Buddy Daddies to komedia o płatnych zabójcach, którzy wychowują razem dziecko… Tylko, że nie.
Przyznam szczerze, że miałom obejrzeć to anime już dawno (gdy jeszcze wychodziło co tydzień), ale cieszę się, że zrobiłom to dopiero po wyjściu wszystkich dwunastu odcinków. Pochłonęłom je w jeden dzień i nie wiem, jak bym dało radę, gdybym tak jak reszta ludzkości czekało tydzień za tygodniem… Dreszcz mnie przechodzi po pelerynce na samą myśl.
Zacznijmy jednak od początku. Jak już wspomniałom, Buddy Daddies to dwunastoodcinkowe anime i – moim skromnym zdaniem – niebezpodstawnie podbiło serca wielu osób. Nie wiem, na ile to sprawa popularności serialu, a na ile algorytmów moich mediów społecznościowych, ale gdzie nie spojrzałom, tam edity z bohaterami, memy, fanarty, fanfiki… Moja bańka popkulturowa oszalała na punkcie tego utworu i w końcu oszalałom ja.
Anime ma trójkę głównych bohaterów. Pierwszy z nich to Kazuki Kurusu, zwany też Tatą Kazukim. W celach zarobkowych trudni się wysyłaniem ludzi w zaświaty na zamówienie. Ma jednak charakter golden retrievera, smykałkę do gotowania i wszędzie go pełno.
Partnerem Kazukiego (w zbrodni i rodzicielstwie) jest Rei Suwa, szybko przechrzczony na Tatę Reia. Świetny w swoim fachu, w wolnym czasie lubi grać na konsoli, jeść słodycze i jak przystało na naczelną marudę – unikać istot ludzkich.
Mamy też Miri – czteroletnią dziewczynkę nieświadomą tego, że została porzucona przez matkę. Postać pełną energii i miłości do otaczającego ją świata, w szczególności do pysznego jedzenia i dobrej zabawy. Na skutek dziwno-makabrycznego zbiegu okoliczności – którego wyjawiać nie będę, bo spoilery – Miri trafia pod opiekę dwójki młodych płatnych morderców.
Po akcjach promocyjnych, które do mnie docierały, spodziewałom się lekko głupiego anime, w którym cała zabawa miała polegać na tym, że czterolatka przeszkadza w pracy nowym tatusiom. Dostałom jednak coś całkowicie innego… Coś lepszego.
Skłamałobym, pisząc, że się nie uśmiałom przy tym tworze. Było wręcz przeciwnie. Niejednokrotnie ryczałom ze śmiechu. Brakło mi boków do zrywania. Nie mogłobym jednak z czystym sumieniem nazwać tego anime komediowym… Jest ono bardzo zrównoważone. Jest w nim miejsce na radość, łzy i chwilę relaksu. Ktoś mógłby się teraz zastanowić – gdzie relaks przy dwójce płatnych morderców?
A no da się, bo to ani trochę nie jest historia o profesji wykonywanej przez bohaterów. Przez większość czasu stanowi ona tło, może delikatne urozmaicenie. Tutaj mamy do czynienia z historią o rodzicielstwie i tworzeniu rodziny. To, z czym muszą mierzyć się nasi tatusiowie, to problemy i rozterki, z którymi zapewne musiał mierzyć się niejeden rodzic. Pierwsze choroby, szukanie miejsca w przedszkolu, namawianie potomstwa do zbilansowanej diety…
Z tych pierwszych doświadczeń jako ojców wynika zresztą spora część momentów humorystycznych. Nie ukrywajmy – nasi bohaterowie nie mieli kiedy nauczyć się trudnej sztuki rodzicowania i muszą wszystko nadrabiać w trakcie. Bardzo ciekawie obserwuje się to, jak sprawują się w nowej roli, tym bardziej że do wykorzystania mają cały zasób narzędzi zbrodniciela z szanującej się organizacji. I, oczywiście, nie zawahają się go użyć.
Na pochwałę zasługuje również to, że twórcy nie pomijają tworzenia więzi… Ba, zaryzykuję nawet tezę, że ta historia jest o tworzeniu więzi właśnie. W momencie gdy Miri pojawia się w życiu Kazukiego i Reia, ci dwaj już się znają, nawet kolegują. Trudno jest nazwać ich relację. Nieważne jednak, co ich łączyło wcześniej. Cokolwiek to było, i tak muszą wiele zmienić i/lub zbudować od nowa. Muszą nauczyć się dzielić swoimi obowiązkami, ufać sobie w kwestiach innych niż zawodowe, wspierać siebie nawzajem (a nie zawsze im to wychodzi). Każdy z nich też inaczej rozwija swoją więź z Miri. Kazukiemu znacznie bardziej zależy na posiadaniu rodziny i lepiej odnajduje się w skomplikowanym świecie uczuć i relacji międzyludzkich. Rei natomiast bardzo się w tym gubi, nie miał też nigdy odpowiedniej figury ojcowskiej, więc więcej czasu zajmuje mu w ogóle zaakceptowanie obecności Miri, a co dopiero podjęcie się roli ojca.
Ważne są jednak nie tylko więzi na linii rodzic – dziecko. Nasza mała Miri też ma swoje trudności do pokonania, jak odnalezienie się w nowym środowisku, jakim jest przedszkole, i zawarcie w nim pierwszych znajomości. Niezależnie od jej ekstrawertycznej i wesołej natury nie są to dla niej łatwe zadania. Swoją drogą, osoby odpowiedzialne za tworzenie postaci Miri zasługują na podwyżkę lub przynajmniej czekoladkę, bo jest to najrealniejsze przedstawienie czterolatki, z jakim się spotkałom w tekstach kultury. Jest naiwna, czasem nie rozumie powagi niektórych sytuacji, łatwo wybacza i kompletnie nie rozumie, czemu frytki nie liczą się za warzywka (Rei też zresztą tego nie pojmuje).
Na pochwałę zasługuje również fakt, że twórcy Buddie Daddies nie uciekają tutaj od trudnych tematów. Podają je w bardzo przystępnej formie i nie pozwalają im wychodzić na pierwszy plan. Nie zapominają jednak o tym, że Miri została porzucona przez matkę oraz ma to wpływ na jej zachowanie i potrzeby. Również główni protagoniści doświadczają traum z racji wykonywanego zawodu czy wychowania przez ludzi, którzy zdecydowanie nie powinni mieć nikogo pod swoja pieczą. Z tej historii można by łatwo zrobić dramat, który rozszarpałby widza emocjonalnie już w pierwszych odcinkach, więc naprawdę doceniam, że postawiono na równowagę między wesołymi i tragicznymi momentami. Napięcie jest dawkowane, budowane przez całą serię i tak jak w prawdziwym życiu płynnie przechodzi od wzlotów do upadków. Chyba też dzięki temu chwile, które miały wybrzmieć dramatycznie, rzeczywiście łapały mnie za gardło i zdarzało mi się uronić łezkę… No dobra, wodospad łezek.
Zostając jeszcze na sekundę przy dramatycznych elementach – na wszelkie bóstwa popkulturowe, jak im dobrze tutaj wyszedł antagonista! W dobie antybohaterów lub złoczyńców z dobrą argumentacją powrót do złola będącego złym dla samej idei zła jest zaskakująco odświeżający. Ponadto stanowi on realne zagrożenie dla bohaterów. Nie można mu zmiękczyć serduszka samymi oczami Miri, nie działa na niego moc miłości i zdecydowanie jest lepiej wykwalifikowany od Reia i Kazukiego. Finałowe odcinki oglądałom z duszą na ramieniu, bo rozwiązanie ostatecznej konfrontacji wcale nie było oczywiste.
Nie mogłobym też nie pochwalić samej animacji. Przez większość czasu nie wyróżnia się ona na tle przeciętnego anime. Drugi plan czasem się rozmywa, zastopowanie odcinka w złym momencie mogło skończyć się opluciem ekranu przez głośne parsknięcie śmiechem… No, ale musi być jakieś „ale”. Jest kilka scen tak pięknie i gładko zrobionych, że aż musiałom cofnąć odcinek i obejrzeć je jeszcze raz, szczególnie scenę z włosami Reia w dwunastym odcinku. Kto wie, ten wie.
A teraz czas na ostateczną pochwałę. Jak ja szanuję rozwiązywanie problemów w tej serii, chociażby z racji profesji głównych bohaterów można by każdy konflikt kończyć rozlewem krwi lub przynajmniej porządną bijatyką. I teraz uwaga, bo zaczną się SPOILERY do ostatniego odcinka. Trup ścielił się w nim gęsto, ale wcale nie z winy głównych bohaterów. Oni chcieli polubownie odejść z organizacji i załatwić wszystko rozmową, co już samo w sobie było zaskoczeniem. Kto to widział, żeby porachunki między płatnymi mordercami załatwiać przez rozmowę? Dodatkowo na czele wspomnianej organizacji stoi nie kto inny, jak ojciec Reia i po tym, co on swemu potomkowi zafundował, to się aż dziwię, że załatwiono to w ten sposób. Nasz bohater w spokojnej rozmowie przeciwstawił się ojcu, pokonał strach przed apodyktycznym rodzicem i odciął się od toksycznej relacji. Czy mogłobym sobie życzyć lepszego zakończenia? Chyba nie.
Może w takim razie ktoś zapyta, czy były jakieś minusy? Ano jeden, ale niewielki. Niedostateczna liczba odcinków. I nie, nie chodzi o to, że tak przywiązałom się do bohaterów, że potrzebuję więcej… Znaczy się, to też, ale rozchodzi się o to, że pewnym rzeczom brakuje czasu. Gdyby rozwinąć o odcinek lub dwa życie Reia w organizacji, wątek małżeństwa Katsukiego oraz wspólnego życia Miri i jej matki, to wiele rzeczy mogłoby wybrzmieć znacznie lepiej i mocniej. Jednak nawet i bez tego cała historia pięknie się zamyka, więc fanów anime i osoby, które po prostu chcą spędzić fajnie czas, zapraszam do oglądania Buddy Daddies.
Z wykształcenia filolog rusycysta (ale nie ma zamiaru na tym kończyć, bo tytuły filolożskie chce zbierać jak pokemony). Profesjonalnie nawiedza biblioteki, czyta na wpół profesjonalnie i amatorsko tworzy stosiki… znaczy się książkowo-mangowe góry wstydu. Istota miliona pasji: czytanie, pisanie, rysowanie, oglądanie, cosplay, mitologie wszelakie, nauka języków, pieczenie, gotowanie… Żadne hobby jej niestraszne (chyba że trzeba biegać). Skarbnica wiedzy na tematy wampirze, wilkołacze, slasherowe i ogólnie dziwaczne.