Z czym kojarzą wam się romanse rycerskie? Z nadobnymi damami i rycerzami na rączych rumakach, którzy nigdy nie uczynili niczego złego, a jak już wbijali komuś ostrze między żebra to z honorem i tylko w imię Słusznej Sprawy? Cóż, ciepło, ale zdecydowanie nie gorąco – a momentami wręcz lodowato jak na Arktyce. Gdyż, jak możecie sobie wyobrazić, romans rycerski romansowi rycerskiemu nierówny. I ku mojemu od ponad dekady niesłabnącemu zachwytowi oraz, zapewne, przerażeniu wszystkich „anty-wokistów”, zadziewały się w nich nieraz rzeczy, które gdyby dziś próbować wcisnąć do jakiegoś filmu czy chociażby bardziej popularnej książki, spotkałyby się z całą lawiną komentarzy krzyczących o poprawności politycznej, zakłamywaniu historii, obrażaniu tej czy innej religii i niechybnym końcu świata/upadku obyczajów. Bywacie w internetach, wiecie, o czym mówię.
Właśnie o takich epizodach „nie do pomyślenia” z szeroko pojętej literatury rycerskiej zamierzam wam poopowiadać w serii Kiedyś też nie było czasów. Przyznaję, że obiecałam sobie zabrać się nią już jakieś dwa lata temu, ale zawsze coś w międzyczasie wyskakiwało, czy to na uczelni, czy w życiu prywatnym, i tak sobie trwała wśród planów odłożonych na następny niebieski księżyc. Natchniona jednak rynsztokowym poziomem dyskusji wokół gry Kingdom Come: Deliverance II oraz wpisem u Łukasza Stelmacha, który nawet sprawił, że cicho parsknęłam z rozbawienia (żeby nie było, akurat z Łukaszem się zgadzam!) stwierdziłam, że kiedy indziej jak nie teraz? A ile tych wpisów ostatecznie wyjdzie i jak często się będą ukazywać? Zobaczymy!
Dzisiaj nastawmy naszą TARDIS na Niderlandy przełomu trzynastego i czternastego wieku.
Europa rozsmakowuje się w opowieściach arturiańskich. Historia królów Brytanii Geoffreya z Monmouth (którą, swoją drogą, polecam każdemu fanowi G.R.R. Martina i dynastii Targaryenów) od prawie dwustu lat pozostaje literackim hitem, podobnie jak romanse spisane przez Chrétiena (z polska zwanego Krystianem) z Troyes, a wiek wcześniej Ulrich von Zatzikhoven wprowadził na dwór Camelotu postać niezrównanego Lancelota czy też Lanzeleta. Nagle stało się jasne, że o tym rycerzu nad rycerzami każdy pragnie snuć opowieści. Także i mieszkańcy Niderlandów, gdzie około roku 1300 skompilowano cały zbiór historii krążących wokół niego, spisanych w urokliwym języku średnioniderlandzkim. Z których interesować nas będzie dzisiaj tylko jedna: romans o Moriaenie.
Kimże jest ten cały Moriaen? Imię takie wszak nie kojarzy się z Okrągłym Stołem i wesołą ferajną od poszukiwań świętego Graala. Cóż, sam autor spisujący jego dzieje nie jest tego tak do końca pewien, bowiem kwestia jego pochodzenia ze strony ojca przysparza nieco problemów. Otóż wieść gminna niosła, że był synem Percivala, tylko że, jak na złość, Percivalowi miało się później zemrzeć bez zaznania za życia rozkoszy cielesnych, a te dwie rzeczy się tak trochę wzajemnie wykluczają. Poeta informuje nas zatem, że Moriaena spłodził zapewne brat Percivala, Agloval, który tak daleko się zapędził w swoich poszukiwaniach zaginionego pewnego razu Lancelota, że aż dotarł do łoża mauryjskiej księżniczki (która, jak wiele innych nadobnych dam z romansów rycerskich, nie doczekała się imienia).
Drzewo genealogiczne zasadzone, nawet trzyma się na jako-takich korzeniach, to teraz pozostaje kwestia tego, skąd się nasz bohater wziął w pobliżu Camelotu. Droga bowiem z Afryki, choćby i północnej, do Kornwalii nie aż taka krótka i możecie mi wierzyć, że to nie Agloval pragnął zostać ojcem roku i mieć syna przy sobie. Przez większą część poematu tak po prawdzie on nawet nie jest świadomy, że ma syna. Syn jednak co do tego, że ktoś go musiał spłodzić, nie ma żadnych wątpliwości. Ba! Słyszał przecież, jak to jego ojciec szanowny był łaskaw obiecać matce, że gdy tylko zakończy swoją misję, wróci do niej i się z nią ożeni. Schodziło mu jednak tak długo, że biedaczka zdążyła nie tylko zostać wydziedziczona i pozbawiona ziem, ale i syna odchować. Ten więc postanawia, że dosyć tego dobrego, trzeba wyruszyć w drogę, żeby ojca odszukać, przypomnieć mu o złożonej przysiędze i przywieść przed ołtarz. Co w tym może być trudnego?
Traf chce, że kiedy Moriaen szuka ojca, król Artur niecierpliwi się nieobecnością na swoim dworze jego stryja, Percivala. A że brać rycerska troszczy się o siebie nawzajem, to Lancelot z Gawainem, dwie najjaśniejsze gwiazdy Camelotu, postanawiają wyruszyć na misję ratunkową. I tak jadą wspólnie przez piękną krainę w stronę Walii (gdyż stamtąd przybył ostatni z błędnych rycerzy skarżący się na to, że jakiś wojownik w czerwonej zbroi – czyli zapewne Percival – go poturbował), gdy tu nagle wyrasta przed nimi czarny koń niosący na swym grzbiecie czarnoskórego jeźdźca w czarnej zbroi. Czy muszę dodawać, jakiego koloru są jego miecz i tarcza?
Przypadkowe spotkania na szlaku, rzecz rycerska. Gorzej, gdy napotkany gość zaczyna się unosić i wygrażać, czego też on nie zrobi, jak mu tu zaraz jeden z drugim nie odpowiedzą na jego pytania. Lancelot niespecjalnie mógł się złapać za perły z oburzenia (te bowiem, jak wiadomo, niezbyt komponują się ze zbroją), ale już zżymać, że po jego trupie to jak najbardziej! Panowie rycerze jednak nie będą przecież na siebie nawzajem wrzeszczeć z końskich grzbietów, trzeba zachować jakieś decorum… i zacząć się pojedynkować.
Gawaine natomiast (tak, on tam cały czas jest) obserwuje sobie tę scenkę z rosnącym zdumieniem i duma, czy to jaki diabeł na nich czasem nie wyskoczył, zwłaszcza, że to jego czarne koniszcze, to na takie podejrzanie duże jakieś wygląda. Na całe szczęście w tym momencie Moriaen w irytacji wykrzykuje imię Boże na całe gardło, a jak wszyscy dobrze wiedzą, diabły Boga wzywać nie mogą. Skoro więc już ustalono, że napotkany przez nich rycerz jest chrześcijaninem, czyli członkiem tej samej wspólnoty religijnej, ergo: cywilizacyjnej, jak oni, kwestia koloru jego skóry momentalnie traci dla nich na znaczeniu. Pozostaje jedynie problem braku jego dobrych manier. Gawaine ostatecznie przerywa więc ten niepotrzebny pojedynek i zmywa nieznajomemu głowę za zachowanie niegodne szlachetnego rycerza. Moriaen, który zdecydowanie nie lubi być pouczany, odpowiada gniewnie, że byłby gotów rzucić wyzwanie wielkim Lancelotowi i Gawaine’owi, byle tylko zdobyć potrzebne mu informacje.
Wielkim, słyszycie? Bo sami zainteresowani usłyszeli, są też zresztą doskonale świadomi faktu, że fanów należy traktować z szacunkiem. Szybko wyłuszczają mu więc, kim są w istocie i obiecują wysłuchać, a gdy już przyszło im poznać całą historię Moriaena i jego nieszczęsnej matki to, wzruszywszy się do łez (ktoś coś mówił o tym, że płacz jest niemęski?), ślubują pomóc. Przecież skoro i tak już szukają jednego brata, to i do poszukiwań drugiego mogą się przyłączyć.
Przyjaźń prędko rozkwita pomiędzy naszymi trzema bohaterami: dwoma doświadczonymi życiowo i dworsko obytymi oraz krewkim młodzikiem, który jednak, jak zapewnia narrator, obdarzony został wszystkimi przymiotami potrzebnymi rycerzowi. To, co dobre jednak musi się kiedyś skończyć; kończą się i ziemie pod władzą Artura, a na ich skraju czeka rozwidlenie wiodące w trzy różne strony oraz pustelnik, który co prawda Percivala i Aglovala widział, ale dokąd pojechali, to nie jest w stanie powiedzieć. Trzeba się więc rozdzielić i dalej podróżować w pojedynkę. Moriaen dociera samotnie na brzeg morza, gdzie czeka go wielka przykrość: rybacy na jego widok wpadają w popłoch, przekonani, że czyha na nich potwór z piekieł, i odpływają, wiosłując, ile sił w rękach. Nasz młodzik natomiast patrzy za nimi i myśli, że wszystkie jego wysiłki na próżno, ponieważ jego wygląd zraża do niego białych ludzi.
Ten fragment poematu charakteryzuje się zaskakująco dużą melancholią i wydaje się, że autorowi bardzo zależało, aby osoby słuchające tej historii współczuły Moriaenowi. Wszak to dobry chłopak (chrześcijan jeszcze!), który chce tylko odszukać ojca i pomóc matce, a niesprawiedliwy świat łamie jego ducha i zmusza do zawrócenia. Przy rozwidleniu znajduje związanego i mocno rannego Gawaine’a i naraz zapomina o swoich smutkach, tylko skupia się na pomocy przyjacielowi. Rozwiązuje go, pociesza, odprowadza do siedziby pustelnika, gdzie można będzie go uleczyć i zostaje przy jego boku, aż nie pojawia się jeden z braci Gawaine’a, Garriet (prawdopodobnie alternatywna pisownia Garetha) z niezbyt dobrymi wieściami. Otóż król Artur został uprowadzony, a jego królestwo znajduje się pod atakiem nieprzyjaciela!
Czas na zagadkę: któż, ach któż, w tym zaskakująco „postępowym” poemacie jest najgorszym z najgorszych zagrożeń dla Brytyjczyków?
Jeśli wasza odpowiedź brzmiała: „Irlandczycy” to gratuluję, możecie pisać romanse rycerskie.
Są to aż takie paskudy, że nie tylko niewolą królów i atakują rycerskie Utopie, ale też ranią potwornie uchybiających się od matrymonialnych obietnic ojców marnotrawnych! Z drugiej strony, dzięki temu taki młodzik z daleka ma szansę się wykazać! Oto bowiem Moriaen wraz z Garrietem przeprawia się do Irlandii, spotyka i godzi z ojcem, a i jeszcze poznaje stryja na dokładkę. Niedługo potem zaś dołączają do nich Gawaine z Lancelotem i cała szóstka naszych mężnych średniowiecznych Avengersów kładzie kres okrutnym działaniom Irlandczyków i wyswobadza z ich łap swego suwerena, który wydaje na ich cześć wielką ucztę, sławiąc ich odwagę, szlachetność i wszystko inne, co tylko sławić można. A na sam koniec, tych samych sześciu wspaniałych podróżuje wspólnie do Afryki, Agloval żeni się z matką Moriaena i w jej imieniu (które, przypominam, nigdy nie wybrzmiewa) toczona jest wojna, aby mogła odzyskać swoje ziemie i żyć długo i szczęśliwie z mężem i synem u boku.
Aż się łezka w oku kręci, co nie?
A teraz, na sam koniec, nieco bardziej na poważnie: nikt nie twierdzi, że średniowieczna Europa była rajem, gdzie nikt (poza niedobrymi rybakami) nie zwracał uwagi na kolor skóry. Nic podobnego. Co więcej, przed publikacją Moriaena w romansach rycerskich pojawiały się już wcześniej postacie o ciemnej skórze, czy mieszanego pochodzenia, ale zwykle w rolach antagonistów/ek, bądź jako osoby, które należało nawrócić na wiarę chrześcijańską. Nigdy też nie znajdowały się one w centrum opowieści. Moriaen jest wyjątkiem od reguły.
Ale jest.
Ponieważ ani historia, ani literatura w żadnym miejscu i okresie, nie jest całkowicie jednolita. Były, są i będą wyjątki, szparki, w które wcisnęły się i umościły opowieści niepasujące do schematu, postacie wymykające się z odgórnie przyjętych ram społecznych, obyczajowych, kulturowych. I nie, to nie jest żadne „woke” czyhające na niewinne osoby z obnażonymi kłami, tylko najzwyczajniej w świecie odbicie naszego świata: różnorodnego, niejednolitego, i nieprzewidywalnego. I to, że król Artur wyprawi ucztę na cześć rycerza pochodzenia afrykańskiego, nijak niczego nie odbiera wszystkim innym przy Okrągłym Stole. Przy nim i tak wszyscy mieli być równie, czyż nie?
A w następnym odcinku porozmawiamy sobie o tym, do jakich nieszczęść i nieporozumień może doprowadzić jedna głupia decyzja o odebraniu kobietom prawa do dziedziczenia tronu.
Źródła:
- Besamusca, A.A.M. Walewein, Moriaen en de Ridder metter mouwen. Uitgeverij Verloren, Hilversum, 1993.
- Hahn, T. The Difference the Middle Ages Makes: Color and Race before the Modern World [w:] The Journal of Medieval and Early Modern Studies, volume 31, #1, Winter 2001.
- Hendrix, Erik. An Unlikely hero. The Romance of Moriaen and Racial Discursivity in the Middle Ages, 2014.
- Weston, Jessie Laidlay (tłumaczenie). Morien: A Metrical Romance Rendered into English from the Middle Dutch. London: Nutt, 1901.

(ona/jej)
Wieczna studentka filologii wszelakich, korektorka, rycerka w służbie feminatywów i aspirująca pisarka, chociaż zazwyczaj pisze do pękającej w szwach szuflady i ostatnimi czasy głównie w języku angielskim. Celtofilka, italofilka, z mocną obsesją na punkcie legend arturiańskich. Jej przepis na idealny wieczór to wino, coś słodkiego i bardzo długa sesja RPG w roli graczki lub Mistrzyni Gry, a potem queerowa fantastyka do poduszki. Doctor Who poznała w 2011 lub 2012 roku i od tego czasu ani nie potrafi ani nie zamierza się od tego serialu uwolnić, chociaż nadal w serduszku opłakuje odejście Dwunastego. Nałogowo siedzi na Spotify, słuchając folku, włoskiego popu i tylu musicali, ile się tylko da – i niczego nie żałuje.