Najstarszy konwent fanów science fiction – Worldcon – rzadko organizowany jest po naszej stronie Atlantyku. W tym roku odbywał się Glasgow, co było doskonałą okazją, żeby się wybrać i zobaczyć, co też ciekawego dzieje się w świecie anglojęzycznej popkultury.
Jednym z moich ulubionych elementów tego konwentu jest bogata oferta wydarzeń teatralnych i muzycznych (coś, co bardzo nieśmiało pojawia się na rodzimych imprezach). I w ramach tegorocznego Worldconu miałem przyjemność obejrzeć pokaz Dune! The Musical, o którym chciałbym opowiedzieć i zachęcić do wysłuchania wersji studyjnej.
Autorem musicalu jest Dan Collins – pochodzący z Irlandii, a mieszkający na stałe w Edynburgu wokalista i gitarzysta, aktywnie udzielający się w ramach szkockiej sceny. Między innymi prowadzi Sad Song Club – cykl spotkań z piosenką i poezją organizowanych w postaci sceny otwartej, na której każdy może przyjść i zaprezentować swoją twórczość.
W roku 2023 zaprezentował światu – najpierw podczas szkockich festiwali, a teraz również i w postaci płyty studyjnej – swój najambitniejszy projekt: interpretację Diuny Franka Herberta w postaci godzinnego musicalu, w całości zagranego i zaśpiewanego przez samego muzyka.
Premiera filmu Denisa Villeneuve’a sprawiła, że opowieść o losach Paula Atrydy – który od następcy arystokratycznego rodu staje się ściganym przywódcą żyjących na pustyni wyrzutków, uznany za wyczekiwanego mesjasza, prowadzi swoich ludzi do świętej wojny – nagle trafiła do serca głównego nurtu, stając się popularną i rozpoznawalną. A gdy jakaś marka nagle zostaje wyciągnięta z niszy kultowych produkcji, to można się spodziewać, że zacznie się zasypywanie widzów kolejnymi spin-offami, serialami, grami oraz innymi produktami mającymi podtrzymać zainteresowanie. Dlatego też ciekawie jest zajrzeć, co zrobią z całym tym galimatiasem niezależni twórcy (nie wiem, szczerze mówiąc, jaki jest oficjalny status musicalu Dana Collinsa, na ile jest to dzieło pobłogosławione przez spadkobierców Franka Herberta, ale nie spodziewam się, żeby uznane brytyjskie festiwale mogły sobie pozwolić na promowanie pirackich produkcji).
Każda z dotychczasowych adaptacji Diuny – zarówno film Villeneuve’a, wcześniejsza adaptacja Davida Lyncha oraz miniserial wyreżyserowany przez Johna Harrisona – była czymś wielkim: skrzącym się od znanych aktorów, drogich efektów specjalnych i bogatych scenografii. A co, gdyby stworzyć z tego opowieść za pomocą kameralnych środków, która zamiast na wielkie ekrany mogłaby trafić na scenę teatralną?
Dan Collins proponuje następującą konwencję – podczas występu wciela się w Gurneya Hallecka, przyjaciela i doradcę Paula Atrydy, który poza byciem uznanym żołnierzem i dowódcą jest również poetą i muzykiem, pełniąc rolę przeniesionego w daleką przyszłość minstrela.
I Dune! The Musical to właśnie forma godzinnego występu, w którym Collins/Halleck przedstawia wydarzenia z Diuny, śpiewając piosenki z akompaniamentem akustycznej gitary i dopowiadając resztę w ramach dialogu z publicznością.
Pokaz, który oglądałem w ramach Worldconu, odbywał się na dużej scenie (na której później prezentowano pokaz konkursu cosplay czy też występy chóru) jako jedna z pierwszych atrakcji konwentu. Sala wypełniona była po brzegi i jeśli ktoś zbyt późno ustawił się w kolejce do wejścia, mógł odejść z kwitkiem. Równo o jedenastej miejscowego czasu zapaliły się światła, a siedzący dotychczas w cieniu Dan Collins wyszedł na środek sceny. Ubrany całkowicie zwyczajnie – mógłby być jednym z wielu uczestników brytyjskiego konwentu, a nie żyjącym tysiące lat po nas szermierzem rodu Atrydów. Nie było żadnej scenografii, nie korzystał też z wyświetlania materiałów na rzutniku. Pełen minimalizm. Jeden człowiek, głos i gitara (z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę). Być może do wielu osób taki rodzaj minimalizmu nie przemawia, ale to jest w zasadzie jest esencja teatru – człowiek wychodzi na scenę i prowadzi rozmowę z publicznością poprzez prezentację przygotowanej wcześniej historii. Oglądamy najbardziej typowy występ średniowiecznego minstrela, gdzie nie ma nic poza piosenkami i opowieścią. Pozostaje skupienie się na słowie i muzyce. A to one niosą najwięcej mocy.
Muzycznie poruszamy się przez cały czas w stylistyce singer-songwriter (nie wiem, czy jest jakieś dobre polskie określenie dla takich wykonawców? Wikipedia podpowiada, że najbardziej pasuje tutaj piosenka autorska, ale to nie do końca odpowiada temu, czego się można spodziewać). Dan Collins wciela się w poszczególnych bohaterów Diuny, każdemu dając inny głos i sposób ekspresji, do których dostosowana jest również grana muzyka.
Wokalista zdecydował się na proste aranżacje, nawiązujące do typowej anglosaskiej muzyki folkowej, unikając nachalnych motywów wschodnich czy muzułmańskich, których przecież jak najbardziej moglibyśmy się spodziewać na Arrakis. Nie kombinuje też z formą ani budową – tryb zwrotka i refren przejawia się przez cały czas, ale to jest przecież musical, a nie jakaś dekonstrukcja czy też próba zrobienia czegoś innego. Zwłaszcza że konwencja folkowej, trzyminutowej piosenki to jest właśnie to, co najbardziej pasuje do takiego minimalistycznego teatru – jak najprostsza forma, mająca pomieścić jak najwięcej emocji i jak najbardziej bezpośredni przekaz. Tylko żeby coś takiego się udało, potrzeba charyzmy scenicznej i umiejętności zachowania się wśród dużej publiczności. I Dan Collins zdecydowanie potrafi przykuć uwagę swoimi kreacjami. Ogrom energii scenicznej, świetnie przygotowany głos i doskonale przemyślana dramaturgia spektaklu. Być może to bardziej pasowałoby do maleńkiej sali klubowej, gdzie na scenie nie mieściłoby się nic poza krzesłem i mikrofonem, ale nawet scena festiwalowa nie okazała się zbyt wielka.
Collins wciela się w postać Gurneya Hallecka – uduchowionego muzyka, znającego doskonale okropieństwa wojny, starającego się przetrwać w zgodzie ze swoimi zasadami oraz wielką lojalnością do rodu Atrydów. W tym wydaniu Halleck jest pełnym uroku łotrzykiem, gotowym w każdej chwili stanąć do walki w obronie tego, co kocha, ale jednocześnie wie, ile będzie to go kosztować. Jego piosenki mają w sobie radość i smutek, ból po straconych towarzyszach i determinację do dalszego działania.
Inne postaci, w które wciela się Collins, to książę Leto Atryda, Liet-Kynes, Stilgar, Pieter de Vries oraz baron Harkonnen. Każdy z nich ma swoją piosenkę, jest charakterystyczny i ma swoje miejsce w opowieści, pomagając rozszerzyć widzenie tego świata. Nie mamy też zbyt wielu duetów, co byłoby nieco kuriozalne, gdyby wokalista musiał co chwilę zmieniać głos w kolejnych wersach – po dialogi sięgał raczej w częściach mówionych, co nie przeszkadzało w skupieniu się na opowieści.
Druga postać przewijająca się przez cały musical to ta, z którą miałem jedyny zgrzyt. Mianowicie chodzi o przedstawienie samego Paula Atrydy. Collins zdecydował się na wprowadzenie go w sposób jednoznacznie komediowy: śpiewa i mówi jego partie z akompaniamentem przywołującym klimat muzyki country, do tego głosem i ekspresją napalonego i niezbyt inteligentnego nastolatka. A przez to, że pojawia się na samym początku, to sądziłem, że będę miał do czynienia z parodią i to raczej w kiepskim stylu. Ale na szczęście potem robi się już bardziej poważnie – przechodzimy do podniosłego i patetycznego stylu, który doskonale pamiętamy zarówno z powieści, jak i filmów. Wydaje mi się, że wprowadzenie takiej postaci było raczej zabiegiem mającym zainteresować publiczność nieznającą Diuny, która przychodząc na taki musical, grany w jakimś edynburskim lokalu, oczekiwała typowego muzycznego standupu – opartego na dowcipie związanym z przerysowaną ekspresją słowno-muzyczną. Później oczywiście Paul Atryda znów się pojawia, ale jego piosenki już tak nie wybijają z klimatu całości.
Zupełnie w innym spektrum jest pojawiająca się pod koniec piosenka barona Harkonnena. Jedyna, która nie została zagrana na żywo. Z głośników bowiem poleciał ciężki gitarowy rock, Collins ściągnął koszulkę, prezentując tors wymalowany na czerwono, założył zniekształcającą głos maskę i przedstawił najbardziej dynamiczną interpretację całego występu. O dziwo taki wtręt z zupełnie innej stylistyce nawet całkiem nieźle wpisał się w całość – i robił wrażenie. Nie wiem, czy heavymetalowy baron Harkonnen to było coś, czego potrzebowałem, ale cieszę się, że to dostałem.
Pomiędzy piosenkami Collins/Halleck uzupełniał opowieść, wchodząc w rolę rozmawiającego z publicznością barda, czarując opowieścią i ekspresją. Pojawiający się dalej humor był bardziej subtelny, trafiający do ludzi, którzy dobrze znali książki („Duncan Idaho to człowiek, którego nie da się zastąpić!”). Wydaje mi się też, że mimo atrakcyjnej formy, to całość jest skierowana raczej dla ludzi, którzy albo przeczytali książkę, albo obejrzeli film. Nawiązań i skrótów jest na tyle dużo, że ktoś bez wiedzy o tym, co się działo w historii Paula Atrydy, zbyt łatwo się zgubi. Zaś w wersji studyjnej, pozbawionej narracji między piosenkami, tym bardziej jest to coś dla zaznajomionych już z historią. Ale czy po przesłuchaniu czegoś takiego chce się sięgnąć po książki Franka Herberta? Z pewnością tak. Reakcja ludzi była entuzjastyczna, muzyk został nagrodzony głośną owacją na stojąco, słychać było, że zgromadzeni ludzie docenili dobrą muzykę.
Worldconowy pokaz trwał niewiele ponad godzinę. Po zakończeniu występu Dan Collins zszedł ze sceny, rozmawiał ze zgromadzoną publicznością, robił zdjęcia z ludźmi, a co więcej – miał ze sobą płyty kompaktowe z nagranymi piosenkami z wersji studyjnej. Od razu widać, że mamy do czynienia z profesjonalistą, gdy taki wyciąga z plecaka czytnik kart do płatności bezgotówkowej. W taki sposób sprawiłem sobie oryginalny album, którego słucham w domu, pisząc recenzję. Niezwykle sympatyczny człowiek, spotkanie z nim miało wiele pozytywnej energii.
Ponieważ nie będąc w Szkocji, ciężko posłuchać musicalu na żywo, pozostaje album. Uspokajam, że nie trzeba sprowadzać z Wysp kompaktu (chociaż jeśli ktoś jest koneserem, to dostępna jest również wersja na kasecie magnetofonowej) – na stronie artysty w serwisie Bandcamp dostępna jest wersja elektroniczna.
Album zawiera piętnaście piosenek, bez narracji i opowieści pomiędzy nimi. W związku z tym trwa zaledwie trzy kwadranse. Zazwyczaj jest tak, że wersja na żywo jest dużo bardziej ekspresyjna i emocjonalna – tak też jest tutaj, w studiu ciężko jest oddać energię z bezpośredniego kontaktu z publicznością, gdzie można kilka razy powtórzyć refren pod koniec piosenki w przyspieszonym tempie. Ale wszystko, co najlepsze, jest zachowane – łącznie z ciężkimi gitarami barona Harkonnena. Można wsłuchać się w głos i akustyczną gitarę bez studyjnych wtrętów (czasami tylko słyszymy dodatkowe chórki). W tym wydaniu największe wrażenie robi na mnie wojenne wezwanie Hallecka (na płycie jako The Edge of the Blade) oraz lament Lieta-Kynesa (Desert Creature).
Dune! The Musical jest dowodem na to, że z prostych elementów można stworzyć niezwykle ciekawą opowieść, przyciągającą energią i pasją. Bardzo lubię wszelkie projekty łączące różne media, jak muzyka współczesna i literatura, i cieszę się, że różni twórcy również chętnie po to sięgają. No i gdyby nie wizyta na Worldconie, zapewne nigdy bym o czymś takim nie usłyszał, więc tym bardziej się cieszę, że mogłem tam być i posłuchać tego niezwykłego występu.
Jeśli tylko lubicie Diunę, musicalowy klimat oraz konwencje akustycznych, energetycznych piosenek – to przesłuchanie nagrania z pewnością sprawi wiele radości. I miejmy nadzieję, że sam Dan Collins stworzy jeszcze niejeden tak dobry projekt.
Dune! The Musical: Original Cast Recording
- Słowa, muzyka i wykonanie: Dan Collins
- Produkcja i mix: Dario Ferrante
- Grafika: Nate O’Donell
- Overture/Prologue
- When I Grow Up
- The Chorus of Castle Caladan
- Twisted Mentat
- The Girl of My Dreams
- Bless the Maker
- Seven and Three
- Desert Creature
- Strangers in a Strange Land
- The Edge of the Blade
- Terrible Purpose
- Corrino Domine
- March of the Harkonnen
- The Spice of the Desert
- Gurney’s Lullaby
Dune! The Musical do posłuchania tutaj: KLIK.
Łodzianin sercem i pochodzeniem; twórca i działacz w fundacji iatelier; redaktor i wydawca antologii fanowskich Magiczna Łódź i Dzień po najczarniejszej nocy; autor niezależnych spektakli teatralnych, czytelnik, widz, w chwilach słabości również organizator.