Życie na Ziemi, jakie znaliśmy, się skończyło, nie jesteśmy też stworzeni do mieszkania gdziekolwiek indziej. Lagrange. Listy z Ziemi Istvana Vizvarego to odtrutka na romantyczne wizje podboju kosmosu, która przytłacza, ale też daje nadzieję, choć może nie tam, gdzie spodziewamy się ją zobaczyć.
Rok 2069. Na stacji kosmicznej dochodzi do kolejnego pożaru, którego ofiarą pada między innymi Les. Tragiczne w skutkach wydarzenie paradoksalnie staje się szansą dla jego przyjaciela Dawida. Jego marzenie o wyprawie do Alfy Centaura opóźniła wcześniejsza pożoga, w której stracił nie tylko twarz (dosłownie!), ale też egzokorteks, cybernetyczne rozszerzenie modulujące percepcję, emocje i myślenie. Bez niego może jedynie snuć się po stacji, od dwóch lat czekając na swoją kolej w tanku medycznym. Śmierć Lesa otwiera przed nim możliwość wskoczenia do załogi Steropesa, udającego się na misję w pobliżu Enceladusa, księżyca Saturna. Statek wyposażony jest w tanki, więc Dawid szybko dochodzi do zdrowia i wspomaganej cybernetyką sprawności, i dołącza do małego zespołu, którego celem jest test systemów przed wyprawą do gwiazd i zbadanie znajdującego się pod powierzchnią księżyca oceanu, w którym być może znajduje się życie. A także, jak się szybko okazuje, losów znajdującej się w pobliżu rosyjskiej stacji Rasswiet, w której ewidentnie wydarzyło się coś złego. I choć brzmi to jak początek horroru, to rzeczywistość okazuje się być znacznie gorsza.
Już pierwszych kilkadziesiąt stron powieści, na których poznajemy Dawida, Stację i realia opowieści, wprowadza nas w świat, któremu daleko do optymizmu. Podbój kosmosu stał się faktem, jednak osiągnięcia ludzkości są nikłe na tle już nawet nie jej pragnień, a potrzeb. Mieszczące po kilka tysięcy osób stacje kosmiczne są niebezpieczne i kruche, zaawansowane technologie medyczne trudno dostępne, przystosowanie do nowych realiów niemożliwe bez cybernetycznego wspomagania, które ułatwia egzystencję, jednocześnie zafałszowując postrzeganie rzeczywistości. Na domiar złego szybko dowiadujemy się, że eksploracja przestrzeni pozaziemskiej i marzenia o dotarciu do gwiazd to tak naprawdę ucieczka do przodu, bo życie na dotkniętej nuklearną i ekologiczną katastrofą Ziemi praktycznie umiera.
Książka Istvana Vizvarego to jednak nie tylko opowieść o misji, która potoczyła się inaczej, niż planowano, czy o ponurej przyszłości, choć i ta jej warstwa bardzo do mnie przemówiła. Trudno sobie bowiem wyobrazić (że nawiążę do słów autora z poświęconego spotkaniom z obcymi cywilizacjami panelu dyskusyjnego na Kapitularzu 2024), by ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat ludzkość nagle przeszła głęboką przemianę mentalną, która umożliwiłaby jej coś więcej niż ratowanie resztek życia niedoskonałą technologią udostępnioną przez sektor prywatny i punktowe, niedostateczne w jakiejkolwiek skali działania. Lagrange. Listy z Ziemi to też refleksja nad tym, dlaczego tak jest, już nie społeczna, a filozoficzna i głęboko humanistyczna, skupiająca się na granicach poznania i możliwości opowiadania o nieznanym. I w tym jest być może najbardziej konfundująca i przytłaczająca, nie tylko ze względu na pesymistyczny wydźwięk, ale też formę opowieści, sprawiającą, że czytając, doświadczamy tych granic na własnej skórze.
Z chwilą dotarcia do punktu Lagrange’a między Saturnem a Enceladusem narracja zaczyna się bowiem „psuć”. Choć czas zdaje się biec liniowo, to opowieść rwie się w pół zdania, bohaterowie umierają i pojawiają się na nowo, a relacjonowane z kilku punktów widzenia wydarzenia za nic nie składają się w spójną całość. W zrozumieniu tego, co się dzieje, bohaterom (ani nam) nie pomaga też technologia. Egzokorteksy nie radzą sobie ze wspomaganiem percepcji i regulowaniem emocji, „myślorost” Plejone, czyli organiczno-mechaniczny twór wyposażony w sztuczną inteligencję, zmysły i ciekawość i dalece przewyższający ludzkie możliwości poznania, komunikuje się w sposób będący poza ludzkimi granicami zrozumienia, a stworzony przez Dawida Narrator, mający w założeniu tworzyć z napływających danych przyswajalne opowieści, zaczyna kryptycznie (i trafnie) przepowiadać przyszłość. W tym kontekście zachowanie rosyjskich kosmonautów, którzy uciekli w mistykę, próbując za pomocą zakodowanych w genach modlitw do Jezusa-Saturna i w końcu złożenia siebie w ofierze zmienić przeszłość, wydaje się równie sensownym sposobem radzenia sobie z tym, czego nie potrafimy zrozumieć ani opisać, co położenie wiary w nauce.
Chwile wytchnienia (również formalnego, bo tu narracja jest liniowa) przynoszą tytułowe listy, wysyłane do Dawida przez jego dawną partnerkę Kath, która została na Ziemi, aby badać i próbować ocalić to, co zostało z ludzkiej cywilizacji. To z nich poznajemy szczegóły (i efekty) katastrof, które dotknęły naszą planetę i dowiadujemy się o tajemniczej chorobie, która zniszczyła rośliny okrytonasienne i w efekcie większość życia na Ziemi. Podczas gdy załoga Steropesa i mieszkańcy stacji kosmicznej przegrywają nierówną walkę z kosmosem, Kath odwiedza nielicznych ziemskich ocaleńców, mieszka w ich wspólnotach i obserwuje, jak przystosowują się do życia na zniszczonej planecie. To, paradoksalnie, najjaśniejsze i najbardziej poruszające dla mnie momenty w książce (być również może dlatego, że opowiadające o świecie, który jest mi znany i bliski), przynoszące tyleż upragnioną, ileż nieoczekiwaną nadzieję.
Oni mają zupełnie inne opowieści, Dawidzie. Te kilkadziesiąt lat wystarczyło, żeby porzucili historie o bohaterach i walce. Opowiadają razem, przy ogniu, o codziennych sprawach. (…) Śmieją się i płaczą, a z każdym słowem czują się coraz bardziej związani. Żyją dużo bardziej, niż my kiedykolwiek żyliśmy. Tak samo, jak las żyje bardziej, niż każde drzewo z osobna. I kiedy tak patrzę w niebo, w miejsce, w którym nawigator upiera się umieścić Stację, czuję żal, że nigdy tam tego nie rozumieliśmy i nie zrozumiemy. Te nasze jednoosobowe, komfortowe kajuty, te wyprofilowane diety i egzokorteksy, nigdy nie dadzą nam tyle szczęścia, co życie w plemieniu na powierzchni brudnej, zniszczonej planety. Bez podziału na kulturę i naturę, bez protekcjonalnego poczucia odpowiedzialności za los świata. (…) Szkoda, że cię tu nie ma.
– mówi Kath w przedostatnim z listów. To mój ulubiony fragment książki, a także moment, w którym poczułam, że mimo że nie jest to łatwa lektura, to jest jednak bardzo moja, bo mocno przemawia do mnie koncept, w którym to wspólnota, bliskość, otwarcie na świat drugiej osoby, jest tym, co może ocalić człowieczeństwo, teraz i w przyszłości. Za czym autor zresztą idzie, dopisując jedno z zakończeń dla swojego bohatera, to lepsze, w którym pozbawiony sztucznych filtrów percepcji być może po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, czego tak naprawdę potrzebuje.
Lagrange. Listy z Ziemi bywa zaliczane do hard science fiction, i choć rzeczywiście ma wysoki próg wejścia, i to nie tylko ze względu na techniczną nomenklaturę, to warto się przezeń przebić, by dostać naprawdę wiele. Epistemologiczne pytania, głęboki humanizm, rozważania nad rolą nauki i mistyki, i w końcu piękną receptę na przetrwanie człowieczeństwa. To erudycyjna, intrygująca przemyślaną formą opowieść o niedalekiej i na dodatek wyglądającej na całkiem realną przyszłości. Oraz, w moim odczuciu, najlepsza polska książka science fiction, jaką dostaliśmy w ostatnich latach.
Istvan Vizvary, Lagrange. Listy z Ziemi, Wydawnictwo IX, 2023
Powieść Istvana Vizvarego została nominowana do tegorocznej Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Z przyjemnością oddam na nią głos w trakcie Coperniconu-Polconu. Wydarzenie już w ten weekend!
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.