AI to tylko narzędzie. Nie jest nieetyczna czy zła, tak jak nie są takie młotek czy pralka. Natomiast to, co z nią robimy, może już nie być obojętne moralnie czy nieszkodliwe.
Choć początki sztucznej inteligencji sięgają lat 50. ubiegłego wieku, to z punktu widzenia tego tekstu przełomowy był rok 2018, kiedy laboratorium badawcze OpenAI, należące m.in. do Elona Muska, wypuściło Generative Pre-trained Transformer (GPT), który utorował drogę do pojawienia w listopadzie 2022 chatbota ChatGPT. To rozwiązanie z grupy narzędzi nazywanych generatywną sztuczną inteligencją. Charakteryzuje ją to, że tworzy nowe, trudno odróżnialne od stworzonych przez człowieka treści, takie jak obrazy, teksty czy dźwięki, posługując się wcześniejszymi wzorcami i danymi treningowymi. W czym tkwią ogromne możliwości, zresztą już powszechnie, w celach biznesowych czy rozrywkowych, wykorzystywane, ale też równie duża problematyczność tego rozwiązania. Trudno odróżnialne od dzieł ludzkich, więc umożliwiające szerzenie dezinformacji na ogromną skalę (na co już kilka miesięcy po odpaleniu ChatGPT zwrócił uwagę jeden z pionierów sztucznej inteligencji, Geoffrey Hinton), wykorzystujące wcześniejsze wzorce, więc mogące naruszać prawa autorskie właściwie w dowolnym zakresie, a także narażające osoby korzystające z rozwiązań AI na kontakt z niezgodnymi z prawem, nieetycznymi czy drastycznymi treściami.
Ten ostatni problem znalazł się zresztą na celowniku OpenAI. Do nauczenia sztucznej inteligencji, jakie treści powinna odsiewać jako niewłaściwe, wykorzystano kenijskich pracowników, którzy za mniej niż dwa dolary za godzinę przez wiele miesięcy czytali triggerujące teksty, oglądali wstrząsające zdjęcia i grafiki, i nadawali im odpowiednie oznaczenia – po to, by uczynić ChatGPT bezpieczniejszym dla jego użytkowników. Zresztą ta praktyka nie jest niczym nowym, wszak do odsiewania niezgodnych z prawem treści pracowników z krajów afrykańskich wykorzystuje też chociażby Facebook. Taki tam outsorcing w służbie ludzkości bawiącej się w pogaduszki z czatbotem, maszynowe tłumaczenie CV i generowanie śmiesznych obrazków z panią o sześciu palcach u ręki.
Przejdźmy jednak na nasze, fantastyczno-popkulturowe czy, szerzej, twórcze podwórko. Niedawno uczestniczyłam w dyskusji pod przetłumaczonym maszynowo wywiadem z pewną pisarką. Ktoś zwrócił uwagę autorce, że jej przekład jest złej jakości, na tyle, że zmieniono w nim nawet płeć rozmówczyni. W odpowiedzi na zwracającą uwagę osobę wylała się fala komentarzy o tym, że wszak każdy tłumaczy tak, jak potrafi, z tekstu da się wychwycić treść rozmowy, a przecież to podstawa, tak że wszelkie zarzuty są zwyczajnie nieeleganckie. Dyskusja, jak to w internetach bywa, osiągnęła parę metrów długości i z kilometr emocjonalnej głębi, rozgałęziła w parę innych miejsc… i jakoś nikt nie oburzył się w niej na coś, co pięknie podsumował mój redakcyjny kolega Kajman: że źle przetłumaczono wywiad z zagraniczną autorką, pisząc pod jej nazwiskiem rzeczy, których ona mogła wcale nie mieć na myśli ani nie wypowiedzieć. Coś jak dezinformacja, nieprawdaż? Mała. W sumie nieszkodliwa. Nikogo nieobchodząca.
Ta historia wpisuje w trwające już od jakiegoś czasu rozważania na temat wpływu sztucznej inteligencji na działalność i osoby twórcze oraz ładnie pokazuje, jak wpadamy w pułapkę oszczędności czasu i ułatwiania życia przez AI. Palec pod budkę, komu nie zdarzyło się korzystać z translatorów tekstów, choćby po to, by zapoznać się z obcojęzycznym artykułem. Autorka tekstu poszła po prostu o krok dalej – uznała, że taki tekst wiernie oddaje treść wywiadu („trudno odróżnialne od dzieł ludzkich”, pamiętacie?). Wina sztucznej inteligencji? Tak łatwo nie będzie.
Dużo, i słusznie, się teraz mówi o tym, jak AI może wpłynąć (już wpływa) na zawody twórcze: tłumaczy, artystki, grafików czy pisarki. Trudno mi w tym kontekście nie przywołać zawodu, który już od dłuższego czasu coraz bardziej znika. Kilkanaście lat temu pracowałam w redakcji internetowej dużego koncernu medialnego. To był czas, gdy portale zaczęły powoli wypierać dzienniki i magazyny, słowo „mediaworkerzy” chyba jeszcze w Polsce nie istniało, a błędy w tekstach publikowanych w internecie budziły spore oburzenie wśród komentujących. Wówczas od artykułów publikowanych online jeszcze wymagano tego samego, czego od tekstów w gazetach – jakości i poprawności. Tyle że długo się tak nie dało, bo okazało się, że na jakości zarobić się nie da, natomiast na ilości, clickbaitowych tytułach i plotkach już trochę tak. Zaczęło się więc hurtowe produkowanie treści (bo już nie artykułów) i pikselogrosze (to prawdziwe słowo, nie wymyśliłam tego!) jako miernik oceny wartościowości pracy danej redakcji. I skończył się mój zespół, bo pisaliśmy za wolno, klikaliśmy się za słabo i w efekcie zarabialiśmy za mało. A że przy okazji poruszaliśmy ważne tematy i dbaliśmy o jakość? Matematyka była nieubłagana – nasze piksele w portalu zarabiały mniej niż inne piksele.
To było na długo przed rozprzestrzenieniem się generatywnej sztucznej inteligencji, która teraz, jestem o tym przekonana, stała się codziennym narzędziem pracy mediaworkerów, mogących dzięki niej wyprodukować już nie kilkanaście, a kilkadziesiąt „newsów” dziennie i tym samym wyrobić swoje normy w fabryce, bo przecież nie w portalu informacyjnym. Zasada jednak pozostała ta sama: dla kapitalisty nie ma znaczenia, jak coś robisz, a to, ile na tym zarobisz. Jeśli obniżenie jakości pozwoli zwiększyć zyski, przestaje ona mieć znaczenie. I tu w sumie docieramy do chyba największego paradoksu związanego z AI. Otóż w fabryce śrubek, telewizorów czy muszli klozetowych obniżanie jakości działa tylko do pewnego momentu – jak brakuje żłobień na gwincie, połowy kolorów na ekranie czy rura przecieka, to sprzedaż się nie opłaci. Tymczasem w działalności twórczej, która wszak kojarzy się z takimi pięknymi rzeczami jak talent, pasja, kreatywność – granice bylejakości przesunęły się tak daleko, że powoli znikają, i coraz mniejszej liczbie osób zdaje się to przeszkadzać.
Wrócę tu na chwilę do mojej wcale niekrótkiej przygody zarobkowej w mediach internetowych. Pamiętam, jak zaszokował mnie wówczas fakt, że w pewnym momencie zaczęło panować powszechne przyzwolenie na tłumaczenie (bez zgody osób autorskich) tekstów z zagranicznych portali i ilustrowanie ich zdjęciami podpisywanymi „źródło: internet”. Teraz te same artykuły tłumaczy pewnie maszyna, korzystając przy tym z milionów innych już opublikowanych tekstów. I dzięki niej pracę czterech mediaworkerów wykonuje jeden. Doszło nowe narzędzie, zasada pozostała ta sama: więcej, szybciej, taniej, jeszcze mniej etycznie.
Chcecie bliższe przykłady? Nie dalej jak dwa tygodnie temu zajmujący się fantastyką magazyn z wieloletnią tradycją zamieścił na okładce grafikę stworzoną przez „artystę” AI, bo przecież postęp, nowe technologie i, ekhem, ludyczność. I choć póki co odżegnuje się od zamieszczania tekstów pisanych przez maszyny, to kroczek w tym kierunku został już zrobiony. Zapytacie, jak się to ma do promocji twórczości, która jest (chyba) sercem tego magazynu? No właśnie tak. Nie jest też żadną tajemnicą, że serwisy streamingowe coraz powszechniej korzystają z wygenerowanych przez AI napisów – i tym samym dostarczają gorsze jakościowo treści osobom, które płacą za ich oglądanie. Na co ktoś się czasami oburzy, ale póki mniej więcej wiadomo, co się dzieje na ekranie, to w zasadzie #nikogo.
Brzmi pesymistycznie? No kapitalizm wesoły nie jest, i jeśli ktoś myślał, że sparafrazuję znany mem, że roboty będą za nas odwalać pracę, a my będziemy pisać poezję, to niech pomyśli sobie o pracownikach z Kenii. Niemniej to nie jest tak, że nic nie możemy zrobić (z kapitalizmem też, ale nie o tym jest ten tekst). Przede wszystkim możemy się wkurzyć. Ja jestem wkurzona, dlatego piszę ten felieton. Jestem wkurzona, bo wiem, że AI nie da mi takich pięknych słów jak „nigdziebądź” czy „poirytowańszy”, jakie dała mi Paulina Braiter, czy „Pasiarze” sprezentowani przez Marka Pawelca. Bo wiem, że choć mogę stworzyć sobie dowolny obrazek, choćby po to, by zilustrować mój tekst, to patrząc na niego, nie poczuję zupełnie nic, bo nikogo za nim nie ma. Bo wiem, że nie mam po co przeglądać większości polskich portali informacyjnych, gdyż większość tekstów na nich nie powstała, by ktoś je przeczytał, a po to, by ktoś w nie kliknął, a algorytm podpowiada mi te najbardziej klikalne. Bo mam poczucie, że mało kogo to wszystko obchodzi, nawet teraz, gdy ta mierna prowizorka coraz mocnej zaciska pętlę wokół twórczości i sztuki, które są (czy nadal?) zaprzeczeniem maszynowości czy automatyzacji.
Po drugie, możemy w to po prostu nie wchodzić. Jak mawia moja redakcyjna koleżanka Magdalena, „jeśli tekst nie był warty czasu na jego napisanie przez człowieka, to nie jest też wart przeczytania przez człowieka”. Nie musimy wspierać wydawców zastępujących osoby piszące, tłumaczące czy tworzące sztukę maszynami, nie musimy współpracować z ludźmi, którzy nie mają szacunku do czyjejś pracy twórczej. I, przeciwnie, możemy być po stronie osób, dzięki których pracy, pasji i kreatywności nasze życie staje się lepsze, ciekawsze i pełniejsze.
Po trzecie, możemy zadbać o własne podwórko. Dbać o jakość tego, co robimy, czy to fanowsko, czy komercyjnie.
I w końcu, możemy o naszej niezgodzie na bylejakość mówić i pisać. Wchodzić w dyskusje, pokazywać, tłumaczyć i uwrażliwiać. Liczyć na to, że jednak kogoś to obchodzi, a większość osób zwyczajnie się nad tym nie zastanawia – dajmy im szansę dostrzec problem i dość argumentów, by uwierzyły, że istnieje i jest ważny.
Jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało, uważam, że media zajmujące się szeroko rozumianą promocją czyjejś twórczości są nie tylko właściwym miejscem na wspomniane działania, ale też mają obowiązek, by się w nie włączać. Jeśli tego nie robią, stają się zaprzeczeniem samych siebie. Szpagaty są efektowne, jednak jeśli nie jesteś Jean-Claudem Van Dammem, próbując je robić, ryzykujesz sporą kontuzją.
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.