zgadzam się z opiniami, że niektóre odcinki były napompowane treścią, a część pobocznych wątków – niepotrzebna. Każda mikrohistoria jest bardzo celowo wpisana w ogólną narrację o kondycji ludzkiej po końcu świata, i wszystkie one dokładają kolejne warstwy do decyzji podejmowanych przez głównych bohaterów.
Rademede: Nowy album So Much (For) Stardust Fall Out Boy. Zakochałam się ponownie w zespole od pierwszej nuty z nowej płyty. Ich ostatni album MANIA był w 2018 roku, więc trochę czasu minęło. Album ma bardzo pozytywny charakter, szczególnie w melodii. Tekst przy pierwszym odsłuchu też brzmiał optymistycznie, ale po kolejnych odtworzeniach nie jestem już tego taka pewna. Dodatkowo jest to powrót zespołu do starych emo rockowych brzmień. Mnie bardzo się ten album podoba i słucham od kilku dni na okrągło. Ogólnie ten miesiąc przyniósł mi więcej muzycznych zachwytów niż serialowych. Podobnie jak Clever Boy i Yuka polubiłam również nowy album Miley Cyrus Endless Summer Vacation.
Everything Everywhere All At Once też obejrzałam przed Oscarami. Dziwaczny film, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Cieszę się, że został doceniony, bo pod dużą fantastyczną warstwą i podróżami przez równoległe wszechświaty trafnie podsumowuje codzienne życie i ma cudowny wątek miłości matki do dziecka. A w samym filmie bardzo mi się podobały wstawki z rzeczywistych filmów i gal filmowych, w których wystąpiła Michelle Yeoh.
Jego Cesarska Wysokość: Anne with an E jest absolutnie przewspaniałą opowieścią o dorastaniu, uczeniu się, jak być rodziną w wybitnie patchworkowych warunkach, życiu z traumami i wyciąganiu z tych traum wniosków i pozytywów, szukaniu swojej drogi, oswajaniu inności i jeszcze tylu innych rzeczach, że i tak wszystkich nie wymienię, ale jeśli jakimś cudem ominęła was ta perełka, to nigdy nie jest za późno, żeby nadrobić! No i zdjęcia są przepiękne. Realizacja dźwięku trochę mniej, ale przez większość czasu nie razi.
Clever Boy: Jeszcze przed Oscarami udało mi się obejrzeć Everything Everywhere All At Once. O jacie, jaki to jest dobry film! Jest niesamowicie pomysłowy, szalony, świetnie zagrany z genialnymi scenami walki. Uwielbiam takie szaleństwo. Do tego ma fajny morał i udało mi się wzruszyć. Jedyny minus – czułem się przebodźcowany po seansie. Musiałem odpocząć. Ale to piękny film (wizualnie też!). Zasłużył na nagrody.
Miley Cyrus powróciła z nowym albumem Endless Summer Vacation. Po pierwszym przesłuchaniu czułem meh, ale później się zakochałem. Być może po jakimś czasie się znudzę, ale obecnie często słucham z niego utworów. Jest zupełnie inny od bardziej „rockowego” i z pazurem Plastic Hearts. Trochę szkoda, z drugiej strony wprowadza w inny klimat. Fajnie słucha się go w podróży i przy odpoczynku. Mam dość tylko Flowers, bo stacje radiowe go totalnie zajechały – ale treściowo i muzycznie bardzo mi się podoba ta piosenka!
No i oczywiście The Last of Us, ale o tym pisaliśmy we wrażeniach z serialu.
Wikszy: W marcu trochę przypadkiem wpadła mi w oko gra Blasphemous. Momentalnie zdobyła moją sympatię przez charakterystyczną oprawę graficzną. To pixelartowa uczta dla oczu. Świat gry skąpany jest w ponurych i ciemnych odcieniach brązu, fioletu i czerwieni. Ponadto całość bardzo dużo czerpie z motywów katolickich. Mimo że mi już daleko do Kościoła, nie mogę nie docenić piękna takiej estetyki. A świat Blasphemous jest tak piękny, jak nieprzyjazny. To fikcyjna, opanowana przez fanatyczną religijność kraina. Wcielamy się w dzierżącego długi miecz Pokutnika (Penitent One), któremu udało się przezwyciężyć tajemniczą siłę, która zamieniła większość mieszkańców świata w ramach pokuty w zdeformowane bestie. Naszym zadaniem będzie stawienie czoła mrocznym siłom. Podobnie jak w serii Dark Souls, historii świata nie dostaniemy na tacy. Sami musimy poukładać fragmenty fabularnej układanki i odkryć jej tajemnicę. Ta sztuka jeszcze mi się nie udała, gdyż jestem dopiero na początku podróży, ale gra już zapowiada się naprawdę ciekawie. Dużą przyjemność sprawia mi eksploracja – zwiedzanie pokrytych śniegiem szczytów gór, pełnych toksyn lochów czy pięknych świątyń. O frustrację czasem przyprawia mnie walka. Jako ktoś, kto lubi grać chaotycznie i nieco impulsywnie, Blasphemous wymusza na mnie cierpliwość i ostrożność. Tak czy siak bawię się świetnie i absolutnie kocham hełm protagonisty, który wygląda jak metalowy, obrośnięty cierniami pachołek drogowy. Piękny design postaci i mówię to bez krzty złośliwości.
Perła: W marcu zachwyciła mnie książka Przewodnik lesbijki po katolickiej szkole. Osoba autorska porusza w niej kwestie tożsamości (seksualnej i kulturowej), zdrowia psychicznego i rodziny. Robi to w sposób realistyczny i autentyczny, wykazując się dużym zrozumieniem i empatią. Myślę, że wiele młodych osób odnajdzie w tej opowieści samych siebie i będzie utożsamiać się ze zmaganiami głównych bohaterów. Niektóre problemy, mimo że mam już trochę więcej lat niż grupa docelowa, były bliskie także mnie.
Skończył się też pierwszy sezon anime, które śledziłam od stycznia – Ice Guy And His Cool Female Collegue. Jest to biurowy romans z małym nadprzyrodzonym twistem. Pojawiają się tam bowiem potomkowie postaci znanych z folkloru japońskiego. Główny bohater Himuro pochodzi od śnieżnej kobiety, czemu zawdzięcza moce związane ze śniegiem. Pod wpływem emocji wywołuje różne zimowe zjawiska pogodowe. Zakochuje się w swojej koleżance z pracy, Fuyutsuki. Przez dwanaście odcinków śledzimy rozwijanie się relacji tej dwójki i kolejne jej etapy. Zaczynają jako koledzy z pracy, by stać się przyjaciółmi, którzy spotykają się także poza nią. Uczucia Himuro cały czas nabierają na sile, a Fuyutsuki z czasem także zaczyna coś do niego czuć. Serię tę oglądałam z przyjemnością – jest urocza, lekka i mimo że opowiada o potomku śnieżnej kobiety, ociepla serce.
Wspomnę jeszcze o tym, że zaczęłam oglądać Revolutionary Girl Utena. Od dłuższego czasu chciałam to zrobić, ale coś mnie zawsze powstrzymywało. Obecnie jestem po 23 odcinkach i jak na razie jestem zachwycona. Seria ta ma obecnie status kultowej i powiedziano o niej już naprawdę wiele. Nie wiem zatem czy wniosę coś nowego do dyskusji. Dodam jedynie od siebie, że jest to coś wyjątkowego i hipnotyzującego – baśniowemu klimatowi, metaforom i symbolizmowi towarzyszą ciekawe wątki psychologiczne. Postacie cały czas zmagają się ze swoimi uczuciami i słabościami, nierzadko tkwiąc w toksycznych relacjach i nie potrafiąc się z nich wyrwać. Mamy też wątki LGBTQ+ – Utena przełamuje role płciowe, jest też jej rozwijająca się relacja z Anthy i mój ulubiony wątek nieszczęśliwej miłości Juri do jej najlepszej przyjaciółki. Revolutionary Girl Utena było inspiracją dla wielu dzisiejszych kreskówek z queerowymi wątkami, dlatego też chciałam tę serię obejrzeć. Zobaczymy jaka będzie moja ocena po zobaczeniu całości.
Yuka: W marcu trwała kontynuacja drugiego sezonu Abbot Elementary i powrócił Ted Lasso z trzecim sezonem. Oba seriale wrzucam tu do jednego woreczka, bo też dostarczają mi podobnych wrażeń. Czerpię dużo radości z ich motywu found family, wspólnego pokonywania przeciwieństw losu (tudzież braku dofinansowania publicznych szkół/działań przyjaciela, który stał się przeciwnikiem), wrażliwości bohaterów i z rozwijających się relacji romantycznych i nieromantycznych. Z kolei emocji na temat dylematów moralnych, radzenia sobie bohaterów w postapokaliptycznym świecie i przepięknej realizacji tego świata, dostarczyło mi The Last of Us – spóźniłam się na redakcyjne recenzje po każdym odcinku, ale zdążyłam obejrzeć serial jeszcze na świeżo – tym bardziej świeżo, że nie znałam wcześniej fabuły gry i serial był właściwie moją pierwszą stycznością z tym światem. Muszę przyznać, że rozumiem już o co było tyle szumu. Podobnie z Good Omens, o którym też słyszałam wiele dobrego – wreszcie, po milionie lat od premiery serialu, który wyszedł jeszcze w starym świecie, circa 1 BC (Before Covid) – udało mi się przypomnieć sobie, że jeszcze tego nie widziałam i naprawić stan rzeczy. Myślę, że nie mogłabym być bardziej zachwycona. A poza serialami, podobnie jak Clever Boy, pokochałam album Endless Summer Vacation. Właśnie taki vibe chcę wnieść w tegoroczną wiosnę i lato.
DemonBiblioteczny: Tak się przyjemnie złożyło, że w tym miesiącu obcowałom z kilkoma dobrymi tekstami kultury i nie omieszkam się nimi podzielić. Zacznę od filmów. Pierwszy, nad którym chcę się pozachwycać jest Krzyk VI. Jedna z moich ulubionych serii horrorów – są silne bohaterki i dużo samoświadomości. Charakterystyczna dla tych filmów zawsze była gra z widzem i gra z gatunkiem. W najnowszej części wchodzimy na jej kolejny poziom – już od pierwszych minut twórcy łamią zasady, dając znać, że zagadka tego, kto jest mordercą i kto przeżyje będzie jeszcze bardziej emocjonująca. Z racji tego, że film wciąż grają w kinach, nie będę wdawać się w szczegóły, ale w trakcie seansu warto mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Twórcy nie tylko coraz szerzej komentują świat kinematografii, ale też zwracają się do poprzednich filmów, co skutkuje easter eggami, a te z kolei mogą stanowić podpowiedź do zagadki, kto tym razem kryje się za maską.
Drugim filmem, o którym chcę wspomnieć jest Wszystko wszędzie naraz. Obejrzałom go w marcu dwa razy. Za pierwszym razem był to seans z przyjaciółką, więc nie skupiałom się za mocno. Tak czy inaczej – bawiłom się dobrze. Nic więc dziwnego, że po ogłoszeniu zwycięzców tegorocznych Oscarów, wybrałom się na film do kina – tym razem, by obejrzeć go w skupieniu. Za drugim razem seans był nawet lepszy. Były momenty na zabawę, były chwile na wzruszenie, po filmie było o czym myśleć… Poza tym, jak to jest dobrze zagrane! Autentycznie czułom, że każda wersja bohaterki była jednocześnie inna i identyczna. Kto nie widział, temu gorąco polecam nadrobić.
Wśród moich zachwytów znalazł się również spektakl teatralny Kolorowe sny tworzony przez poznańską społeczność queerową i wystawiany w Teatrze Polskim. Sam spektakl stanowi różne scenki z życia – bardziej i mniej miłe, raczej w humorystycznej oprawie, mówiące o problemach, z którymi muszą mierzyć się młodzi spod płaszczyka LGBTQ+. To co jednak, według mnie, w szczególności zasługuje na pochwałę to stworzenie bezpiecznej przestrzeni nie tylko dla aktorów, ale i dla widzów. Na wstępie zostaliśmy powiadomieni o tym, gdzie mogą usiąść osoby, które łatwo się przebodźcowują, o wsparciu psychicznym ze strony pracowników i o tym, że wszystkie przejawy zachowań wrogich będą ucinane w zarodku, ponieważ nie ma na nie miejsca.
Jako Demon Biblioteczny nie mogłobym nie wspomnieć o książkach. W marcu odświeżałom sobie Piekarnię czarodzieja Gu Byeong-Mo. Odrobinę się obawiałom, że może za drugim razem się zawiodę, ale chyba nie mogłom się bardziej mylić. Znajomość głównego zwrotu akcji pozwoliła mi na wychwycenie pewnych smaczków i aluzji niewidzianych przeze mnie za pierwszym razem. Poza tym rozwinęła się też moja znajomość popkultury, co pozwoliło mi na odczytywanie pewnych rzeczy w kompletnie innych kategoriach niż kilka lat temu. To zdecydowanie jedna z tych pozycji, które zyskują przy powtórkach.
Maple Fay: Do zachwytów marca zaliczę podejrzany u Lierre Pawilon małych ssaków, przepięknie napisaną opowieść o rodzinie, zwierzętach i zakochaniach, którą niniejszym serdecznie wam polecam. W ramach projektu „Przeczytajmy Ponownie Cały Świat Dysku”, przyszła u mnie kolej na Niuch – ze zdumieniem stwierdzam, że nie czytałum wcześniej tej książki, a jest przewspaniale lewicowa i przepięknie mądra. Być może trafi do mojego zestawienia pięciu najlepszych książek Pratchetta.
Lady Kristina: Nie dopisywałam się do cotygodniowych redakcyjnych wrażeń dotyczących The Last of Us, ale po zakończeniu całego sezonu postanowiłam dodać coś od siebie. Jak już wspominałam w podsumowaniu stycznia, nie miałam styczności z grą, więc serial był moim pierwszym i jedynym spotkaniem z tym światem. Mimo pierwotnego zagubienia nie uważam jednak tego za wadę – całość akcji została poprowadzona na tyle sprawnie, że mieliśmy wystarczająco dużo czasu na poznanie obojga bohaterów oraz świata przedstawionego. Joel i Ellie niekoniecznie są postaciami, które można nazwać po prostu dobrymi, ale i tak mamy powody, aby im kibicować. Dużo w tym zasługi Pedra Pascala i Belli Ramsey, którzy osobno są fantastyczni w swoich rolach, a jako duet nawet bardziej.
Zupełnie innego typu produkcją jest obejrzany przeze mnie ostatnio John Wick 4. Podobnie jak w poprzednich trzech częściach, które z tej okazji sobie odświeżyłam, jest to eskalacja przemocy ze strony głównego bohatera, który cały czas nam pokazuje, że nie zamierza się poddawać, oraz do czego jest zdolny, gdy chce pomścić swoją stratę. W skrócie: John Wick zabija ludzi, którzy chcą go zabić, a później zabija jeszcze więcej ludzi, chcąc jednocześnie uwolnić się od machinacji gildii zabójców, której kiedyś był częścią. Mimo jednak tej ogromnej dawki przemocy film naprawdę zachwyca, zwłaszcza choreografią i stroną wizualną, co w połączeniu z Keanu Reevesem w roli Wicka sprawia, że te niecałe trzy godziny mijają nie tylko w napięciu, ale również bardzo szybko.
ZASKOCZENIE
dziewiętnastka: Babel Rebecki F. Kuang jest faktycznie prawie tak znakomity, jak to wszyscy mówią. Ostatnio bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich internetowych hype’ów, bo… hm, jakoś za często rozmijają się z moimi popkulturowymi potrzebami. Ale Babel naprawdę okazał się świetny. Jestem przyjemnie zaskoczona 🙂
Trzy największe zalety tej powieści to:
- Gęsty klimat wczesnej epoki wiktoriańskiej ze wszystkimi jej wadami i zaletami (głównie wadami). Wprowadzenie magii i związanych z nią historycznych wydarzeń alternatywnych paradoksalnie tylko to podkreślają.
- Jestem wielką fanką systemu magii w postaci srebrnych sztabek i nieudanego tłumaczenia jako katalizatora. Cudowna idea, inspirująca do własnych rozmyślań nad słowami.
- W sumie ta warstwa fabularno-fantastyczna to bardziej taka skorupka albo atrakcyjna narzutka na jeden długi (i słuszny!) paszkwil autorki na kolonializm. Z przeglądu recenzji wynika, że wielu krytyków uważa to za wadę tej powieści, ale ja tam lubię współuczestniczyć w słusznym wk*rwie. Choć nie ukrywam, że jako osoba biała czasem czułam dyskomfort. Ale to chyba oznacza, że Babel działa jak miał działać…
Dlaczego zatem piszę, że powieść jest „prawie tak znakomita, jak mówią”? Cóż, mam parę uwag do świata przedstawionego (o który tak naprawdę tu nie chodzi), ale chyba przede wszystkim czuję dość spory rozdźwięk między przedstawieniem pracy tłumaczy w Babelu a tym, jak to wygląda z mojej perspektywy wykonywania tego zawodu. Oczywiście, nie chodzi mi tu o pracę w srebrze, bo to fantastyka, ale, hm… mam poczucie, że Kuang bardzo romantyzuje to zajęcie, więc mimo szczerych chęci po prostu nie jestem w stanie utożsamić się z tym obrazem i przez to tak mimowolnie nabieram dystansu do całości.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): W ostatni weekend marca byłam w krakowskim teatrze Bagatela na spektaklu Henryk Sienkiewicz. Greatest Hits. Spodziewałam się satyry na wielkiego pokrzepiciela serc, może powtórki do matury dla młodszej części widowni, może jakichś politycznych szpilek. Nijak nie przypuszczałam, że dostąpię zaszczytu udziału w tak doskonałym widowisku. Czego tu nie mamy! Satyra na rasizm w “Pustyni i w puszczy”, próby znalezienia wierności historycznej (i lingwistycznej) w “Krzyżakach”, ukazanie Trylogii nie jako Wybitnego Dzieła, tylko jako średniej jakości tasiemca z cliffhangerem na koniec każdego odcinka… To spektakl bez moralizatorstwa, bez nachalnego edukowania, ale niewątpliwie edukacyjny, prześmiewczy, diabelnie zabawny. Twórcy Henryk Sienkiewicz. Greatest Hits nie boją się żadnej niepoprawności: wulgaryzmów, nawiązań do współczesnej polityki, subtelnego podtekstu (homo)erotycznego. To przedstawienie dla fanów Henryka Sienkiewicza i dla tych, którzy kompletnie nie rozumieją, jak można się zachwycać jego twórczością. Nade wszystko zaś – to spektakl dla aspirujących i spełnionych pisarzy, ponieważ czego jak czego, ale refleksji nad dolą twórcy (i jego postaci) tu nie brakuje. Tylko przygotujcie się, że piosenki będą wam potem grać w głowach przez tydzień.
Lierre: Aż wstyd się przyznać, naprawdę nie wiem, jak do tego doszło – ale przez lata byłam przekonana, że czytałam cały cykl haiński Ursuli K. Le Guin, i to większość książek więcej niż raz. Ale potrzebowałam czegoś, zagłębiłam się w mały research, no i opis Wydziedziczonych nie uruchamiał w moim mózgu zupełnie niczego. WTF?! No dobrze, uznałam, to w takim razie sobie powtórzę, w którymś momencie pamięć mi zaskoczy, prawda? Otóż nie – to, co uważałam za mgliste wspomnienia z lektury tej książki, okazało się w niej zupełnie nie pojawiać. Z szeroko otwartymi z zadziwienia oczami przeczytałam więc całość, zdecydowanie lądujące w moim top 3 książek Le Guin, które ogólnie są w moim top 3 wszystkiego. Przepiękna opowieść o dwóch światach – kapitalistycznym i anarchistycznym/komunistycznym – i uczonym, który z tego drugiego trafia do pierwszego i próbuje się odnaleźć w tej zupełnie nielogicznej rzeczywistości priorytetów postawionych na głowie. Zachwyciło mnie, choć oczywiście nie zaskoczyło, z jaką wrażliwością i przenikliwością autorka podeszła do obu systemów, oba ostro oceniając, w obu wskazując też dobre elementy, ale jednak, ostatecznie, zajmując konkretne stanowisko.
Jego Cesarska Wysokość: Wygląda na to, że Marvel poszedł po rozum do głowy i poprzekładał daty kilku premier, oraz oficjalnie ogłosił, że będzie mniej produkcji na rok niż było od początku ostatniej fazy. Wynikałoby z tego, że mój ulubiony kinowy serial ma szansę zyskać nieco na jakości i przestać być taką mordownią dla ekip produkcyjnych, co naturalnie bardzo cieszy i przywraca nieco nadziei. Gdyby jeszcze na horyzoncie pokazał się jakiś projekt udowadniający, że decydenci Disneya mają odwagę wykorzystać pozycję, którą ta marka przez lata zbudowała, do czegoś ciekawszego niż kręcenie jeszcze większych bitew z jeszcze dziwniejszymi kosmitami, to już w ogóle byłbym w raju, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Zobaczymy co wyjdzie z Secret Invasion, Samuel L. Jackson w głównej roli to nadal jest bardzo dobra wiadomość.
Clever Boy: Nie posiadam już telewizji z nagrywarką, więc jestem znów w erze, że jak coś przegapię w tv to muszę czekać na powtórkę. Tak się stało z Azja Ekspress (którą uwielbiam!), więc wykupiłem w końcu Playera z reklamami (i nie jest tak źle!). Tam natrafiłem na serial Mój agent. To opowieść o fikcyjnej agencji gwiazd, w której agenci muszą radzić sobie z różnymi kaprysami i problemami gwiazd. Gościnnie pojawiają się prawdziwi artyści w przerysowanych wersjach siebie. Ale świetnie się bawiłem! W kilka dni połknąłem dwa sezony. Fajne postacie, ciekawe wątki, dobrze dobrane gościnne gwiazdy i sytuacje z nimi. Bardzo podobały mi się dialogi i to, że jestem w stanie uwierzyć, że tacy bohaterowie gdzieś tam istnieją. Oczywiście, wiem, że wszystko jest przerysowane. Wiem też, że to serialowa adaptacja, ale oglądając serial czułem lepszą, „europejską” jakość. Podoba mi się, że otrzymaliśmy też grupową obsadę – prawie każdemu poświęca się odpowiednią ilość czasu (niestety oprócz bohaterki Ewy Szykulskiej, ale też dostaje częściowo swój wątek i ma wiele zabawnych komentarzy i scen do błyszczenia). No i dodatkowy plus, że jedna bohaterka jest lesbijką i fajnie oglądać jak się zmienia i rozwija, gdy znajduje odpowiednią dla siebie osobę.
Drugim pozytywnym zaskoczeniem jest dla mnie również polski twór – film Apokawixa. Puściłem go dla odmóżdżenia i genialnie się bawiłem! Taki Project X połączony ze slasherem. To opowieść o nastolatkach, którym przyszło kończyć liceum w czasie pandemii koronawirusa. Po maturze jeden z nich, którego ojciec jest mega bogaty – zaprasza swoją ekipę na wielką imprezę w rezydencji nad morzem. W tym czasie w morzu pojawiają się sinice, a fabryka jego ojca pozbywa się chemikaliów, co powoduje… inwazję zombie! Nie jest to straszny film, choć charakteryzacja jest naprawdę dobra. Widać, że aktorzy bawią się swoimi rolami. Podobało mi się to, że młodzi ludzie zachowują i wypowiadają się jak nastolatkowie, co w polskim (i nie tylko) kinie jest trudne do zobaczenia. Jest kilka zabawnych zaskoczeń, kilka razy jak zwykle przy tego typu filmach puka się w czoło na decyzję bohaterów. To naprawdę dobra zabawa, widać, że twórcy bawią się i nie traktują na poważnie. Czekam na ciąg dalszy!
DemonBiblioteczny: W tym miesiącu zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwszą z nich był film – Kokainowy miś. To jeden z tych tworów, którego albo nienawidzimy albo kochamy. Ja raczej zaliczę się do drugiej kategorii. Podobał mi się głupkowaty humor i lekko toporna zabawa „kliszami”. Całą swoją otoczką przypomina mi on o horrorach klasy B, w których twórcy nie musieli niczym się przejmować, więc mogli poszaleć, a przeskakiwanie coraz większych rekinów stanowiło rozrywkę samą w sobie.
Drugim moim zaskoczeniem była powieść Her Soul To Take Harley Laroux, reklamowana jako horror erotyczny. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby po nią sięgnąć, bo stanowi ona mix dwóch nielubianych przeze mnie gatunków literackich. Miło się jednak zaskoczyłom. Fakt, delikatnie mnie skręcało przy scenach wiadomych, ale doceniam, że autorka wykorzystała demony do eksperymentów z konwencją i wszystko nie było tworzone na jedno kopyto. Dodatkowo, warto pochwalić powieść za ostrzeżenie czytelników na samym początku, z jakimi treściami będą mieli do czynienia. Podobało mi się również to, że postaci demonów dosyć ciekawie wykreowano. Nie jest to może mistrzostwo w budowaniu świata, ale kilka rozwiązań wydało mi się ciekawe (jak chociażby to, że demony wcale nie stoją w opozycji do bóstw, a same bóstwa zdają się być jedynie silniejszym rodzajem stworzenia nadprzyrodzonego). Oczywiście w samej historii jest mnóstwo rzeczy, które mnie irytowały – nieporadna główna bohaterka, uczucia biorące się znikąd itd. Nie jest to jednak książka tak zła, jak mogłaby być (wiele rzeczy mogło tutaj pójść nie tak i skończyć jako magiczne 365 dni) i nawet mam plan sięgnąć po drugą część, w której główną bohaterką ma być osoba znacznie bardziej sprawcza.
Ostatni utwór, o jakim chcę wspomnieć to Белый квадрат (polski tytuł w przełożeniu przez moją skromną osobę, to Biały kwadrat). Jest to osiemdziesięciostronicowe opowiadanie Wladimira Sorokina i… fabularnie mnie ono nie zaskoczyło. Jest bardzo sorokinowskie. Z bezpiecznej przestrzeni, tutaj wywiadu, nagle wpadamy w wir absurdu. Podobny zabieg jego czytelnicy mogli obserwować chociażby w Nastii (ros. Настя) czy Geologach (ros. Геологи). Zresztą nagłe zwroty akcji i oderwanie od rzeczywistości nie są niczym niespodziewanym u autora, który swoje opowieści traktuje jedynie jako „litery na kartce” (gdy rozmawia się o rosyjskim postmodernizmie trudno uniknąć cytatu z Sorokina i jego bukw na bumagie). Zaskoczyła mnie warstwa graficzna. Jeżeli pokusimy się o czytanie tekstu na stronie internetowej autora, a nie w formie e-booka (Sorokin udostępnia swoje „pozawydawnicze” teksty też w formie PDF), dostaniemy opowieść okraszoną ilustracjami i animacjami, które podbudowują wydźwięk różnych scen. Wszystko płynnie między sobą przechodzi, kolorystyka jest bardzo ostrożnie dobrana, ostra kreska współgra ze stylem autora… A żeby tego było mało, to jeszcze wszystko okraszone jest ścieżką dźwiękową.
Paternoster Gang: Obejrzałam, przyznaję, ze sporym opóźnieniem i niezbyt uważnie, Orville i było to bardzo miłe zaskoczenie. Spodziewałam się przyjemnej głupotki, tymczasem jest to całkiem dobry serial, na dodatek poruszający poważne problemy, z tym, kiedy i na ile można ingerować w inne kultury, na czele. Urzekło mnie też w nim podejście do podróży w czasie – i bardzo restrykcyjne pilnowanie, by nie zmieniać niczego w przeszłości (a także pokazanie, co się wydarzy, gdy ktoś tę zasadę złamie). Nie jest to równy serial, ale wciąga, bawi i uczy. Fajne!
Zielona Małpa: Zachęcona Oscarami namówiłam teściów na wspólne obejrzenie największego tegorocznego zwycięzcy, czyli Wszystko wszędzie naraz. Mam spore zaległości z zeszłego roku, więc cieszę się, że choć ten oscarowy film udało mi się nadrobić. Film bardzo mi się spodobał. Nie do końca wiedziałam, czego mam się po nim spodziewać, ponieważ nie czytałam recenzji, a widziałam tylko zapowiedź raz czy dwa, kiedy po raz pierwszy się pojawiła. Tytuł zdecydowanie dobrze opisuje, co dzieje się na ekranie, przy czym pod wszystkim, wszędzie i naraz kryje się historia uderzająca mocno w emocjonalne struny. Czy cieszę się, że obejrzałam Wszystko wszędzie naraz? Oczywiście. Czy cieszę się, że namówiłam teściów na obejrzenie? Niekoniecznie – mam dożywotniego bana na wybieranie filmów.
Lady Kristina: Historia świata: Część II miała nigdy nie powstać – sama jej zapowiedź na koniec Części I była jedynie żartem. Gdy miesiąc temu ukazał się jej zwiastun, byłam szczerze zaskoczona, bo wcześniejsze ogłoszenia o powstaniu serialowej kontynuacji Historii świata: Część I zdołały już wylecieć mi z pamięci. Podobnie jak w oryginale, poszczególne odcinki składają się ze skeczy umiejscowionych w różnych miejscach w historii, takich jak między innymi czasy Jezusa, rewolucja październikowa, Nowy Jork w 1972 roku, dwór Kubilaj-chana, czy ostatnie dni wojny secesyjnej, przy czym część wątków przewijała się przez cały serial. Jako że nie jestem fanką tzw. amerykańskiego poczucia humoru, obawiałam się, że serial nie przypadnie mi do gustu, ale na szczęście się tak nie stało. Owszem, nie wszystkie skecze uważam za dobre, ale na większości dobrze się bawiłam – do moich ulubionych muszę zaliczyć wątek żydowskiej rosyjskiej rodziny w czasach rewolucji październikowej (jest tam sporo inspiracji ze Skrzypka na dachu), sitcom o Shirley Chisholm, pierwszej czarnej kongresmence starającej się o nominację prezydencką, a także (i przede wszystkim) odpowiedź na serial dokumentalny The Beatles: Get Back, będąca relacją z przygotowań do Ostatniej Wieczerzy.
ROZCZAROWANIE
Lierre: Mam czasami taki zryw, żeby przeczytać coś popularnego i czasami mnie to cieszy (np. Szóstka wron okazała się całkiem satysfakcjonująca), a czasami… cieszę się, że sprawdziłam i mogę mieć opinię. Tak było niestety z Wojną makową Rebeki F. Kuang. Pierwsze wrażenie było fenomenalne – rewelacyjnie mi się czytało o desperacji i determinacji bohaterki, która przygotowuje się do bardzo trudnych egzaminów, aby dostać się na elitarną akademię wojskową, a następnie o jej przygodach na uczelni; nie tylko za sprawą fabuły, ale też stylu (nie wiem, ile w tym autorki, a ile tłumacza, Grzegorza Komerskiego, ale bardzo odświeżający był całkiem współczesny styl tej historyzującej narracji, szczególnie na poziomie dialogów). Niestety od połowy, powoli i ukradkiem, książka zmieniła się w koszmar. I nie całkiem mam na myśli fabularne gore – wybucha straszliwa, bardzo okrutna wojna, nie wchodząc tu w szczegóły – bo na to osoba czytająca zostaje przygotowana i nie ma w tym gore jakiegoś napawania się brutalnością czy uatrakcyjniania jej. Mam natomiast wielki problem z samą główną bohaterką, która robi się nie do zniesienia, a następnie dokonuje czynów gorszych niż wszystko, o czym czytamy wcześniej, a które nie zostają, moim zdaniem, należycie ukazane i skomentowane, przez co nie mam najmniejszej ochoty czytać dalej.
Rademede: Cień i kość. Czy drugi sezon miał w ogóle jakąś fabułę? Wszystko w nim wyglądało na zbitek nakręconych scen bez większego ładu i składu. Wydarzenia w serialu działy się niemal randomowo, bez większej przyczyny, byle szybciej do przodu i byle upchnąć jak najwięcej wydarzeń w 8 odcinkach sezonu. Nawet ładny Ben tego nie ratował. I biedny Mal, rzucony niemal z dnia na dzień, bo się Alinie nie wiem, korony zachciało i Mal się w sumie jest już zbędny jak już go wykorzystała, żeby się pozbyć Fałdy? Mal zasługuje na lepiej. Co do Aliny to jest jeszcze bardziej irytującą bohaterką, której ratowanie świata nijak nie idzie. Książek nie czytałam, ale mam wrażenie, że w drugim sezonie wepchnięto za dużo materiału na raz i wyszedł z tego chaotyczny misz-masz.
Clever Boy: Tutaj tylko Cień i kość. Zacząłem oglądać drugi sezon, ale się męczę i jeszcze go nie skończyłem. Zastanawiam się, czy nie odpuścić, bo nie przynosi mi to dużo radości, a chyba taka powinna być rozrywka…
Ginny N.: Powtórzymy Cień i kość – jakkolwiek akurat to, że Mal decyduje się odejść i poszukać własnej drogi nam się podoba skoro w taki sposób napisali tu jego wątek (zmieniając go z tego co wiemy dość znacznie względem książki) i nie szli w natchnione „zostaną razem, bo takie jest ich przeznaczenie”. Natomiast o ile jeszcze pierwszą połowę serii oglądało nam się nawet dobrze to w drugiej się to wszystko rozłazi i od początku nie wszędzie się skleja (np. ponowne wciągnięcie Wron w sprawy Aliny jest dla nas bez sensu, powinni dostać trochę więcej oddechu na zajęcie się na spokojnie swoimi sprawami). Polubiliśmy też bardzo Nikolaia ale uważamy, że lepiej sprawdzał się jako Stormhand niż jako książę, carewicz Ravki. Do tego wszystko leci na łeb na szyję, akcja rozwiązuje się chyba w mniej niż tydzień, Zmrocz tylko nawiedza Alinę w snach i mówi jej jak to ona jest taka sama jak on… I Alina zostająca kolejnym Zmroczem? No nie, no to jest najnudniejsze co mogłoby być. Obsada aktorska robi co może, ale nawet tak świetnie dobrana, nie bardzo miała co ratować.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): Chwaliłam się (i żaliłam) Lierre, że nie mam co wpisać w tej rubryczce, ponieważ wszystkie moje popkulturowe doświadczenia w marcu były pozytywne… i wykrakałam, rzutem na taśmę. Odgrzebałam na Netfliksie polski serial Znaki. Z opisu coś idealnie dla mnie: polska prowincja, tajemnice nazistów, komisariat na końcu świata, dziwne morderstwa i zaginięcia. I przez 1 oraz ¾ sezonu naprawdę była to rozrywka może nie wybitna, ale nader godna. Co z tego, skoro wątek mistyczny, przez 14 odcinków wyłącznie subtelnie sugerowany, w dwóch ostatnich wziął górę i został wyjaśnieniem wszystkich niewyjaśnionych spraw (a było ich sporo). Jakkolwiek mistyczna strona Gór Sowich jest rzeczą i ma sens, robienie z niej deus ex machina w serialu z gruntu kryminalnym to zagranie nieuczciwe względem widza. A szkoda. Potencjał, jak to się mówi, był.
Jego Cesarska Wysokość: Kirke Madeline Miller miała potencjał na coś ciekawego i odkrywczego, póki co (jakieś 70 stron już za mną) ciekawe są wyłącznie dekoracje a odkrywcze nie jest absolutnie nic. No ale zobaczymy, może się rozkręci.
DemonBiblioteczny: Chyba nikogo nie zaskoczy, gdy i ja napiszę, że na mojej liście zawodów znalazł się drugi sezon Cień i kość. Ma on swoje plusy, bardzo podobał mi się wątek Wron (mimo tego, że poszatkowany był jak cebula do pierogów). Niemniej mam wrażenie, że to sezon zmarnowanego potencjału. Szczególnie postać Zmrocza ucierpiała. W poprzednim sezonie dostaliśmy charyzmatycznego, uwodzicielskiego złoczyńcę, a w tym, to chyba inna postać z twarzyczką Bena. Nowe zachowanie, nowe motywacje… Widać, że chciano wrzucić wszystko wszędzie na raz i przez to wiele rzeczy nie ma szansy wybrzmieć, jak chociażby relacja między głównym złoczyńcą a jego matką czy praktycznie cały wątek Matthiasa.
Maple Fay: Na fali nostalgii wywołanej przez ostatni sezon Picarda, wróciłum do pierwszego sezonu TNG: który, niestety, zestarzał się okropnie, i wywołuje u mnie ogromne ilości cringe’u.
Zielona Małpa: Moim największym zawodem w marcu był trzeci sezon Mandalorianina. Pamiętam jeszcze wrażenia z oglądania pierwszego i drugiego sezonu i w trzecim zabrakło wszystkiego, co w poprzednich trzymało mnie przy ekranie. Powoli rozwijającą się fabułę odcinków zastąpiono ciągłą akcją, piękne widoki różnorodnych planet – kręceniem się wokół tych samych miejsc, a poznawanie nowych postaci – w kółko tymi samymi. No i żeby zrozumieć, co się dzieje w pierwszym odcinku, trzeba obejrzeć Księgę Boby Fetta. Taka marvelizacja świata, której nie lubię.
Paternoster Gang: Nie będę oryginalna: Cień i kość. O ile pierwsze cztery odcinki oglądało mi się całkiem dobrze, o tyle druga połowa była po prostu dramatycznie zła. I w sumie czego można się było spodziewać po próbie upchnięcia wątków z sześciu (!) tomów w jednym krótkim sezonie. Nie wiem, którego wątku najbardziej mi żal – Nikolaia, Wron czy Niny – wiem za to, że absolutnie rozsierdziło mnie zakończenie (?) historii Aliny. Tak, w książkach jej historia miała swoje wzloty i upadki, ale finał był w moim odczuciu absolutnie fenomenalny i tej zmiany po prostu nie potrafię twórcom serialu wybaczyć. Ogromne rozczarowanie i zmarnowany potencjał naprawdę fajnych aktorów.
WARTO WSPOMNIEĆ
Rademede: Red Rose. Całkiem ciekawy serial o tym jak technologię i media społecznościowe można wykorzystać w bardzo złym celu. Trochę elementów horroru, trochę thrillera. Nie zachwycił mnie jakoś mocno, ale fajnie się oglądało wieczorem. O ile niektóre elementy wykorzystania aplikacji do zhakowania i kontrolowania domowych urządzeń wydają się przerysowane, to używanie technologii deep fake w złych celach jest niestety bardzo realne. Polecam na nudne wieczory. A kontynuując muzyczny temat, wyszła też nowa płyta Depeche Mode Memento Mori. Jeszcze jej nie słuchałam (Fall Out Boy wygrał z Depeszami na kolejność przesłuchań), ale warto wspomnieć o tej płycie, bo jest to krążek nagrany po ubiegłorocznej śmierci Andrew Fletchera. Spodziewam się nostalgicznego albumu o ulotności życia, jak sama nazwa albumu wskazuje.
Ginny N.: Philip Selway, perkusista Radiohead swoją pierwszą solową płytę nagrał w 2010 roku. Wtedy jakoś do nas nie przemówiła i potem nie śledziłem już jego solowej kariery, ale kiedy pojawiły się single z jego najnowszego LP Strange Dance poczułem, że hej, to całkiem fajne piosenki. I choć może Strange Dance nie jest naszym zachwytem miesiąca, to zdecydowanie nam się ta płyta spodobała i cieszymy się, że po nią sięgnęliśmy.
Joanna Krystyna Radosz (Czarna Książka): Nie czytam romansów, chyba że queerowe albo dla młodzieży. Nie czytam i już, ponieważ konwencja większości romansów jest dla mnie kompletnie nieatrakcyjna. Ale po Bez hamulców Aleksandry Pakuły sięgnęłam, skuszona żużlowym tłem… i może nie przepadłam, ale była to bardzo miła przygoda. W związku z tym wzięłam się tuż po premierze i za część drugą, Bez hamulców. Ostatnia prosta. Jest jeszcze lepsza od pierwszej. Mamy ładne tło sportowe, może momentami naiwne, ale wiarygodne pod względem relacji (bardzo mi tego brakuje w sports fiction – pokazania, że sportowcy są gotowi się rozszarpywać w trakcie zawodów, ale poza nimi są rodziną). Mamy pięknie poprowadzony wątek różnicy wieku, gdzie to kobieta – i to upchnięta w patriarchalnych schematach – jest o wiele starsza. Mamy, uwaga, nietoksyczną (!) relację heteroromantyczną – straszliwa rzadkość we współczesnych romansach. Zakończenie trochę osłabiło mój zachwyt (mam problem z wrzucaniem pewnych motywów tylko dla zszokowania czytelnika i bez zwrócenia uwagi na to, jak wypaczają sens całej historii), ale i tak Ostatnia prosta to jedno z najmilszych moich doświadczeń czytelniczych w ostatnim czasie.
Podobne wrażenie zrobił na mnie queerowy już romans Alison Cochrun Długo i szczęśliwie (w absolutnie doskonałym przekładzie Moniki Skowron). Chciałam coś ciepłego, tęczowego, niewymagającego. Dostałam historię o dochodzeniu do ładu z własnymi demonami, o sile przyjaźni (zwłaszcza w miejscach, gdzie powinna dominować rywalizacja), o tym, jak ważne jest zdrowie psychiczne… Zaskakująco wartościowa lektura! A przy tym owszem, ciepła, tęczowa i przekochana. Jeżeli potrzebujecie dobrego gejromansu z dorosłymi bohaterami, historia Deva i Charlesa jest dla was!
Jego Cesarska Wysokość: Idzie kwiecień, a w kwietniu w Krakowie Lajconik, czyli nieduży konwent, na którym cały weekend gra się w erpeżki i planszówki albo maluje figurki. Zapisy na sesje już trwają. Wyjdź z domu, może pod twoim oknem…
Clever Boy: Już o tym wspominałem, ale polecam How I Met Your Father. Obecnie emitowany jest 2 sezon i bawię się naprawdę super. Widać, że twórcy wyciągają wnioski, słuchają widzów i czasami szaleją. Świetna jest chemia między postaciami, mrugnięcia okiem do fanów oryginalnego serialu. Lubię też pomysły i gagi, które się pojawiły i liczę, że będą powracające. Na pierwszy plan wysuwa się Hillary Duff, która cały czas oczarowuje mnie swoją postacią. Miło odprężyć się przy tym serialu.
Udało mi się także nadgonić Firefly Lane, który niedługo wróci z drugą częścią finałowego sezonu. Bardzo podobała mi się ta opowieść i odkrywanie kolejnych kart w trudnej relacji Kate i Tully. Czekam na nowe odcinki. I chociaż się boję, to liczę, że dostaniemy happy end.
Zagrałem w końcu w Strażników Galaktyki na PS4. Ale to jest fajna gra. Niesamowicie szybko się wciągnąłem. Przede wszystkim jest bardzo dobrze napisana. Ma do opowiedzenia bardzo ciekawą historię i aż chce się grać dalej, by zobaczyć co się wydarzy. Postacie i chemia między nimi jest naprawdę niesamowita. Kurczę, obejrzałbym z nimi serial – nie chciałbym, żeby przygody z tą drużyną się skończyły. Aż jak to piszę to mam ochotę zagrać jeszcze raz. Podobało mi się też, że w trakcie gry podejmujemy różne decyzje, które trochę wpływają na naszą rozgrywkę. Jedynie męczący może być trochę system walki, który jest dość powtarzalny, gdy pokonujemy kolejne fale przeciwników. Jeśli macie ochotę – to śmiało, polecam zagrać.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o moim guilty pleasure, czyli Power Rangers. Netflix wypuścił zwiastun odcinka specjalnego Power Rangers: Once & Always, który świętuje 30-lecie marki i pierwszej głównej serii Mighty Morphin Power Rangers. Nie mogę się doczekać, bo premiera już 19 kwietnia.
Lady Kristina: Czy obejrzałam całe You, bo w czwartym sezonie pojawia się Charlotte Ritchie, którą uwielbiam? Tak. Czy po drodze naprawdę świetnie się bawiłam? Jak najbardziej. Mimo nagromadzenia absurdalnej ilości red flagów i innych toksycznych zachowań oraz sporej liczby zabójstw, całość oglądałam dosłownie jak operę mydlaną, ciągle zastanawiając się, jak daleko mogą posunąć się bohaterowie, a także nierzadko wręcz wybuchając śmiechem. Niewiele jest tu osób którym można kibicować, czy wręcz się z nimi utożsamiać – taką osobą na pewno nie jest Joe, który mimo usprawiedliwiania swoich zachowań przed wszystkimi (a zwłaszcza przed samym sobą) jest po prostu okropny (to bardzo delikatne określenie), co nie zmienia faktu, że i tak chciałam wiedzieć, co będzie się z nim działo dalej. Podobało mi się również pewne odwrócenie ról w czwartym sezonie, kiedy to Joe był śledzonym, a nie śledzącym – i chociaż w połowie sezonu twórcy postanowili podkręcić poziom absurdu do niemal maksimum, nadal jestem tym rozwiązaniem usatysfakcjonowana. I chociaż naprawdę świetnie bawiłam się oglądając You, cieszę się, że nadchodzący piąty sezon będzie ostatnim, bo ciągnięcie tego w nieskończoność byłoby bezsensowne.
Pod koniec miesiąca postanowiłam sprawdzić Doctor Who: Lost in Time, czyli najnowszą doktorową grę mobilną. Jest to tzw. bezczynna gra – polega głównie na zbieraniu energii wiru czasowego z punktów nawigacyjnych, a następnie, przy jej użyciu, ulepszaniu tych punktów tak, by energia wiru ładowała się w nich szybciej – i tak w kółko. W międzyczasie zdobywa się również inne zasoby (klejnoty Kyfred i materię Henoch) oraz karty postaci (towarzyszek Doktor_) i samych punktów nawigacyjnych (różnych serialowych lokalizacji – nie tylko z nowych serii), dzięki którym można dalej ulepszać te punkty. Przechodzenie kolejnych rozdziałów jest możliwe dzięki zadaniom, za rozwiązanie których można otrzymać paczki Kerblam, zawierające karty postaci, punktów i inne zasoby. Od strony fabularnej śledzimy tu różne wcielenia Doktor_, które równolegle, z pomocą towarzyszek, starają się rozwiązać spisek zagrażający wszechświatowi. Z opisu może to brzmieć dość monotonnie, ale i tak zdążyłam się w to trochę wciągnąć 🙂
WYDARZYŁO SIĘ NA WHOSOME
Na początku miesiąca na stronie wylądowała relacja z objętego przez nas matronatem konwentu Zjava, o którym wspominaliśmy w lutym.
Cały czas kontynuowaliśmy nasze wrażenia z wyczekiwanych przez nas seriali – 3 sezonu Picarda, 2 serii Carnival Row oraz z The Last of Us, a także podzieliliśmy się swoimi ulubionymi grami. Z okazji Dnia Kobiet na stronę trafiły aż dwa teksty: o ulubionych fantastycznych autorkach oraz o wspaniałych bohaterkach.
Pierwsze kroki we własnych tekstach postawiły nowe osoby w redakcji: Maple Fay napisału o serialowym Wywiadzie z wampirem, Perła zaczęła serię o reprezentacji osób LGBTQ+ w kreskówkach, dziewiętnastka – o anime Ouran High School Host Club, a Nyarlathotep przybliżył postać Draculi.
Po raz pierwszy logotyp Whosome pojawił się na okładce fizycznej książki – był to zbiór opowiadań Niewidoczne Sekcji Literackiej Logrus Śląskiego Klubu Fantastyki, który objęliśmy matronatem. Jego recenzję znajdziecie tutaj.
Wspólne teksty nie były jednak jedynym dziełem osób z redakcji Whosome – zrobiliśmy redakcyjną playlistę! Większość z nas dorzuciła tam coś, co lubi, więc całość jest nie tylko różnorodna, ale również naprawdę długa (w momencie pisania tego tekstu składa się na nią ponad 350 piosenek o łącznej długości ponad 22 godzin). Zapraszamy do słuchania!
A co słychać w świecie Doctor Who? Cały czas trwają zdjęcia do 14 serii – w międzyczasie poznaliśmy jej kolejnych reżyserów: Julie Anne Robinson oraz Bena Chessella. Chris Chibnall opowiedział, jak wyglądała jego praca jako showrunnera, bardzo utrudniona przez pandemię i niewystarczający budżet, a także wyjaśnił, jakie zmiany udało mu się wprowadzić w Doctor Who. Otrzymaliśmy również ogłoszenie kolejnej rocznicowej produkcji – z okazji 60. rocznicy serialu powstaje nowa, wieloplatformowa historia Doom’s Day, opowiadająca o kosmicznej zabójczyni szukającej Doktor_.
A co was zachwyciło, umiliło czas czy rozczarowało w marcu? Dajcie znać w komentarzach na Facebooku!

Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.