Zapraszam do recenzji książkowego debiutu Marty Malinowskiej – powieści fantasy Iluzja.
Po Iluzję sięgnęłam właściwie przypadkiem – zamawiałam Harde Baśnie i kilka innych pozycji z SQN-u, w myśl niemarnowania zasobów dobierając książki do sensownej liczby oraz darmowej przesyłki. Przejrzałam więc prawie cały katalog i tak trafiłam na tę książkę. Przykuła moją uwagę piękną okładką (mam straszną słabość do ładnych okładek, która zaskakująco często prowadzi do dobrych wyborów czytelniczych), a zaraz potem zauważyłam, że autorką jest kobieta; a dopiero co odkryłam, że w 2020 przeczytałam praktycznie same książki napisane przez białych cismężczyzn i było mi z tego powodu troszkę przykro. Ostatecznie przekonał mnie intrygująco brzmiący opis i tak oto Iluzja znalazła się w moim koszyku i na pierwszym miejscu na liście do przeczytania: z jakiejś przyczyny nie mogłam pozbyć się pilnej potrzeby jej lektury.
Tak właśnie nastąpiło moje pierwsze zetknięcie z prozą Marty Malinowskiej – nie czytałam wcześniej opowiadań z Nowej Fantastyki ani antologii, weszłam w ten świat bez żadnych oczekiwań: w najgorszym wypadku szybko pozbyłabym się swojego egzemplarza. Stało się jednak zupełnie inaczej: uniwersum mnie zauroczyło, a sama Iluzja – wciągnęła tak, że trudno było się oderwać.
Akcja powieści zaczyna się w kamieniołomie, czyli miejscu, w którym zwykle nie pracuje się z własnej woli. Podobnie jest u Malinowskiej. Trafiają tu za karę jeńcy wojenni, a może raczej więźniowie polityczni, bo w znacznej mierze są to cywile, którzy naprzykrzyli się zbytnio Królestwu Diogorii. Diogoria to kraina techniki oraz opanowanych ludzi, którzy lubią też opanowywać inne krainy – w przeciwieństwie do Południowych Królestw, które są pełne magii (o ich skłonnościach do opanowywania krajów z powieści się nie dowiemy, za to opanowywanie emocji nieszczególnie im wychodzi). Na południu żyją czarodziejki, ale też Widzące i Przewodnicy. Widzące, jak nazwa wskazuje, mają dar przewidywania przyszłości podczas wizyjnych transów, a Przewodnicy są od tego, by je przez te transy przeprowadzać. Kiedy dozorcy kamieniołomu odkrywają, że jedna z więźniarek jest Widzącą, a wśród pracujących w nim cudem znajduje się także Przewodnik, wydarzenia zaczynają się rozpędzać.
Świat, w którym toczy się Iluzja, zupełnie mnie oczarował. Jest klimatyczny i chociaż doskonale wpisuje się w gatunek, ma w sobie powiew świeżości. Wiele daje tu też styl autorki – może czytam złe książki, ale zaskakująco rzadko widuję tak wspaniale potoczne, nawet nieco archaizujące stwierdzenia jak „wolne żarty!” czy obecne już chyba tylko w filmach z lektorem słowo „partolić” (przyznam tu szczerze, że miałam trochę innego językowego faworyta, ale nie zaznaczyłam go sobie i teraz nijak nie mogę go znaleźć ani sobie przypomnieć). Mam wrażenie, że polscy autorzy_rki (ale też tłumacze_ki) ciągle czują nad sobą oddech jakiegoś szkolnego polonisty, który każe pisać „ponieważ” zamiast „bo” i „dlaczego” zamiast „czemu” – ba, mi samej ten głos towarzyszy gdzieś z tyłu głowy w czasie pisania tego tekstu. I owszem, zdarzają się też jak najbardziej przypadki pisarstwa zupełnie odwrotnego, czasem do bólu potocznego i naturalistycznego, jak u Jakuba Żulczyka, ale język Malinowskiej jest jakoś beztrosko pomiędzy, jakby wyciągnięto go z międzywojennych listów. Niczego nie udaje, wydaje się być po prostu ładnym, uroczym idiolektem autorki, a nie odrębnym językiem do pisania. A jeśli to rzeczywiście jej język do pisania, to tym bardziej czapki z głów. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo mi tego brakowało.
Wracając jednak do treści książki. Jest jeden element, do którego się nie przekonałam. Postacie. Znamy ich relacje, historie oraz powierzchowne motywacje, ale jakby po prostu nie starczyło czasu i miejsca na nadanie im życia. Są jakieś takie niewyraziste, nie bardzo wiem, jak je odbierać. W końcu sama książka nie jest zbyt gruba (około 300 stron, a akapity i odstępy szerokie, format wręcz podręcznikowy na tego typu powieść) – nie wiem, może za dużo skreśleń? W każdym razie daję autorce pewien kredyt zaufania, że pomysły na te postacie rzeczywiście są, bo z mojego punktu widzenia bohaterowie sprawiają wrażenie nie tyle niedopracowanych, co niedokończonych. Być może, jeśli Iluzja doczeka się kontynuacji – na co szczerze liczę – ta kwestia zostanie rozwinięta.
Inną sprawą, która wydaje się aż czekać na kontynuację (choć być może została wyjaśniona w opowiadaniach i innym czytelnik_czkom wyda się już rozwiązana), jest historia całego tego świata sprzed i po wydarzeniach opisywanych w książce – wyczuwam w niej jakiś ponadczasowy potencjał w klasycznym stylu i chętnie bym go poznała w całej rozciągłości. Od samego początku Iluzji mamy do czynienia z kilkoma motywami historyzującymi, a wszystkie przedstawione są zaskakująco neutralnie. Chociaż nie mamy wątpliwości, kto tu jest okrutnym najeźdźcą, a o powstaniu czytamy od pierwszych stron powieści, to ono samo jest przedstawione bez emocji. Nie poznajemy szczegółów, które by nas nakierowywały w którymkolwiek kierunku (czy powstanie było sensowne, czy uważano je za mimo wszystko dobrą rzecz, czy miało jakiekolwiek pozytywne skutki, czy tylko zaszkodziło – no wiecie, klasyczne powstaniowe pytania). Postacie mają do powstania swój stosunek, ale znikąd sugestii narratora, czyj jest lepszy. Właściwie narrator jest bardzo zdystansowany – w przeciwieństwie do wielu narratorów trzecioosobowych, którzy wszystko wiedzą i są obiektywni, a i tak kibicują głównym bohaterom. Ale to też chyba dobrze.
Na koniec właśnie o zakończeniu słów kilka, w kontekście wcześniejszej myśli o oczekiwanej przeze mnie kontynuacji. Nie jestem przekonana, czy finał pozostawia na nią miejsce – a może ma do niej zachęcać? Być może to celowy, całkiem typowy zabieg, by namieszać czytelnikowi_czce w głowie, powstały z kaprysu autorki, nie kryjący za sobą jakiegoś zamysłu fabularnego. Nie wiem. Zupełnie nie umiem zdecydować, czy ta puenta miała budzić wątpliwości czy miała być klamrą; czy miała zaciekawić czy jednak wyjaśnić. A może taki właśnie był cel: żeby nie wiedzieć.
Opis z okładki głosi, że to opowieść o poszukiwaniu i obronie własnej tożsamości. Oczywiście trudno się z tym nie zgodzić, ale to przecież taka powierzchowna interpretacja, tak jak powierzchownie poznajemy postaci. Iluzja wydaje się pozostawiać miejsce na jeszcze głębszą myśl, być może dla mnie za głęboką, bym ją odczytała – ale zdaje się, że po prostu jej zabrakło. Widać, że Malinowska miała świetny pomysł na uniwersum i całkiem niezły na historię, ale do zachwytu jednak tego czegoś zabrakło. Nie zrozumcie mnie źle: Iluzję czyta się świetnie i naprawdę wciąga – po prostu fabuła nie dorównała okładce (przepraszam, ale okładka naprawdę mi się podoba, a ich autorów_ki tak często się pomija! Gwoli ścisłości, za projektem okładki Iluzji stoi Paweł Szczepanik). Niemniej zdecydowanie warto usiąść i przeczytać tę powieść – w końcu nie każda książka musi mieć miliard mądrych warstw. O tyle szkoda, że ten potencjał rzeczywiście widać i dlatego się właśnie tego drugiego (trzeciego) dna tak usilnie próbuję się doszukać; jest na nie miejsce i chciałabym, żeby było. Może jeszcze uda mi się je wychcieć i się pojawi – oby w aktualizacji tego tekstu, ale i sequel przyjmę.

Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.