Kolejna część naszego podsumowania to muzyka w 2024. Czego słuchali nasze gościnie i goście, a czego nasza redakcja w ubiegłym roku?
Joanna Krystyna „Lill” Radosz: Byłam w tym roku na trzech koncertach, a to o trzy więcej niż zazwyczaj mi się zdarza. Wszystkie były cudowne i niesamowite. Baby Lasagna we Wrocławiu pokazał, że nawet jeśli nie znasz piosenek na wejściu (bo na przykład ktoś nigdy ich dotąd publicznie nie wykonał), to nie znaczy, że nie będziesz ich nucić na wyjściu. Kiffness w warszawskiej Progresji najpierw rozbawił, a potem zostawił z rozbitymi sercami, ponieważ uwaga, można ryczeć jak bóbr na piosenkach będących remixami śmiesznych kotków z internetu (nie guglujcie „I Go Meow live”, na litość bogów!). Z kolei Kaarija, również w Progresji, poniósł tłumy mimo jesienno-zimowej pluchy.
I wiecie co? To był rok spod znaku wykonawców z Eurowizji. Nie powiem, że samej Eurowizji, bo ten konkurs jest zdecydowanie zbyt problematyczny – ale chociażby narodowe preselekcje dały mi po prostu wiele piosenek i wielu twórców, których chcę śledzić ze względu na ich muzykę i ze względu na wartości, jakie promują. Bashara Murada poznałam dzięki propozycji na islandzkie preselekcje, „Wild West”. I chociaż Palestyńczyk nie pojechał na Eurowizję (słowa piosenki: „Even if you do your best, it doesn’t mean you’ll make it” okazały się prorocze), to w moim serduszku został. W utworach takich jak „Stones” czy „ITSAHELL!” mówi o cierpieniu swojego narodu, ale też o uniwersalnych wartościach – miłości, wolności i tolerancji dla odmienności. Bambie Thug, osoba wykonawcza reprezentująca Irlandię, popisali się z kolei bezkompromisowością i ogromnym sercem – a przy tym ogromnym wachlarzem pomysłów na muzyczne „ja” i twórcze przepracowanie bólu. Crown the Witch! A to dopiero początek listy wykonawców spod euroznaku, którzy dla mnie nie skończyli się po jednej piosence. W końcu są jeszcze Baby Lasagna, Joost Klein, Windows95Man…
2024 dał mi też dwie niezależne artystki, których piosenki są jakby o mnie: MaeThePirate i Morgan Clae. Ta pierwsza to idealny wybór dla miłośników lekkiego popu z cięższym przesłaniem (Mae pisze między innymi o depresji i o tym, że czasem bywamy toksyczni, choć tego nie chcemy). Z kolei Morgan Clae to idealna villainessa do musicalu. Potężny wielooktawowy głos, bogate aranżacje – jeśli o waszym guście muzycznym mówi się, że jest „za bardzo”, koniecznie sprawdźcie „SYMPHONY” oraz płytę Dreamboy.
Pryvian: Jeśli wierzyć podsumowaniu Spotify to ten rok zdecydowanie zdominowała u mnie „la noia” w wykonaniu Angeliny Mango, kontynuując tym samym już dość długą tradycję, że moje playlisty dominują osoby, które wygrały w Sanremo. Z drugiej strony, muszę przyznać, że byłam trochę zaskoczona, że jednak słuchałam tego utworu częściej niż „Fasi” Matteo Bocelliego, które jest dla mnie bez dwóch zdań utworem roku. A jak już jesteśmy przy wykonawcach to królowali u mnie dArtagnan i Patty Gurdy. Niemiecki folk (i lira korbowa!) trzyma się doskonale, a moje uzależnienie od niego tylko się pogłębia z każdym mijającym rokiem. Samą końcówkę roku zdominowały natomiast „Bears & Wolves” Lilith Max, skupiające się na przemocy wobec kobiet, i które przy pierwszym przesłuchaniu doprowadziło mnie do łez, a także piosenki z filmowej wersji Wicked (szczególnie „Dancing Through Life” i „What Is This Feeling”) oraz album oryginalnej obsady Nerdy Prudes Must Die.
dziewiętnastka: Muzycznie to był dla mnie piękny rok i gdybym miała opisywać wszystko, co w nim odkryłam, czego słuchałam, to… potrzebowałabym na to osobnego bloga (och moment, mam taki, choć ostatnio trochę zaniedbałam). Dobrą nowinę należy jednak głosić, dlatego też przytoczę w podsumowaniu trzy muzyczne wydarzenia roku, które – w moim odczuciu – KAŻDY powinien przeżyć na własnej skórze. Kolejność chronologiczna.
- Z tegorocznym albumem She Reaches Out To She Reaches Out To She Chelsea Wolfe weszła na absolutny szczyt swojej dotychczasowej kariery. Łączące w sobie metal z trip hopową elektroniką utwory przypominają zaklęcia, niosące ulgę zarówno ich twórczyni (która m.in. rozpoczęła w trakcie nagrywania życie w trzeźwości) jak i słuchacz_om. Absolutny must listen dla każdego, kto trochę błąka się w życiu i potrzebuje przyjaznego głosu przy uchu. Chciałabym o nim napisać więcej, ale jakoś za każdym razem… brakuje mi słów. To trzeba przeżyć.
- Po wielu zawirowaniach Bring me The Horizon wreszcie wydało Post Human: Nex Gen! Tyle rzeczy tu mogło pójść nie tak, tyle było niepokojących znaków: niespodziewane zmiany w składzie zespołu, opóźnienia… A jednak Nex Gen wyszło i wyszło znakomicie! Choć fani ortodoksyjnego metalu mogą się tutaj ze mną nie zgodzić 😉 Ale jedno jest pewne: takiego połączenia gatunków (emo, metalcore i hyperpop to tylko główne składniki, przypraw jest w tym mnóstwo) i bogactwa treści nie znajdziecie nigdzie indziej! A o co chodzi z tym bogactwem treści? Z jednej strony to album koncepcyjny z własną fabułą, z drugiej – sporo utworów odnosi się do wydarzeń współczesnych. Na przykład utwór „A Bullet With My Name On” jest dość gorzkim komentarzem do sytuacji w Palestynie. A z jeszcze innej strony – całość jest równocześnie zapisem walki z nałogami, co najwyraźniej słychać w środkowej „trylogii” piosenek „n/A”, „Lost” i „Strangers”. Wspaniała rzecz do analizy, a do tego banger za bangerem, nie rozumiem, jak można tego nie kochać.
- Po 16 (słownie: szesnastu, S Z E S N A S T U) latach The Cure wydało nowy album! Nie wierzyłam, że to się wydarzy, a jednak! Mało tego, przez chwilę stary zespół przebił sprzedażą wszystkie gwiazdki popu, rapu i ogólnie wszystkiego, co jest z reguły uważane za niepodważalnych władców umysłów współczesnej muzyki. Niby patrzenie na liczby jest płytkie, ale przyznam – trochę jestem dumna z tego, że grupa starych, smutnych gotów zdołała wszystkim utrzeć nosa. A czy ten sukces komercyjny ma swoje odbicie w artystycznej wartości albumu? Owszem! Songs of a Lost World to piękna elegia dla umierającego świata – a nie ukrywajmy, świat taki, jakim zna_śmy go przez ostatnie parędziesiąt lat, właśnie odchodzi do historii – i wspaniała, choć bardzo melancholijna, postpunkowo-gotycka symfonia. Tak jak zwykle nie przepadam za słuchaniem płyt The Cure w całości (choć wiadomo, zależy od krążka, ale jednak z reguły wolę ich słuchać piosenkami), tak to mam ochotę zapętlać w kółko.
Tytuły, o których nie będę pisać dłużej, ale bardzo polecam sprawdzić: Marjana Semkina – Sirin, Aurora – What Happened To The Heart, Eivør – Enn, i Häxa – i Häxa, Zeal&Ardor – Greif.
Maggor: Spotify, niczym memiczni astrologowie, ogłosiło, że moim wykonawcą roku został nikt inny jak Borislav Slavov. Nie jest to dziwne, ponieważ soundtrack do Baldur’s Gate III był grany bardzo często, być może ZA CZĘSTO (ale pewnie to niemożliwe, prawda?). Podobnie jak utwory Jonathana Younga inspirowane poszczególnymi bohaterami tej gry.
Z nieco starszych rzeczy rzeczy do przesłuchania trafiły mi się: Barns Courtney i jego album The Attractions of Youth. Dzięki playliście dla jednej z postaci ze Scarlet Hollow odkryłam też poprzedni zespół Vangelisa, Aphrodite’s Child, jeśli nie znacie, posłuchajcie koniecznie.
Jego Cesarska Wysokość: Wszyscy trochę się bali powrotu Linkin Park – bo też powroty po utracie lidera w takich okolicznościach bardzo rzadko kończą się dobrze. Z radością donoszę, że From Zero nie jest może albumem wybitnym, ale tym bardziej nie jest auto-trybutem ani odcinaniem kuponów. Kompetentna ekipa wzbogacona o mocny żeński wokal robi solidną muzykę – fakt, że w trochę przebrzmiałym stylu, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? Wierzę mocno, że ta ekipa ma nam jeszcze sporo do pokazania.
Koreą tymczasem nadal rządzą Stray Kids, których Hop, a zwłaszcza promujący go singiel „Walkin on Water” szczerze polecam i bardzo się cieszę, że najwyraźniej nadal nikomu się nie udało zakręcić chłopakom kurka ze swobodą artystyczną, bo od dobrych pięciu albumów każdy ich krążek jest inny i na każdym mają coś nowego do pokazania, pod czym – wbrew obiegowej opinii o k-popie – podpisują się sami. Z drugiej strony byli członkowie BTS, którzy jako chyba pierwsi ludzie w historii mają dość pieniędzy i kapitału społecznego by spróbować rozsadzić ten feudalny system od środka, nie robią w tym kierunku absolutnie nic i jest to smutne jak Polska. Może kiedyś.
Basia K.: Jako pełnoetatowa Swiftie nie mogę nie wspomnieć o nowym albumie Taylor Swift, The Tortured Poets Department, i takich arcydziełach na tej płycie jak piosenka „The Prophecy”. Jestem też niesamowicie szczęśliwa, że udało mi się odkryć muzykę Chappell Roan i Hoziera oraz usłyszeć na żywo Maisie Peters. Oprócz tego w tym roku wciągnął mnie świat musicali – z refleksem szachisty udało mi się odkryć Hamiltona i SIX.
Tomasz Kozłowski:
Leprous – Melodies of Atonement – Od kilku lat norweski Leprous tworzy muzykę, którą jestem szczerze zachwycone. Zaczynali od ciężkiego, pokręconego djentowego metalu, żeby po latach takiego grania, zostać współczesnym zespołem popowym. Meshuggah grające Coldplay? To się nie mogło nie udać. Rezultat jest fenomenalny – wspaniałe melodię, wspomagane chłodnymi nordyckimi wichrami, tnące przestrzeń gitary, stopniowanie napięcia, do tego wysoki głos Einara Solberga z charakterystycznymi zaśpiewami.
Marjana Semkina – Sirin – Działająca i nagrywająca w Anglii, rosyjska wokalistka od lat współtworzy duet iamthemorning, tworzący melodie rozciągające się od muzyki kameralnej, współczesnego chamber popu po folkowe zaśpiewy. Zaś w solowym repertuarze, wokalistka postawiła na duże prostszą formułę – poprockowych piosenek, pozwalających podkreślić ich niezwykły klimat i urodę. W takiej formie kupuję to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Kalandra – A State of Mind – O zespole Kalandra już wkrótce będzie na Whosome nieco więcej, teraz powiem tylko, że muzyka skandynawska kojarzy się z trzema nurtami: przebojami klasycznego popu, ciężkimi gitarami oraz zawodzącym wikingowskim folklorem. I co by było gdybyśmy mieli zespół potrafiący połączyć wszystkie te elementy? Wtedy dostalibyśmy właśnie Kalandrę.
Myslovitz – Wieczorami chłopcy wychodzą na ulice – Niemalże z martwych powrócił zespół Myslovitz – nikt już nie wierzył, że cokolwiek z nich będzie. A tu proszę – nowa, niezwykle udana płyta z nowym wokalistą, a w upływającym roku zespół ruszył na trasę koncertową mającą upamiętnić dwudziestolecie klasycznego albumu Miłość w czasach popkultury. I z tej trasy dostaliśmy album koncertowy. Można powiedzieć – odgrzewanie kotletów. Bez Rojka to już nie to samo. Ale co mam powiedzieć, że brzmi to fantastycznie? Że te piosenki w ogóle się nie zestarzały? Że wykopali z archiwum takie perełki jak Książka z drogą w tytule? Jakby ktoś miał wątpliwość, dlaczego przez długie lata byli jedną z najważniejszych gitarowych ekip w Polsce – to ta płyta wyjaśnia wszystko.
Mikołaj Kowalewski: Mógłbym tu wymieniać płyty i wykonawców, w końcu doczekałem się nowych The Cure, dwa razy widziałem Nicka Cave’a na żywo, najpotężniejsze przeżycie koncertowe w jakim uczestniczyłem, a Nick zlecał moje zabójstwo ze sceny, słuchałem świetnego niszowego punka na Nasty Cut Fest, czy wspominanej wyżej Chelsea Wolfe (genialna, nawet w festiwalowym deszczu o pierwszej w nocy). Gdyby zapytać się mnie miesiąc temu pewnie gadałbym o Fontaines D.C. i ich albumie Romance, moim zdaniem gorszym niż poprzedzający go Skinty Fia, ale genialnym na żywo. Wszystko to jednak zostało przyćmione przez jedną polecajką od Spotify z którą spędziłem grudzień niemal na pętli. Angielski postpunkowy zespół Deadletter i ich debiutancki album Hysterical Strength to mieszanka punkowego grania, nieoczywistych tekstów i saksofonu. Dodatkiem są bardzo dobre wideoklipy. Mam nadzieję zobaczyć ich na żywo w nadchodzącym roku, bo z nagrań na Youtube wygląda że koncertowo energię mają nieziemską.
Łukasz Targoński “Eiree” – nie zaskoczę nikogo, jeśli powiem, że w tym roku na moich głośnikach gościły ponownie pop divy. Nowy album Kylie MInogue stanowić miał odgrzewane kotlety z sesji nagraniowej do Tension, ale druga część tego albumu czyli Tension II zgrabnie stanowi kontynuację dobrych brzmień dance’owego ducha, który przyniósł nam hit ostatnich lat „Padam, padam”. „Light Camera Action” nie został hitem i pewnie jak podobne jemu inne nagrania z tej płyty, ale dla mnie jest to nadal powód, żeby zobaczyć na żywo Kylie w tym roku w Łodzi.
Nowe wydawnictwo Ariany Grande zaskoczyło mnie głównie tym, że dzięki niemu poznałem tę wokalistkę. Wstyd może się przyznać, ale zbytnio nie kojarzę poprzednich płyt i w ogóle przebojów Ariany, ale dzięki nowej płycie Eternal Sunshine i pierwszemu singlu „yes, end?” zostałem fanem tej piosenkarki. Płyta cała dobrze skrojona i polecam z niej także “we can’t be friends” oraz “Imperfect for you”.
A kto nie słyszał o Orville’u Pecku, powinien – Stampede to nowa płyta tego piosenkarza country, który gejowską naturą eksploruje utarte ścieżki muzyki kowbojów. Chociaż pierwsza płyta bardziej mi się podobała, bo dla mnie ballady country są nowością, to nowa płyta zdecydowanie pewniej eksploruje inne gatunki muzyczne w wielu ciekawych duetach. Polecam posłuchać.
DemonBiblioteczny: Zwykle trzymam się utartych tropów muzycznych. Mam swoje ulubione brzmienia, wykonawców i rzadko się zdarza, żebym wychodziła poza strefę komfortu. Jednak za sprawą filmu Kneecap, miałam też okazję zapoznać z twórczością irlandzkiego zespołu o tej samej nazwie (o nich zresztą jest wspomniany film). Kompletnie się nie spodziewałam, że mnie chwyci, bo to jednak hip-hop, nie mój gatunek, ale jest w ich utworach coś chwytliwego. Poza tym teksty są przynajmniej częściowo po irlandzku i nierzadko odnoszą się do doświadczeń Irlandczyków i konfliktów z Brytyjczykami.
TrzeciKoniecKija: Było do przewidzenia to, że ścieżka dźwiękowa Wicked będzie lecieć u mnie na okrągło. Większą niespodzianką jest to, że irlandzki rap skradł moje serce pod koniec roku, ale po obejrzeniu filmu Kneecap nie było innego wyjścia. Dla fanów bardziej rockowego brzmienia polecam album Romance zespołu Fontaines D.C., w którym można znaleźć nawiązania m.in. do mangi, włoskiego kina czy poezji Dylana Thomasa.
Lady Kristina: W tym roku wciągnęłam się bardzo mocno (moje Wrapped potwierdza) w twórczość odkrytego zupełnym przypadkiem Klausa Nomiego, niemieckiego wokalisty, który tworzył na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Jego muzyka to dość specyficzna mieszanka pop, opery i new wave, co w połączeniu ze charakterystycznym głosem Nomiego tworzy wręcz kosmiczną mieszankę.
Agata „kpt.punk” Sutkowska: Byłam na trzech koncertach: Lordi, Scorpions i Powerwolfa. Każdy był szczególny na swój sposób, ale to furry powermetal z imaginarium katolickim (czyli ci ostatni) zrobił na mnie największe wrażenie swoim spektaklem. A mój ulubiony niszowy-tak-bardzo-że-bardziej-się-nie-da Bardbarian wydał nawet EP-kę – polecam, fajnie jest, rockowo, z niegłupim tekstem i zabawą językiem. Jak już się wybije, to będziecie mogli mówić, że słuchaliście go, zanim był modny!
Katarzyna Podstawek: Nie będzie tu sanah, hehe. W 2024 roku rakiety odpalił Mehmûd Berazî z licznymi artystkami z Stranên Kezîya Sor. W marcu, na Dzień Kobiet, na youtubie wylądował ich wspólny dwudziestominutowy, feministyczny musical Jin, Jiyan, Azadî (popularny slogan kurdyjski “Kobieta, życie, wolność”). Po fragmencie “Vejîn”, gdzie partyzantki zrzucają z siebie burki i tańczą przy grobach znanych rewolucjonistek (w tym Róży Luksemburg), trudno traktować poważnie wielogodzinne youtubowe analizy wątków feministycznych w Wicked. Całość jest cudnie zagrana, zaśpiewana i wytańczona. Po tym bangerze nic nie potrafiło mnie już ująć muzycznie. Czas umilałam sobie starymi hitami Ciwana Haco.
Katarzyna Rutowska: Jeśli chodzi o muzykę, ogromnie polecam debiutancką płytę zespołu For Example John – Hello Stranger. Super utalentowane osoby o szerokich horyzontach muzycznych grają jak nikt inny w Polsce. Absolutne odkrycie 2024.
A wy czego słuchaliście w 2024 lub na jakie koncerty się wybraliście? Podzielcie się w komentarzu na Facebooku, w grupie Polifonia Fantastyczna albo na BlueSky!

Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.