Książki Tolkiena kojarzą mi się z dzieciństwem, wspólnym czytaniem i marzeniem, że kiedyś będę mogła zobaczyć piękną ekranizację Władcy Pierścieni. Obserwując dyskusję wokół The Rings of Power, myślę sobie, że chciałabym wrócić do tych czasów.
Moje dzieciństwo i wczesne lata nastoletnie przypadły na lata 80. ubiegłego wieku. Pierwszą powieścią Tolkiena, i w ogóle pierwszą książką fantasy, którą czytałam, był Hobbit. W domu było wydanie z 1960 roku w „jedynym słusznym” tłumaczeniu Marii Skibniewskiej. Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy po raz pierwszy po nie sięgnęłam. Wiem jedynie, że na tyle dużo, by poradzić sobie z samodzielnym czytaniem, i na tyle mało, by nauczyć się na pamięć wszystkich zagadek Golluma i Bilba i zadawać je rodzicom i bratu przy każdej możliwej okazji. Mieliśmy też Silmarilion, przez który, mimo tytułu, który zwiastował coś pięknego i niezwykłego, nie udało mi się wówczas przebrnąć. O Władcy Pierścieni słyszałam, mój ojciec nawet go kiedyś czytał, natomiast zdobycie własnego egzemplarza graniczyło wówczas z cudem. Nie miał go nikt z rodziny ani znajomych rodziców. Jedyną znaną mi osobą, która (ponoć, bo nie widziałam go na oczy) go posiadała, był kolega z klasy, mieszkający trzy piętra nade mną Kuba, który z nieskrywaną wyższością oznajmił, że ma, ale rodzice zabraniają mu pożyczać. Biblioteki też odpadały, kolejki były tak długie, że czekało się kilkanaście miesięcy – a i wówczas nie było pewności, czy jakiś znajomek bibliotekarki nie wskoczy przed ciebie. Jak dziś pamiętam dzień, w którym tata przyniósł cudem – i tylko na tydzień – zdobyte Dwie wieże i jak podkradaliśmy je sobie, gdy tylko ktoś je na chwilę odłożył. I zupełnie nam nie przeszkadzało, że ani nie wiemy do końca, o co chodzi, ani dość długo nie poznamy zakończenia. Do dziś pozostają moją ulubioną częścią trylogii. Z pierwszym i trzecim tomem zapoznałam się dopiero w 1990 roku, gdy staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami własnych egzemplarzy. Mam to wydanie do dziś, tak jak i wspomnianego Hobbita z lat 60., którego zabrałam ze sobą, wyprowadzając się z domu.
Gdzieś na początku liceum wzięłam na dobrych kilka lat rozbrat z fantasy, a więc i z Tolkienem. Sentyment powrócił, gdy pod koniec XX wieku gruchnęła wieść, że Peter Jackson wziął się za ekranizację Władcy Pierścieni. Już patrząc na pierwsze zdjęcia z planu, wiedziałam, że oto spełni się jedno z moich marzeń z dzieciństwa: zobaczę wspaniałą ekranizację jednej z moich ulubionych opowieści. Na pierwszą część wybraliśmy się całą rodziną. Pamiętam, że siedziałam w wypełnionej po brzegi sali kinowej i byłam zauroczona. Elijah Wood skradł moje serce pełnymi bólu niebieskimi oczyma, a Sean Astin kędzierzawą czupryną i pięknym sercem. Tak wyobrażałam sobie Śródziemie, hobbitów, wszystko! Rzecz jasna odnotowałam pewne braki, zmiany, odstępstwa, ale było to, no właśnie, odnotowanie. Właściwie jedyną rzeczą, która mnie zabolała, było to, że na kolejną część musiałam czekać calutki rok. A jako że moje bycie w jakimkolwiek fandomie ograniczało się wówczas do jeżdżenia na Nordcony, to nie miałam pojęcia, że ktokolwiek poświęca czas, energię czy emocje na jakieś żywsze dyskusje o tym, czy to jeszcze Tolkien, czy może kalanie dzieł i myśli mistrza. Czas, gdy wyszły Dwie wieże, a potem Powrót króla, zbiegł się z ogromnymi zmianami w moim życiu. Poszłam do pierwszej stałej pracy, wyprowadziłam się od rodziców. W efekcie oglądałam je, znowuż w pełnych salach kinowych, z ekipą z księgowości wydawnictwa, w którym wówczas zdobywałam pierwsze redaktorskie szlify. I choć zdaje się, że moje nowe koleżanki nie były specjalnymi fankami książek, to film je zachwycił. Mnie rzecz jasna też: do dziś pamiętam, jak urzekła mnie bitwa o Helmowy Jar. Mnie, która nie przepadałam za scenami walki, a już tym bardziej oblężeń! Magia! I radość, cała masa radości z oglądania podróży Frodo i Sama (tak, to nadal mój ulubiony wątek), Eowiny zabijającej Nazgula, rozwoju Merry’ego i Pippina, przemiany Gandalfa, ostatecznego zniszczenia pierścienia… I choć minęło tak wiele lat, to nadal, gdy słyszę muzykę towarzyszącą przyjazdowi Gandalfa do Hobbitonu, muszę się uśmiechnąć i robi mi się cieplej na sercu. A mogę jej słuchać tak często, jak chcę, bo na półce mam komplet filmowej trylogii. Kiedyś miałam, nie wiedzieć czemu, dwa – i naprawdę trudno przyszło mi się pożegnać z jednym z nich.
Mijały kolejne lata, gdzieś po drodze pojawił się Hobbit, który, przyznaję, średnio mnie obszedł, pewnie po trosze dlatego, że zdążyłam wyrosnąć z uczenia się zagadek Golluma na pamięć… i ni z tego, ni z owego obudziłam się w świecie inby wokół krasnoludki bez brody i czarnych elfów. Ani tej pierwszej, ani tych drugich nikt jeszcze na ekranie nie widział, ale oburzenia wokół nich wystarczyłoby na stukrotne okrążenie Śródziemia z siedemdziesięciokrotnym przecięciem go w poprzek. I mogłabym się z tego śmiać, bo, powiedzmy sobie szczerze, to, co się wydarzyło, idealnie nadaje się na egzemplifikację problemów pierwszego świata, ale jakoś się nie śmieję – przeciwnie, jest mi smutno. Bo w tej całej dyskusji o tym, co dawno już nieżyjący autor napisał i czego sobie życzył bądź nie życzył, obficie podlewanej paskudną mieszanką agresji, rasizmu, seksizmu i homofobii, doprawionej sporą dawką moralnej i intelektualnej wyższości nie widzę już tego, czym dla mnie powieści Tolkiena były: radości, pozwolenia sobie na marzenia, wspólnego przeżywania, ekscytacji z czekania. I bardzo chciałabym się dowiedzieć, co się takiego z nami po drodze stało, że pozytywne emocje przegrały z tymi negatywnymi, a szczęście ze złością. Efekt mediów społecznościowych? Ogólnej frustracji? Wylewającej się z mediów i polityki agresji? Podziałów społecznych? Pewnie wszystkiego po trosze i jeszcze miliona innych rzeczy.
Pociesza mnie jedynie, że to wszystko nie zepsuje mi przyjemności z oglądania The Rings of Power – to może zrobić jedynie sam serial. W ostatnich latach do perfekcji opanowałam bowiem sztukę ucieczki od rzeczywistości. Ale, choć wiem, jak jest, nadal szkoda mi, że towarzysząca moim początkom przygody z Tolkienem ekscytacja, magia i niewinność już nie wrócą. Zostały piękne wspomnienia.
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.