Po paru tygodniach od premiery Barbie mogę już stwierdzić, że dyskurs wokół tego filmu potoczył się mniej więcej tak, jak się tego spodziewałam (to nie mądrość, to lata bycia chronicznie online). Czyli: przez pierwsze kilka dni panował stuprocentowy, różowy i feministyczny entuzjazm. Potem zaczęły pojawiać się pierwsze opinie krytyczne, za nimi nastąpiły kolejne, a w tej chwili obraz Grety Gerwig i Mattel już jest winien wszystkiego i wszystkiemu. Z jednej strony, oczywiście, pewne środowiska najchętniej spaliłyby wszystkie kopie taśmy z tym filmem za to, że pada w nim słowo patriarchat. Z drugiej zaś mamy zarzuty o spłaszczanie feminizmu, pochwałę inceli, zaśmiecanie planety i nakręcanie spirali kapitalizmu, umacnianie struktur patriarchatu pod płaszczykiem ich obalania i jeszcze coś z krytyczną teorią rasową, co podesłał mi kolega, ale jeszcze nie zdążyłam obejrzeć. Choose your warrior, każdy znajdzie spersonalizowany wkurz dla siebie.
Z jednej strony… no faktycznie przynajmniej część z tych zarzutów ma osadzenie w rzeczywistości – choć można by dyskutować, na ile to kwestia samego filmu, a na ile jego otoczki (i czy da się te dwie rzeczy rozdzielić). Z drugiej, jestem w absolutnie bezwstydnym nastroju, więc wyznam, że POMIMO niefajnych kontekstów Barbie… A także pomimo tego, że sama krytykuję ten film za wiele rzeczy… To i tak go lubię.
Mało tego, byłam na nim w kinie dwa razy i za drugim – znowu, pomimo krytycznych przemyśleń – podobał mi się bardziej.
Jak to możliwe?
W dużej mierze jest to zasługa produkcji i wysiłku włożonego w oddanie filmowej historii. Wiadomo, fabuła jest ważna. A przynajmniej powinna. Przypuszczam jednak, że sporo osób mogło pójść do kina z podobną myślą do mojej: „chcę zobaczyć zabawę lalkami na wielkim ekranie”*. I ten aspekt filmu wyszedł koncertowo. Gra aktorska, kostiumy, scenografia, te wszystkie jaskrawe róże i pastelowe róże, wille, samochody, nawet plastikowe morze! (Mam z tej okazji bardzo ważne pytanie: czemu morze było plastikowe, ale piasek już nie? Ale odłóżmy je na bok). Myślę, że każda osoba, która choć raz w dzieciństwie trzymała Barbie w ręku, wracała na ten widok do własnego dzieciństwa i własnych zabaw. Oczywiście jest to okrutnie nostalgiczna przyjemność, ale wciąż przyjemność, a film Gerwig kreuje ją znakomicie.
* Przyznam, że ja miałam jeszcze jedną myśl: bardzo, ale to bardzo byłam ciekawa Goslinga w roli Kena. Ani trochę się nie zawiodłam. Choć muszę przyznać, że chyba Ken Ncutiego Gatwy jest lepszy (i to nie dlatego, że Gatwa to następny Doktor, po prostu… on jest tu mistrzem drugiego planu).
Do tego jeszcze nie można zapomnieć o fizyce i motoryce lalkowych postaci, która, cóż… znakomicie oddawała specyfikę zabawy Barbie i Kenami. Mówię tu zarówno o tych wszystkich smaczkach typu podniesione stopy czy zlatywanie Barbie z domu, jak i o pewnej specyficznej „sztywności” mimiki i ruchów w pierwszym akcie filmu, którą świetnie oddawali wszyscy aktorzy na planie. Moja osobista nagroda za najszerszy uśmiech Barbie idzie do Issy Rae. Najlepsze zaś w tym wszystkim jest to, że ta sztywność ma uzasadnienie fabularne i w odpowiednich momentach przebija się na pierwszy plan lub – w miarę „uczłowieczania się” pierwszoplanowych Barbie i Kena – znika. Idealne współgranie formy i treści w takich chwilach wytwarza specyficzny rodzaj satysfakcji, który po prostu ciężko zignorować.
Mogłabym tak jeszcze gadać długo: o muzyce, która nie przeszkadzała nawet tak nieuleczalnie rockowej duszy jak ja, o Margot Robbie, która wspaniale odegrała rozwój ze stereotypowej lalki do wcale nie tak stereotypowej osoby, o mojej ulubionej Dziwnej Barbie… Ale to wszystko są sprawy okołofabularne, a tymczasem okazuje się, że to właśnie fabuła rozpaliła publiczność do czerwoności i nakręciła sprężynę internetowego dyskursu do maksimum możliwości. Zajmijmy się więc tym, co wszystkich obecnie interesuje najbardziej: czy Barbie to film feministyczny? I czy jest to dobry feminizm, czy tak nie za bardzo?
Osobiście najchętniej bym odpowiedziała na to pytanie memem: 3,6. Not great, not terrible. Abstrahując od kontekstu Czernobyla, akurat ta wartość liczbowa z mema wydaje mi się tu niezwykle adekwatna. Jeśli przypasujemy 3,6 do najbardziej typowej skali „na dziesięć”, to mamy trzydzieści sześć procent. Taki wynik gwarantuje zdanie polskiej matury… Ale w każdym innym kontekście raczej oznacza ocenę niedostateczną.
I tak właśnie w mojej ocenie** wypada feminizm przedstawiony w Barbie. Kwalifikuje się, ale za wiele nie wnosi. Na poziomie „mówienia wprost” kładzie mocny nacisk na indywidualny sukces poszczególnych Barbie, niekoniecznie zwraca uwagę na mniej uprzywilejowane lalki (Keny, Allan, Dziwna Barbie)… A, no i jest mocno heteronormatywny*** – jeden Allan i pięć sekund Magic Earring Kena wiele tu nie zmieniają. Poszczególne elementy tej wizji, na przykład przemowa Barbie-prawniczki (Sharon Rooney) czy sam fakt istnienia Barbie-prezydentki (Issa Ray) są fajne, ale jakoś razem nie tworzą wizji świata, która by mnie zadowalała. Kurde, z jakiegoś powodu bardzo się wczułam w rozterki głównego Kena i nawet w jakiś sposób mu kibicowałam… Choć oczywiście nie we wprowadzaniu patriarchatu. Ken, sam wiesz, że to był kiepski pomysł na rozwiązanie twoich problemów. Nawet jednak gdy zagrożenie patriarchatem zostaje oddalone**** i w Barbielandzie dochodzi do przemian, nadal ma się poczucie, że to nie jest do końca wystarczające. A przynajmniej – że w prawdziwym świecie nie byłoby wystarczające. Ostatecznie świat zabawek niekoniecznie musi się rządzić tymi samymi prawami.
** Chociaż tutaj warto zwrócić uwagę, że też wydaję swoją ocenę z perspektywy pewnej bańki. Ostatnio algorytm FB uraczył mnie paroma postami o Barbie od hinduskiej blogerki i krytyczki filmowej, która pisała przede wszystkim o wdzięczności, poczuciu bycia widzianą… Największą rolę w tym odegrał monolog Glorii (America Ferreira) o tym, jak trudno być kobietą. Co ciekawe, osoby komentujące często pisały o tym, że nawet taki „podstawowy” feminizm był dla ich otoczenia trudny do pojęcia lub wyzwalający… I co, mam teraz tam wskakiwać i mówić jakimś przypadkowym osobom z Indii, USA i Ameryki Południowej, że ich opinia jest durna i nieważna? Pewnie bym mogła, ale jakoś nie bardzo mam ochotę.
*** Zdaję sobie sprawę z queerowych odczytań filmu, np. z tego, że dla wielu osób Barbie odrzuca heteronormę na rzecz aseksualności, ale sama jednak tego tak nie odebrałam.
**** Tutaj najchętniej napisałabym rant na dwadzieścia stron o tym, jak bardzo nie podobał mi się sposób odbijania Barbie… Okej, rozumiem, że ten żart miał celować w mansplaining i smalców alfa, którzy w trakcie rozmowy przede wszystkim wsłuchują się we własny głos, a nie w reakcje drugiej strony. Tylko że jakoś w praktyce to nie do końca wyszło i bardzo łatwo można odnieść wrażenie, że zamiast na smalcowaniu, Gerwig chciała po prostu pojechać po Ojcu chrzestnym i postpunku. Najlepiej z tego wszystkiego wyszedł żart z piosenką „Push”, chyba dlatego, że został odrobinę pogłębiony i bardziej „dociśnięto” tutaj kwestię sposobu prowadzenia spotkania.
Co prowadzi mnie do konkluzji, że w zasadzie cały obraz Gerwig – w każdym razie na tym pierwszym, deklarowanym przez scenariusz poziomie – można po prostu uznać za zabawę w obalanie patriarchatu. Trochę jest w tym eskapizmu, trochę testowania różnych potencjalnych rozwiązań… Poza tym pośmianie się z wojny Kenów (najlepsza scena w filmie, nie zapraszam do dyskusji) zawsze będzie spoko. Ale przenoszenie jej jeden do jednego w prawdziwy świat nie ma za bardzo sensu, a że publiczność próbuje to robić… Cóż, częściowo za to odpowiada dość cyniczny marketing filmu, a częściowo to po prostu nasze pragnienie, by w końcu ktoś nam dał rozwiązanie wszystkich problemów społecznych, pokój, sprawiedliwość i jajko na twardo.
Mogłabym na tym zakończyć recenzję… gdyby nie to, że jednak nie umiem się pozbyć poczucia, że w Barbie kryje się coś więcej niż tylko zabawa. Paradoksalnie im więcej myślę o tym filmie, tym bardziej mam wrażenie, że choć deklaruje się on jako film o patriarchacie i feminizmie, to gdzieś pod powierzchnią jest odrobinę o czymś innym.
Nie daje mi tu spokoju wątek uczłowieczania się Stereotypowej Barbie (Margot Robbie). Jest prześlicznie poprowadzony i zagrany, ale nie do końca łączy się z tą całą kwestią patriarchatu Kenów – oczywiście poza tym podstawowym faktem, że bez problemów tej konkretnej lalki cała ta fabuła nie miałaby się prawa wydarzyć. Wyraźnie jednak widać, że ta linia fabularna ma być istotna w całym filmie… Jak więc łączy się z tą całą rozkminą o patriarchacie i jego pokonywaniu?
Przypomina mi się tutaj klasyczna już pozycja Betty Friedan z 1963 roku: Mistyka kobiecości, często wymieniana jako kamień węgielny feminizmu drugiej fali ze wszystkimi jego zaletami (emancypacja!) i wadami (…ale nie do końca adekwatna dla wszystkich). Nie ma się zresztą co tym wadom dziwić; rozważania Friedan o „problemie, który nie ma nazwy” wyrosły z jej rozmów z koleżankami ze studiów i choć były potem pogłębiane na rzecz książki, punkt widzenia białej klasy średniej siłą rzeczy okazał się tu mocny – i przyciągnął potem podobne czytelniczki. Można by złośliwie powiedzieć: to trochę jak z Barbie! Choć wiadomo, że jednak od tego czasu zaszły spore zmiany, co bardzo po obsadzie filmu widać…
Ale ja nie o tym. Chcę wskazać jedną rzecz – w perspektywie Friedan remedium na wszystkie nieszczęścia żon i pań domu lat 50. miała być kariera. Nie wiem, jak wam, ale mi to bardzo przypomina „utopię” Barbielandu: kobiety na prezydentki, na astronautki, na pisarki i robotniczki drogowe. Tylko czy to rozwiązanie nie sprowadza przypadkiem kobiet Barbie… wyłącznie do ich funkcji? No i okej, fajnie, że mają do wyboru więcej ścieżek, niż tylko bycie żoną domową, ale… Bycie swoją karierą nadal oznacza sprowadzanie ludzi do funkcji. Do jednego wymiaru, który ma wpasowywać się we współczesną wizję społeczeństwa. I to się tyczy nie tylko kobiet Barbie, mężczyźni Kenowie przecież podlegają temu samemu schematowi.
Może… Tylko być może wątek uczłowieczania Barbie miał pokazać, że rozwiązanie zaproponowane przez Friedan jednak na dłuższą metę nie działa? Że w celu pokonania patriarchatu musimy sięgnąć po coś głębiej niż sukces w kapitalizmie?
Ostatnia, kontrowersyjna dla niektórych scena filmu, bardzo dobrze pasuje do takiej interpretacji. Pamiętam, jak w trakcie seansu patrzyłam na Margot Robbie wysiadającą z samochodu w płaskich sandałach (aha!) i myślałam: „Ech, jeśli ten film skończy się tym, że ona teraz pójdzie do pracy, to będę rozczarowana”. Na szczęście jednak okazało się, że nie! Nie chodzi o pracę! I nie wiem, czy akurat wybór „wizyta u ginekologa” był najlepszy – choć ma sens w tym kontekście lalek bez genitaliów – ale ogólnie lekarz, dbanie o ciało, cielesność odczuć i uczuć… Tak! W tym jest chyba więcej człowieczeństwa niż w symbolicznym włączeniu Stereotypowej Barbie w kapitalistyczny grind.
Ciało i wynikające z niego afekty też nie stanowią pełnej odpowiedzi na to, jak naprawić społeczeństwo (patrz: Preciado). Wciąż jednak mam wrażenie, że jest to odpowiedź o krok bliżej… faktycznego rozwiązania, jakkolwiek miałoby ono wyglądać, niż to, co proponowała autorka Mistyki kobiecości te 60 lat temu.
Trochę żałuję, że Gerwig nie pociągnęła tego odrobinę dalej, może sygnalizując jakieś połączenie z feminizmem intersekcjonalnym? Tak na poziomie fabularnym, nie tylko poprzez zróżnicowaną obsadę? No ale ech, mimo wszystko to tylko film, a nie manifest i remedium na całe zło.
Tłumaczka i doktorantka nauk humanistycznych. Kocha gonitwy za ulotnymi ideami w lesie kultury i wiedzy. Rezultaty łowów przedstawia między innymi na blogu „dziewiętnaście czwartych” (stąd pseudonim na Whosome) oraz w audycji „dancing in dystopia” w Radiu Kapitał. Lubi spędzać czas z bliskimi, robić staromodne zdjęcia, śpiewać i tańczyć z wachlarzami. Stara się być porządną osobą.