Po roku w pandemii nawet najśmieszniejsze komedie potrafią tylko dobić. Na szczęście jest Ryan Murphy i jego kampowe, puchate, tęczowe seriale.
O Ryanie Murphym chyba słyszały wszystkie osoby spod znaku tęczy i miłośnicy seriali. O fenomenie jego cudownie kampowo-queerowych produkcji napisano już naprawdę dużo, by dalej nie szukać – chociażby w przedostatnim numerze magazynu Replika. Dziś jednak przychodzę do was przede wszystkim z dwoma serialami, które w mainstreamie raczej nie odbiły się szerszym echem – a jeśli już coś o nich powiedziano, to raczej bez większego entuzjazmu. Ja tymczasem w ostatnim czasie obejrzałam Hollywood (2020) oraz Wybory Paytona Hobarta (2019-) i zaprawdę powiadam wam: to dobro, którego potrzebujemy w pandemii jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Jeśli jakimś cudem nie słyszeliście jeszcze o tym scenarzyście/producencie/reżyserze, albo może słyszeliście, tylko nie pamiętacie, gdzie, to śpieszę z ekspresowym wyjaśnieniem: Ryan Murphy to człowiek, który stoi za takimi kultowymi już produkcjami, jak Glee, Pose czy American Horror Story. Sam jest wyoutowanym gejem, ma męża i dwójkę synów, zawodowo zaś tworzy głównie seriale – w praktycznie każdym z nich umieszczając mniejsze, większe lub naprawdę gigantyczne wątki LGBT+. I to już jest fajne samo w sobie, zwłaszcza gdy dba się o reprezentację nie tylko wśród postaci, ale i osób aktorskich. Ale oprócz tego Ryan Murphy znany jest ze swojego charakterystycznego stylu, który pojawia się może nie tyle w każdej jego produkcji, co w większości, i który ma w sobie to coś, co jest lekarstwem na dusze poszkodowane w pandemii: puchaty, absurdalny kamp – czasem napompowany do granic możliwości (The Prom), czasem subtelniejszy (Hollywood). Kto się go nie spodziewa, może się z Murphym polubić lub wręcz przeciwnie, ale gdy już o nim wie, widzi go tylko coraz więcej i więcej, od samego tylko tego widzenia bawiąc się coraz lepiej. Bo konwencją Murphy się bawi jak mało kto.
Zacznijmy może od Wyborów Paytona Hobarta, w oryginale The Politician, jak do tej pory dwusezonowej produkcji Netflixa. Opowiada ona, jak można się zasugerować po obu wersjach tytułu, o Paytonie Hobarcie, który jest politykiem. Początkowo jest politykiem raczej z charakteru i zachowania, bo chodzi jeszcze do liceum, ale od pierwszych scen dowiadujemy się też, że tkwi w tym coś więcej: Hobart jeszcze jako dziecko postanowił sobie, że zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych i zrobi wszystko, żeby tej obietnicy dotrzymać. Przeanalizował biografie wszystkich prezydentów i różne możliwe scenariusze – teraz ma ściśle określony plan, co robić, aby spełnić swoje marzenie. A rzeczywistość nic nie robi, tylko staje mu na drodze.
Kiedy poznajemy Paytona i jego „sztab”, już od pierwszych scen widzimy, jak bardzo przerysowani są to bohaterowie – zupełnie jakby House of Cards przeniesiono do szkoły. Wszyscy traktują swoje role śmiertelnie poważnie. Są sondaże, eventy i brudna kampania, a wszystko prowadzone tak, jakby od tego, czy się powiedzie, miała zależeć absolutnie cała kariera Hobarta, jego dziewczyny (pogodzonej z tą rolą przyszłej pierwszej damy), McAffee (specki od PR-u i statystyki) oraz Jamesa (szefa sztabu, stratega, który jest wręcz skórą zdjętą z Douga z House of Cards). Oprócz tego pojawiają się inne, mniej i bardziej ważne postacie, ale większość z nich raczej normalizuje scenerię – w przeciwieństwie do pierwszej czwórki, która uosabia tak wiele stereotypów, kalek i wyolbrzymień, że aż trudno je wszystkie zliczyć. Oczywiście główni bohaterowie są bajecznie bogaci, co zasadniczo pozwala im na pchanie akcji do przodu w czasem skrajnie absurdalny sposób. Jest to jednak podejście bardzo spójne: od pierwszych scen wiemy, czego się spodziewać i chociaż z czasem robi się tylko dziwaczniej, to mamy poczucie, że wszystko zostało dokładnie zaplanowane, a z pozoru niepotrzebne elementy składają się potem na ważną część fabuły.
Mamy więc bardzo egzaltowanych bohaterów i śmiesznie wartką akcję, a wszystko to w kolorystyce rodem z plakatu z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych; to uwspółcześniony scenograficzny pin-up. Mamy reprezentację biseksualną i biromantyczną, niebinarną i poliamoryczną, w różnych kolorach skóry, wszystko na pierwszym planie, a jednak jakoś mimochodem. Bo tak. Bo postaci niebiałe i niehetero nie muszą wcale mieć uzasadnienia. Mogą mieć cyniczne uzasadnienie polityczne. Też wprost. Bo tak. W Wyborach Paytona Hobarta jest wątek dostępu do broni, wątek kryzysu klimatycznego, wątek chronicznej depresji, wątek toksycznych relacji, no i wreszcie wątek polityczny, o który wszystkie pozostałe się odbijają. Właściwie każdy z nich jest pokazany w kontekście jego upolitycznienia i nie, są decyzje głęboko przekalkulowane i spontaniczne. Jest cultural approptiation, jest cancel culture i jest zero waste, są poważne światowe problemy i są (równie poważne) absolutnie głupie, spontaniczne problemy głównych bohaterów, które oni sami sobie tworzą. I do tego ta cukierkowość, znana tak dobrze fanom Glee, będzie nam towarzyszyć przez cały serial: każdy może być, kim chce, o ile sam sobie na to pozwoli. Bo oczywiście bohaterowie miewają problemy z zaakceptowaniem samych siebie, swoich tożsamości czy orientacji, ale zewnętrznie wiele im nie grodzi. Jednocześnie są jakby świadomi tej swojej bańki, tego wielopoziomowego przywileju i wygody. Nic z nią nie robią. Ale wiedzą, że jest.
Podobne kampowe podejście charakteryzuje zeszłoroczny miniserial Hollywood, który opowiada o – siurpryza siurpryza – przemyśle kinowym po II wojnie światowej, jednocześnie już podtytułem zapowiadając, że będzie to historia alternatywna. Zupełnie nie wiem, czego się spodziewali inni oglądający, bo Hollywood krótko po premierze zalała fala hejtu za to, że niby jest cukierkowy i patetyczny, trochę jak La La Land, a jednocześnie prezentuje jeszcze bardziej nierealne scenariusze i to w dodatku brutalniej. Poziom kampu jest w Hollywood niższy niż w Glee czy Wyborach Paytona Hobarta – być może część odbiorców, zakładam, że tych, którzy nie widzieli nigdy niczego Murphy’ego, ewentualnie którąś z tych poważniejszych rzeczy, jak American Crime Story, po prostu tej zamierzonej stylistyki nie zauważyła. Co wydaje się dziwne, bo krytykuje Hollywood za nierealność, cukierkowość i przerysowane sceny. No kto by się spodziewał!
Ale po kolei: Hollywood to historia kilku mężczyzn, ich hollywoodzkich karier i sex worku. W rolach głównych: David Corenswet (wcielił się także w Rivera Barkleya w Wyborach Paytona Hobarta), Darren Criss (znany z ról Andrew Cunanana w American Crime Story: Zabójstwo Versace i Blaine’a Andersona w Glee), Jeremy Pope, Dylan McDermott oraz Patti LuPone (!). Na drugim planie fenomenalny Jim Parsons, który tą rolą, mam wrażenie, odciął się wreszcie od Sheldona Coopera z Teorii Wielkiego Podrywu. Główni bohaterowie zaczynają dopiero hollywoodzkie kariery i zrobią wszystko, aby osiągnąć marzenia (chorobliwa wręcz ambicja to, zdaje się, jeden z wielu powracających u Murphy’ego tematów), a ponieważ większość z nich nie ma pieniędzy, to naprawdę musi zrobić wszystko. Jest w tym jednak jakiś dryg, jakaś przyjemna nuta, bo z czasem przyjmują ten tryb życia, pełen przepychu, papierosów i seksu, wszystko w stylu glamour. A przy okazji pokonują rasizm i homofobię jeszcze w latach czterdziestych. Ta-da!
Hollywood trąci Wielkim Gatsbym, trąci Wilkiem z Wall Street, ale i znów odcina się jakoś od tego wzorca – chociażby właśnie kampem, przez który nie pozwala popaść w taki patos ani usprawiedliwienia bohaterów. Oni nie mają usprawiedliwień: oni po prostu są i robią rzeczy. W tym wyolbrzymieniu, przekalkowaniu, które dominuje tak w Hollywood, jak i Wyborach Paytona Hobarta, jest jakaś prawdziwość, jakaś naturalność, która jest wyczuwalna mimo nieprawdopodobności obu tych historii. Trochę to strumień świadomości, trochę metapoziom; bohaterowie jakby zdają sobie sprawę, że znaleźli się w trochę nierealnej, trochę absurdalnej bańce, chociaż wszystko biorą na poważnie, udając, że tego nie zauważają. Trudno mi opisać słowami coś, co widać bardziej w scenografii i grze aktorskiej niż samej fabule, a jednocześnie nie samej nie wyolbrzymić tych aspektów, ale mam nadzieję, że jeśli widzieliście (albo wkrótce zobaczycie) którąś z tych produkcji, to zrozumiecie, co mam tutaj na myśli.
Trzeba jednak przyznać, że zarówno Wybory Paytona Hobarta, jak i Hollywood to, mimo sporych różnic fabularnych i stylistycznych, seriale wywołujące naprawdę podobne reakcje w odbiorcy. Obie są bardzo – z braku lepszego słowa – glamourous, są kampowo zabawne, a jednocześnie poruszają dużo ważnych spraw, o których wiele mainstreamowych produkcji woli nawet nie myśleć (choć i to coraz częściej się, na szczęście, zmienia). Budują brutalny świat z realnymi problemami, a jednak jest to świat cukierkowo wyidealizowany. To świetna sprzeczność, która przykuwa uwagę, a jednocześnie pozwala się oderwać od rzeczywistości i świetnie bawić, nie pozbawiając realności problemów naszych bohaterów. Cukierkowy przepych, kamp, tęcza i puchatość – to seriale, które pozwolą nam na chwilę zapomnieć o pandemii.
Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.