Finał Carnival Row za nami. Oj, dziwny był ten drugi sezon. Pełen zaskakujących, nie zawsze logicznych zwrotów akcji, nadspodziewanie brutalny, dwuznaczny moralnie, irytujący, ale też momentami naprawdę piękny. Co nam się spodobało, a co nie w odcinkach 5-10? Przeczytajcie!
O naszych wrażeniach z pierwszych czterech odcinków przeczytacie tu: KLIK
DOBRE RZECZY
1. Potwór jako postać
Powiedzmy, że spoiler, ale to, że potwór nie jest zwyczajnie bezmyślną istotą do zabicia, a osobą, która działa z konkretnymi motywacjami – o których dowiadujemy się co nieco – zdecydowanie zapisujemy na plus. Daje to ciekawsze pole manewru niż gdyby był albo czymś na krój zwierzęcia, albo postacią zmieniającą się w coś na krój zwierzęcia, ale nie panującą nad swoimi działaniami. Niestety finalnie nie dane mu było odegrać aż tak ciekawej roli, jaką mógłby spełnić (ciekawiej wyszłoby choćby, gdyby faktycznie poparł przemowę Imogen i dopiero potem został zdemaskowany), ale samo to, że był właśnie postacią, a nie po prostu bestią do ubicia w odpowiednim momencie, zapisujemy na duży plus. (Ginny N.)
Zdecydowanie się z tym zgadzam – koncepcja potwora była fenomenalna. Dużo w nim się splata wątków – i potwór jako po prostu bestia do ubicia, i tak po doktorowemu – potwór niby do ubicia, ale jednak jeden z ostatnich swego rodzaju, więc może byśmy go jednak nie ubijali? – i wątek polityczny, czyli potwór, który nie działa tylko brutalną siłą, ale, równolegle, sprytem i knuciem. Super to wyszło. Aż żałuję, że tego wątku było tak mało, choć na początku narzekałam, że znowu jakiś potwór ich goni i nuda… (Lierre)
2. Dizajn potwora
W potoku dość nudnych i nieciekawych potworów (patrz serialowy Wiedźmin) tu dostaliśmy potwora czy raczej gatunek istot, który jest pomysłowy w przerażający sposób. Jasne, jest to formuła na „dużo zębów w dziwnych miejscach”, ale to działa – tak że więcej niż raz zastanawiałem się, czy było dobrym pomysłem włączać kolejne odcinki przed snem. Zrobiono to też z pomyślunkiem, tak dla tej „potwornej” strony, jak i dla tej „ludzkiej”, i wykorzystano w scenach istoty z konkretnym zamysłem, jak ona właściwie działa. (Ginny N.)
3. Tourmaline
Powtórzę się: Tourmaline. To zdecydowanie najsympatyczniejsza, ale też najbardziej spójna z bohaterek, która wie, kim jest i czego pragnie, i mimo że dla przyjaciół (i nie tylko!) co rusz sięga w mrok, to nie daje się mu pochłonąć. Nie wierzy, że przemoc może cokolwiek rozwiązać, jak słuszne idee by za nią nie stały, potrafi spisać siebie na straty, by ocalić ludzi, z którymi diametralnie się nie zgadza, ale też tych, którzy nawet nie widzą w niej osoby. Teoretycznie w świecie Carnival Row powinna szybko zginąć, tymczasem staje się symbolem tego, co naprawdę warto chronić i o co walczyć: o pokój, dobro, miłość, prawo do zwyczajnego życia w rzeczywistości przepełnionej antagonizmami, polityką w najgorszych jej odmianach, niesprawiedliwością i okrucieństwem. Najważniejsza walka w serialu rozgrywa na podwórku jej domu, i to jest konsekwentne i bardzo fair. Od początku drugiego sezonu uczymy się kochać Tourmaline, dbać o nią i przejmować się jej losem, finałowa rozgrywka musi więc też toczyć wokół niej – bo ona pokazuje, jak istotni są ci, którymi nikt się nie przejmuje. Cieszę się, że w końcówce dostaje to, o czym marzyła. (Paternoster Gang)
4. Ewolucja Philo
W tym sezonie Philo zdecydowanie zastąpił Vignette na pozycji najbardziej irytującej postaci. Nie potrafiąc określić, po czyjej jest stronie, przyczynił się do wielu śmierci i cierpienia – w tym swojego. Nie potrafię się doliczyć, ile razy dostał taki łomot, że to cud, że przetrwał do końca sezonu. I że w sumie ja z nim przetrwałam, bo jego dylematy szybko stały się więcej niż męczące, a postępowanie bardziej niż wkurzające. Ale… Philo się zmienia. Sporo mu to zajmuje, lecz wyciąga lekcje, by w finale w końcu powiedzieć, kim i dlaczego nie chce być – kanclerzem, a przy okazji przykrywką dla nadal rasistowskiego parlamentu. Gdy mówi, że kolejny kanclerz powinien mieć rogi, niemal zaczęłam klaskać niczym pasażerowie autobusu z wiadomej pasty. Dorósł chłopak i w jego przypadku to największa nagroda, jaką mógł dostać. (Paternoster Gang)
5. Ewolucja Imogen
Przyznam, że o ile w pierwszej serii za bardzo Imogen nie lubiłam, tak tutaj obserwowałam jej wątek z zainteresowaniem (nudny za to stał się Agreus). Imogen, która wychodzi spod klosza, cierpi, boi się, widzi inne możliwości i systemy – i zaczyna się zastanawiać, zaczyna myśleć i choć może niekoniecznie na dużo jej się to zdaje, to jako osoba dorasta, dojrzewa i mocno się zmienia. Momenty, kiedy dowiaduje się o przeszłości Agreusa, kiedy wyrywa się spod kontroli, kiedy zabija brata i zmaga się z tym, kiedy aktywnie rozgryza różne spiski i uwikłania wokół siebie – dajcież jej stanowisko kanclerki! (Lierre)
6. No w sumie to finał…
O ile – jak rantuję poniżej – sam przeskok od płonącego getta do „żyli długo i szczęśliwie” budzi we mnie agresję, to same ostatnie sceny… były naprawdę dobrze zrobione. Millworthy znów ze swoim teatrzykiem, opowiadający z ogromnym polotem o strasznych bzdurach; Philo ze swoją emocjonalną, ale przewspaniałą przemową w parlamencie; no i Tourmaline, Vignette i ich ślub w chmurach – rany, oglądałam ten finał z pewną czasową obsuwą i NIGDZIE mi tego nie zaspoilerowano. Jeszcze kilka lat temu taki finał skutkowałby eksplozją w internecie. Coś przespałam czy naprawdę mamy już tyle queerowych happy endów, że nie robią na nas aż takiego wrażenia?! Na mnie zrobił – poniekąd dlatego, że jednak nie tego się spodziewałam – i uśmiałam się pod nosem, takie to było patetyczne i słodkie, ale… dobrze. Niech mają. Mam nadzieję, że Vignette nie wykręci jakiegoś numeru, bo ją znajdę i dam jej po twarzy. No i w ogóle fakt, że po niemal dwóch sezonach historii miłosnej Vignette i Philo dostajemy takie zakończenie – to naprawdę rewolucyjne. Doceńmy to! (Lierre)
ZŁE RZECZY
1. Przeskok w wątku Imogen i Agreusa
W jednej scenie mamy rozmowę Imogen i Agreusa, w której Agreus obiecuje Imogen, że spróbuje dać szansę New Dawn, a w kolejnej, w przeciągu jednego poranka, planują ucieczkę z miasta – zupełnie bez żadnego punktu pośredniego. Nie wiemy, co tu się stało, nie rozumiemy dlaczego? Obie opcje jako wątek są okej, ich ucieczkę i jej finał oglądało się nam dobrze, choć może wolelibyśmy, żeby jednak Agreus spróbował dać New Dawn szansę i patrzeć, jak to właśnie robi, ale ten przeskok nas wybił z wątku. Tu powinno być więcej scen, które ich do takiej decyzji doprowadzają, przynajmniej rozmowa o tym, że możemy albo zostać, albo uciec, a nie tak, że nagle, zupełnie znikąd są na ucieczkę oboje zdecydowani. (Ginny N.)
2. Przeskok między końcem serialu a epilogiem
Mamy rewolucję, która nie wypaliła, a potem lepszy świat. Nie znosimy tej tendencji fantastyki do uciekania od pokazania, jak zrobić działającą rewolucję, pokazania jej faktycznej drogi, a nie przeskakiwania między „jest sobie rewolucja, ale nie pokażemy wam, jak wygrywa” a „o, już po, mamy piękny wspaniały świat”. „Zasialiśmy ziarno”… Tak? A kto je podlewał? Jak? Kiedy? Jak długo? Kto go nie stłamsił, a kto próbował? Kto wyrywał rosnące wokół niego chwasty? To jest materiał na przynajmniej jeszcze jeden sezon serialu, który powinniśmy dostać przed tym pięknym, pełnym nadziei epilogiem. I to są może rzeczy, które trudno dobrze napisać, ale kiedy przywódczyni New Dawn odbiera sobie życie, nie widzimy w tym zasiania ziarna, o którym mówi, a jedynie rzucenie go na ziemię, gdzie może zostać bardzo łatwo rozdziobane. (Ginny N.)
3. Gdzie moja rewolucja?
Rozwijając to, co napisał Ginny, bo aż się we mnie gotuje… To uwaga chyba bardziej do mojego odbioru niż samego serialu. Ale przez większość tego sezonu doprowadzał mnie do szału marnowaniem wątku rewolucji. Pokazaniem wątku rewolucji, żeby pokazać uświęcony centryzm i kilometrowe rozkminy o wybieraniu mniejszego zła. Poważnie? Po to kręcimy serial o otwieraniu getta, ludobójstwach i wieszaniu ludzi na latarniach, żeby potem dojść do wniosku, że przecież wszystko będzie dobrze, ewolucja, spokojne ruchy, pogodzimy się i razem staniemy w blasku słońca? No na litość bogów… Całym sercem byłam za Vignette, która wybrała popioły. Chcę historii, która nie będzie mnie głaskać po główce, że dyskomfort jest chwilowy i trzeba przeczekać, że przecież ludzie zaraz się opamiętają, bo tak nigdy nie jest – po prostu znajduje się nowy kozioł ofiarny. Ależ jestem zła na ten motyw! I jak napisali Ginny, mam dość historii o tym, że coś wybuchło, a potem nagle jest już dobrze, bo dramatycznie, naprawdę ekstremalnie potrzebujemy historii o tym, jak się rzeczy buduje – zmiana nie zrobi się sama. Ze zmianą jest strasznie dużo roboty, którą ktoś musi wykonać. Jest tam jakieś tego echo w scenie z Philo, który odmawia uczestnictwa jako plasterek na poczucie winy, ale to absolutnie za mało, to nie wybrzmiewa. (Lierre)
4. Agreus
Finał jego historii to dla mnie najlepszy przykład problematyczności drugiego sezonu. Nie liczyłam na jakiś wielki happy end i supersprawiedliwy świat, niemniej coś w stylu tego ostatniego malują nam ostatnie minuty serialu: oto ludzie i małoludy żyją sobie razem, świeci słońce, jest sielsko i miło. I choć nadal rządzą ludzie, to i nieludzie mogą być kowalami swojego losu i zmieniać świat: jak rzeczony Agreus z jego elektryfikacją wsi, przepraszam, miasta. Fajna sprawa, tyle że zupełnie nie. Bo Agreus jest tam, gdzie jest, gdyż nie wahał się wydawać swoich pobratymców i bogacić się na ich śmierci, a ostatnią jego wielką „zasługą” jest doprowadzenie do śmierci przywódczyni rewolucji, faunki, takiej jak on. I jakby nie dbał o Imogen i czego by nie robił dla miasta, pozostaje obrzydliwą postacią, bo wbrew temu, co twierdzi jego ukochana, dorabiając się na krzywdzie innych, nie robił tylko tego, co konieczne, by przeżyć. To był jego sposób na wkupienie się do świata, do którego aspirował – a który na te aspiracje nie pozwalał. Mocno karykaturalna rewolucja a’ la Carnival Row ma przynajmniej idee. Dla Agreusa liczy się jedynie pieniądz i to, co może za niego kupić: awans społeczny i wymuszone uznanie. I może takie miało być przesłanie serialu: że lepszy świat można budować jedynie kosztem wyniesienia takich kanalii jak on. Jeśli tak, to kiepsko to wygląda. (Paternoster Gang)
5. Dizajn potwora
(Przepraszam, muszę). No nie mogłam wytrzymać z tym potworem. O ile sama idea, jak pisałam wyżej, była pomyślana wspaniale – zmiennokształtność jest zawsze creepy, wyskakiwanie znienacka creepy, wizje i wiszące fatum bardzo creepy – tak sam nietoperek z czaszką no, niestety, ale budził we mnie lekką żenadę. Szkoda, że nie widzieliśmy go więcej w ludzkiej formie, bo mam trochę ciepłych uczuć do Andrew Buchana z czasów oglądania dziwnych małych serialików BBC (grał raz brata babyface Matta Smitha!). Wątek knucia byłby fajnym dodatkiem, gdyby był odrobinkę bardziej rozbudowany. (Lierre)
6. Ubicie potwora
Jak się zastanowić pięć sekund nad tym wątkiem, to właściwie no, ale po co? Okej, jasne, zabijał ludzi. Ale jego finał polega na tym, że on chce zabić Tourmaline, bo Tourmaline go do siebie przyzwała, a ona go przyzwała, bo widziała w wizji, że przychodzi by ją zabić. Więc… jakby go nie przyzwała, to by po nią nie przyszedł, pewnie nawet by nie miał pojęcia, że taka osoba istnieje. Jasne Philo ma plan, ale ostatecznie to tylko taki dodatek do tego, że Tourmaline nie chce umrzeć zabita przez potwora. (Ginny N.)
No jednak zupełnie nie… Przede wszystkim Tourmaline nie chce go przyzywać, więcej, chwilę wcześniej próbuje wydostać się z miasta, żeby spróbować uciec od śmierci, która wydaje się jej nieunikniona. Zgadza się wezwać potwora, bo chce pomóc Philo nie dopuścić do jeszcze większego rozlewu krwi, wszak jest jedyną osobą, która jest w stanie zwabić zmiennokształtnego w pułapkę. I tym samym zgadza się umrzeć. Ten wątek akurat miał sens, więcej, jej decyzja była przełomowa dla rozwoju akcji… i bohaterów. (Paternoster Gang)
Chcecie podyskutować o serialu? Zapraszamy do grupy Polifonia fantastyczna!

Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.