Shadowhunters, adaptacja serii fantasy Dary Anioła, przeniosła na mały ekran zaskakująco dużo dobrego.
Patrzę za okno. Czytam wiadomości. Przeglądam media społecznościowe. Zalewa mnie krew i smutność, potrzebuję czegoś lekkiego. Pochłaniam jeden byle jaki serial za drugim, żeby się oderwać i odmóżdżyć, bo przecież na samych tych entuzjastycznych informacjach zalewających nas z zewsząd długo się nie pociągnie. Cierpicie na podobny weltschmerz XXI wieku? Pozbieram wam trochę guilty pleasures, na które warto jednak zwrócić uwagę.
Zacznę od Shadowhunters, które zostało przez osobę z naszej redakcji nazwane kwintesencją guilty pleasure właśnie. Jest wartka akcja, są piękni aktorzy i aktorki, są romanse i jest dużo odcinków. Jeśli lubicie nastolatkowe fantasy, pewnie już go widzieliście albo macie w planie obejrzeć. Ja na przykład myślałam, że nie lubię. Ale okazała się to być jedna z najbardziej relaksujących produkcji, jakie oglądałam w ostatnim czasie.
Nie zrozumcie mnie źle: nawet przy zachowaniu pewnej dozy sceptycyzmu, jaka przystoi (podobno) dorosłej osobie, wir wydarzeń wciąga odbiorcę/czynię i z czasem można się nawet bardzo rozemocjonować kolejnymi, czasem bardzo absurdalnymi, zwrotami akcji. Ale całe to rozemocjonowanie ma w sobie charakter tak przyjemnego oderwania od rzeczywistości, że bardzo dobrze robi na głowę.
A co tam się właściwie wyprawia? Różne niestworzone rzeczy. Anioły, demony, ludzio-anioły (tytułowi Shadowhunters, nocni łowcy, czyli łowcy demonów, uważają się za taką pół-anielską armię, straszne snoby), ludzio-demony (wilkołaki, wampiry, czarownicy) i anioło-demony (seelies, elfy). Całkiem logiczna klasyfikacja gatunków. Historia jest dość klasyczna: dziewczyna żyje sobie w normalnym świecie, ale na skutek splotu wydarzeń odkrywa, że jest częścią magicznego świata. Do tego mamy romans, drugi, trzeci, piętnasty, walkę dobra ze złem, magiczne przedmioty i przyprawiające o zawrót głowy zwroty akcji. Wszystko w standardzie, all inclusive.
I to by było w zasadzie na tyle, jeśli chodzi o główną fabułę. Nie chcę się za bardzo na jej temat rozpisywać, bo przecież główną cechą dobrego guilty pleasure jest to, że logika ani zdrowy rozsądek nie nadążają nad akcją. Są też co prawda takie kwiatki, o których trudno mi nie wspomnieć. Na przykład magiczna funkcja zmiany nazwiska jednego z głównych bohaterów przynajmniej raz w sezonie, dzięki której jego nowo ustalone pochodzenie wszystko wyjaśnia. Towarzyszy temu oczywiście wielka drama za każdym – k a ż d y m – razem. Są też dziury w fabule dziesięć razy większe od tych, z których się śmialiśmy za czasów Moffata, tylko te nawet niespecjalnie udają celowe. No ale umówmy się, to nie jest najbardziej nielogiczna produkcja tego typu, z jaką mieliśmy w życiu do czynienia, te kwestie nie mają też większego znaczenia, kiedy z pełną świadomością popełnianych czynów odpalamy serial typu guilty pleasure.
Muszę jednak zauważyć, że w Shadowhunters dużo spraw zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Jedną z nich jest queerowa reprezentacja. Mamy nie tylko parę gejowską (która najwyraźniej tak bardzo zawładnęła sercami publiczności, że zdominowała aspekt romantyczny serialu, i dobrze; główna para hetero była o wiele nudniejsza) czy parę lesbiijską, ale mamy też osobę aseksualną, osobę biseksualną czy taką, która dość późno (zwłaszcza jak na nastolatkowo-serialowe standardy) weszła w pierwszy związek w ogóle – w opozycji do takiej, której trudno zliczyć seksualnych partnerów. I to wszystko jest pokazane jako po prostu naturalne. Czasami te wątki dominują pierwszy plan – jak chociażby wspomniany wcześniej gaymance, który absolutnie przejął rolę głównego wątku romantycznego, bo był od tego hetero po prostu lepiej napisany. Czasami są zupełnie w tle – jak pokazany jest związek jednej z bardzo drugoplanowych postaci. Trzeba przyznać, że wątki queerowe są tu po prostu dobrze dobrane do postaci i do historii: nie mamy tu poczucia (skąd inąd też fajnego), że brokat, tęcze, jednorożce gayness everywhere, ale też nie ma zepchnięcia za margines, odhaczenia jakiegoś tam parytetu, żeby się widownia nie czepiała. Są po prostu subtelne i dobrze dopasowane do stylistyki serialu, świetnie się mierzą z niejako „starym”, a nawet nieśmiertelnym światem, w jakim rozgrywa się akcja. To po prostu element skrojony na miarę.
Inną fajną rzeczą, jaka w Shadowhunters przykuła moją uwagę, jest nieidealizowanie absolutnie wszystkiego. Owszem, główni bohaterowie dość rzadko miewają wady (chociaż je w ogóle mają! to też się nie zawsze zdarza), ale warto docenić to, że sam świat przedstawiony już taki idealny nie jest. Wampiry i wilkołaki nie mają tylko nadludzkich mocy, mają też problemy z opanowaniem. Wampirom zresztą poświęcone jest więcej miejsca: w tej i nie tylko kwestii. Sam proces przemiany w wampira jest dużo bardziej skomplikowany i nieprzyjazny oczom, niż głosi klasyka literatury. Są też inne drobne różnice między klasycznymi opowieściami o wampirach a Shadowhunters, ale to już zostawiam wam na oglądanie.
Wreszcie fajny jest sam pomysł na główną oś fabularną, choć jego serialowa realizacja pozostawiała momentami sobie wiele do życzenia. To mimo wszystko w gruncie rzeczy dość świeże (chociaż nie aż tak świeże, książki zaczęły się ukazywać w 2007 roku) pomysły na przeprocesowanie starych i wielokrotnie już przetwarzanych opowieści. Albo może inaczej: świeże ich przetworzenie i przeprocesowanie na w miarę spójną opowieść. Trudno jest przecież zebrać w jeden sens coś tak rozległego, jak ów spory kawał folkloru, z jakim zmierzyła się najpierw Cassandra Clare, autorka książek, a potem twórcy serialu. I to się mimo wszystko ceni.
Aż ma się ochotę przeczytać książkę. Ale to już by nie było aż tak guilty pleasure.
Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.