Informacja o planowanej serialowej adaptacji trylogii Ostatni Mag Heroldów Mercedes Lackey wzbudziła u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo mnie ucieszyła – wszak oznacza to spełnienie jednego z moich dawnych fanowskich marzeń. Z drugiej – ten pomysł wydaje się być spóźniony o co najmniej kilkanaście lat. Czy ta historia (a właściwie te historie, bo za Ostatnim Magiem Heroldów mają pójść pozostałe opowieści z cyklu o królestwie Valdemaru) przetrwała próbę czasu, przekonamy się, mam nadzieję, niebawem, a tymczasem przeczytajcie, o co w ogóle w niej chodzi.
Zacznę od samej autorki. Mercedes Lackey jest niesamowicie pracowitą pisarką. Ma na koncie ponad osiemdziesiąt książek fantasy, z których w Polsce ukazało się nieco ponad dwadzieścia. Nasi wydawcy szczególnie upodobali sobie właśnie cykl o Valdemarze, którego swoistym prequelem są składające się na Ostatniego Maga Heroldów tomy Sługa magii, Obietnica magii i Cena magii. Pierwszy z nich ukazał się w 1989 roku i był o tyle przełomowy, że głównym bohaterem był gej (w powieściach shayn lub shay’a’charn), a jego droga do akceptacji – oraz bycia akceptowanym przez najbliższych – była równie istotną częścią opowieści co odkrycie tkwiącej w nim mocy i nauczenie się jej używania. Samo to sprawia, że choć czytałam te powieści gdzieś na początku XXI wieku, to, mimo wszystkich swoich niedostatków, mają szczególne miejsce w moim sercu. Pierwszy raz bowiem trafiłam na pierwszoplanową postać w historii z gatunku fantasy, z której zmaganiami mogłam się w jakiejś części utożsamić.
Vanyel Ashkevron, bo tak się owa postać nazywa, jest paniątkiem z jednego z bogatszych rodów Valdemaru i ma typowy dla wielu postaci z fantastycznych opowieści problem – jest inny. Na dodatek nie wie, na czym właściwie ta jego inność polega, domyśla się tego za to jego ojciec, który ze wszelkich sił stara się zrobić z syna „mężczyznę” i wypalić w nim wszystko, co sprawia młodzieńcowi jakąkolwiek radość. W tym też celu co rusz podsyła mu dziewczęta, każe swojemu zbrojmistrzowi okładać go mieczem, a w końcu, gdy nie udaje mu się ukształtować syna na swoje podobieństwo, wysyła go do swojej siostry Sayvil, jednej z Magów Heroldów, a zarazem nauczycielki w Kolegium Heroldów. Tam Vanyel po raz pierwszy czuje się rozumiany i akceptowany, dzięki czemu ma szansę w końcu rozeznać się w swoich emocjach i pragnieniach. Odkrywaniu przez niego samego siebie poświęcony jest pierwszy tom cyklu, kolejne mają w sobie zdecydowanie mniej romansu (bo będzie, a jakże!), a więcej fantasy, choć nadal, i jest to w moim odczuciu zdecydowany plus cyklu, Lackey nie skupia się wyłącznie na opisywaniu przygód bohaterów, ale też na ich rozwoju. Przeszłość ma wpływ na na teraźniejszość postaci, a ich traumy, smutki i żal nie znikają, bo tak byłoby wygodniej dla fabuły. I mimo że czasem mamy ochotę udusić głównego bohatera, szczególnie jego wersję nastoletnią, to nie można mu odmówić prawdy emocjonalnej. To ostatnie to zresztą nie tylko cecha Vanyela – Lackey ma niewątpliwy talent do tworzenia pełnokrwistych, wielowymiarowych postaci, którym daleko do bycia bohaterami bez skazy.
Podczas pobytu w Kolegium Heroldów Vanyel odkrywa nie tylko że jest shayn, ale też że jest magiem Heroldów. To wyjątkowa i rzadka w Valdemarze kombinacja darów. Heroldowie to elitarna grupa ludzi, których celem jest służba królestwa Valdemaru – aby być jednym – lub jedną – z nich, trzeba zostać wybranym przez Towarzysza, niezwykłą istotę przyjmującą postać konia. Heroldowie obdarzeni magicznym mocami to elita elit, ludzie powołani do naprawdę niezwykłych czynów. I takich też, broniąc Valdemaru przed wrogami, dokonuje nasz bohater.
Do przygód Vanyela mam ogromny sentyment nie tylko ze względu na nieheteronormatywność głównego bohatera, ale też dlatego, że od nich zaczęła się moja przygoda z Lackey. Dzięki nim odkryłam te jej opowieści, których głównymi bohaterkami były naprawdę fantastyczne kobiety: cykle Heroldowie Valdemaru o Heroldzie Talii, Przysięgi i honor o wojowniczce Tarmie i czarodziejce Kethry oraz Prawo miecza o walecznej Kerowyn. Każda z nich kwalifikuje się do kategorii naprawdę zgrabnych historyjek fantasy, z odpowiednią liczbą potyczek na miecze i na magię, mężczyzn i kobiet w opresji, bohaterskich czynów, zagadek do rozwiązania, magicznych koni, co to nie są końmi, i innych takich.
Skąd więc, mimo że naprawdę lubię Lackey, wyrażone na początku poczucie, że na ekranizację jej książek może być trochę za późno? Po pierwsze ze względu na historię Vanyela. Nie spoilerując za bardzo, w jego życiu tragedia goni tragedię, a trauma traumę, bo wszak gej, a już szczególnie ten główny gej w powieści (na szczęście w Valdemarze jest ich jeszcze kilku) oczywiście nie może być szczęśliwy.
Po drugie z uwagi na ślicznie zakamuflowaną (i raczej kompletnie nieuświadomioną) miękką homofobię. Na pozór świat Heroldów – ale już nie cały Valdemar – jest oazą akceptacji. Kobiety są równe mężczyznom, i tak samo jak oni mogą zasiąść na tronie (trzeba być do tego bowiem Heroldem), bo liczy się nie płeć, a, cóż za odkrycie, bycie dobrym człowiekiem. Żeby było jeszcze milej, również to, co ktoś robi poza służbą, niemal nie wpływa jego ocenę – ważne jest jedynie, jak się wywiązuje ze swoich obowiązków wobec kraju. Zgrzyt jednak być musi. Choć o obyczajach heroldów w Valdemarze krążą legendy, to, mimo że sami zainteresowani niewiele sobie z tych opowieści robią, większość z nich do osób nieheteronormatywnych w swoich szeregach podchodzi z rezerwą. Nie pomaga nawet to, że władcy i władczynie tych uprzedzeń nie podzielają (Vanyel jest nawet biologicznym ojcem córki swojego bezpłodnego króla), a mistyczna „więź życia” jest dana i parom różno-, i jednopłciowym. Na dodatek wszystkie nieheteronormatywne bohaterki opowieści o Heroldach i wszyscy, poza jednym (przynajmniej do czasu, aż pozna swoją prawdziwą miłość), bohaterowie mogą robić za wzorce ascezy i monogamii. A i tak obowiązuje niepisana zasada, by się za bardzo nie „obnosić”, nawet we własnym gronie. W 1989 roku była to norma i nie ma co się na Lackey gniewać, nie ma też jednak co udawać, że to, co wówczas było przełomowe, teraz już takie nie jest i mimo zamierzonego przez autorkę pozytywnego podejścia do nieheteronormatywności, utrwala stereotyp dobrego geja/dobrej lesbijki, co to zna swoje miejsce w szeregu i się za bardzo nie wychyla.
Trzecim kłopotem, który mam z twórczością Lackey, jest obecna w niej spora ilość przemocy seksualnej. To rzecz jasna trop niemal tak stary jak sama literatura fantasy, jednak żyjemy już szczęśliwie w czasach, w których gwałt niekoniecznie uważany jest za obowiązkowy element biografii bohaterek, szczególnie w twórczości, która aspiruje do bycia równościową. Niestety, mimo dobrych chęci, i mimo uczynienia kobiet głównymi bohaterkami lwiej części swojego cyklu, świat stworzony przez Lackey jest nadal patriarchalny, a kobiety i postacie nieheteronormatywne obowiązkowo płacą w nim cenę za wychodzenie poza stereotypowo narzucone im role.
Rzecz jasna nie wiem, jak – i czy – te wszystkie kwestie zostaną podniesione w serialu i nie zamierzam martwić się na zapas. Wszak adaptacja nie musi być wierna powieściowym pierwowzorom, a sama historia na braku tej akurat wierności raczej nie ucierpi. Trzymam więc kciuki za ekranizacje opowieści z Valdemaru i z pewnością je obejrzę. A po cichu liczę też, że za serialem pójdzie renesans popularności Lackey w Polsce – bo choć trudno zaliczyć jej powieści do wybitnych, to nadal jest nie tylko klasyka, ale też zwyczajnie dobra przygodowa literatura. Miło by było, gdyby była znów dostępna w sprzedaży.
Znacie twórczość Mercedes Lackey? Co myślicie o pomyśle jej ekranizacji? Dajcie znać na Facebooku!
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.