Uwaga – w tekście występują poważne spoilery.
Znakomita większość popkulturowego fandomu opisuje Królową potępionych z 2001 roku następująco: sam film to porażka, ale muzykę ma dobrą. Choć nie zamierzam się z tą oceną kłócić, uważam ją za nieco redukcyjną – wbrew pozorom w tej adaptacji Anne Rice dzieje się całkiem sporo ciekawych rzeczy.
Zanim jednak to tego przejdziemy, pochylmy się przez chwilę nad kategorią filmowego sukcesu. Co sprawia, że dane dzieło kinematografii jest udane? Czy chodzi o nabicie odpowiedniej sumy w box office? Spełnienie artystycznych oczekiwań widzów? A może o wątki, które potem skłaniają do przemyśleń lub coś ujawniają – czy to o świecie, czy o nas samych?
Z reguły pod stwierdzeniem: „Film [blank] jest dobry” kryją się wszystkie te rzeczy i jeszcze trochę. Jeśli chodzi o kwestię spełniania artystycznych oczekiwań, to cóż, oczekiwania te mogą się znacząco różnić w zależności od grupy odbiorców, co znacząco utrudnia jakąkolwiek próbę obiektywizacji tej kategorii – oczywiście poza uniwersalnym: „Mój gust jest najlepszy i najobiektywniejszy na świecie, a cała reszta się nie zna”. 🙂 Natomiast w momencie, gdy – tak jak w przypadku Królowej potępionych – mówimy o adaptacji jednego tekstu kultury na inny, dochodzi jeszcze cała kwestia oczekiwań wobec aktu transmediacji. Powstaje cała grupa oczekująca tych samych uczuć i wrażeń, które pragną poczuć (niekoniecznie zobaczyć), jak te, które czuły w trakcie obcowania z oryginałem.
Przyłożenie tych kategorii do filmu z 2001 roku1 w większości okazuje się całkiem satysfakcjonujące – i to wcale nie dlatego, że otrzymujemy pozytywne wyniki. Tak jak wspomniałam wcześniej, nie będę udawać, że w Królowej potępionych wszystko się udało, wręcz przeciwnie… Ale jak fascynująca jest to porażka! W niedawnym poście na blogu wszechkulturowym Ryjówka Nox wypisał wszystkie przeszkody i potencjalne powody tej porażki – natomiast im więcej ja czytam o produkcji tego filmu, tym więcej widzę powodów, dla których powinien był się udać.
Sami zresztą pomyślcie: obsada jest w znaczącej większości znakomita, albo przynajmniej za taką była w tamtym momencie uznawana. Przypominam, że po filmie Stuart Townsend cieszył się sporym uznaniem, a przez moment nawet miał grać Aragorna we Władcy Pierścieni. O ile wiem, Aaliyah też uznawano za bardzo obiecującą aktorkę. Takie nazwiska jak Lena Olin, Paul McGann (TAK, TEN) czy Vincent Perez też raczej kojarzą się z dobrym kinem. Choć w sumie Perez grał w Kruku 2, ups. Mimo wszystko, obsada w teorii zdawała się solidna. Jeśli chodzi o kwestie wizualno-dźwiękowe… No cóż, tutaj wchodzimy w terytorium „mój gust jest najlepszy” 🙂 Ale jednak nie wydaje mi się, by było się do czego przyczepić w kwestii scenografii czy kostiumów; efekty specjalne może i są trochę śmieszne, ale przynajmniej mają swój charakter. Muzykę trzeba docenić jako idealną kapsułę czasu zawierającą wszystko, co najlepsze w królującym ówcześnie nu metalu, nawet jeśli się tego gatunku nie lubi. Na pewno nie można powiedzieć, że w budowanie oprawy audiowizualnej nie włożono wysiłku – najlepiej świadczą o tym stworzone na potrzeby filmu teledyski, które są PIĘKNE (i dlatego ilustrują ten tekst obok fotosów). Film jest ładny, ma znanych i uznanych aktorów – to wszystko zapowiada się dobrze.
Ale nie wypaliło. Nie spełniło oczekiwań żadnej z grup, która na ten film czekała. Krytycy film zjechali, fani książkowego oryginału film zjechali. Dlaczego?
Zacznijmy może od końca naszej listy, czyli od kwestii ekranizacji. Królowa potępionych nie jest przecież dziełem samodzielnym. To adaptacja książek Anne Rice, a te adaptowane książki to tomy numer dwa i trzy Kronik Wampirów, czyli bezpośrednia kontynuacja kultowego Wywiadu z wampirem2. Wytworzyło to całe kondygnacje oczekiwań, a… umówmy się, jeśli chodzi o przekładanie książek na film, to ekipa filmowa zrobiła słabą robotę.
To chyba jest już ten moment, w którym trzeba wprowadzić minimalny synopsis dla osób filmu nieznających. W dużym skrócie: Wampir Lestat budzi się z melancholijnej śpiączki, uznaje, że rok 2001 jest zajebisty, dołącza do lokalnego zespołu i zostaje supergwiazdą. Reszta wampirów chce go zgładzić za złamanie Maskarady. A nie, przepraszam, nie to uniwersum, ale chcą go zabić właśnie za to! Na osłodę uganiają się za nim dwie kobiety. Jedna to Jesse, studentka wiedzy paranormalnej i fangirl, druga to Akasha – starożytna matka wszystkich wampirów, postać levelu over 9000 jeśli chodzi o wampirze moce, która na dodatek wyrażała zainteresowanie Lestatem już dawno temu, gdy był on jeszcze nieopierzonym wampirzątkiem. Jak można się domyślić, te czynniki owocują rozlewem krwi i dramatycznymi zwrotami akcji, wszystko jednak kończy się szczęśliwie, a Lestat dostaje prezent na osłodę nieśmiertelnej samotności w postaci kobiecego trofeum (sztuk jeden, no bo Akasha za bardzo lubiła zabijać, nawet jak na wampirze standardy).
Oho, czyżbym właśnie odkryła główny problem Królowej potępionych? Czy ten film ma tak słabą fabułę, że nie da się jej uratować? Hm… Jest to pytanie godne przemyślenia. Mam jednak poczucie, że nawet nie za mądra, naiwna fabuła nie musi od razu determinować klapy tekstu. Problem leży gdzie indziej. Przytoczony wyżej – nie ukrywam, nieco złośliwy – synopsis zaledwie luźno przystaje do powieści Anne Rice, które posłużyły za kanwę filmu. Nie będę tu się rozpisywać, co twórcy wycięli, co spłaszczyli, a co uprościli (kto wie, ten wie), ale uwierzcie mi, że zmian tego rodzaju było sporo. Nie jest to kwestia niewierności oryginałom – bardziej chodzi o ich spłycenie. A że, prawdę mówiąc, już w powieściach Anne Rice nie można mówić o oceanicznych głębiach filozofii i poznania, to… mamy to, co mamy. W tej sytuacji rozczarowanie fanów było w zasadzie nieuniknione3. Wprawdzie w zamian dostaliśmy ładne obrazki i muzykę, ale jednak, jak się okazuje, to nie wystarcza.
A mimo to muszę zaznaczyć, że parę rzeczy w tej adaptacji wyszło zaskakująco ciekawie, choć do niedawna w ogóle nie zwracałam na nie uwagi. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to wyszło zgodnie z zamiarami twórców, czy wręcz przeciwnie – tekst jednak mówi sam za siebie.
Mam tu na myśli głównie – nie tylko, ale chciałabym kiedyś skończyć pisanie tego tekstu 😉 – przesycający Królową potępionych wampiryczny queer. Choć główna intryga wokół Lestata wręcz szczuje heteroseksualnością (dwie atrakcyjne laski walczą o mężczyznę, normalnie spełnienie marzeń /sarkazm), nie trzeba głęboko drapać, by tę heteronormatywną emalię z tekstu zerwać. Ot, zerknijmy choćby na postać twórcy Lestata, Mariusa, którego obecność regularnie nawiedza nasze dzieło. Może i Lestat zdaje się zainteresowany wyłącznie kobietami4 – zjada swoje fanki, upór tropiącej go Jesse wzbudza w nim czułość, no i totalnie leci na Akashę – ale Marius jest zainteresowany przede wszystkim Lestatem. Choć niby tłumaczy to sobie i Lestatowi zdaniem: „Pomożesz mi zrozumieć nowe czasy”, to jasno widać, że nie tylko o to tu chodzi – zwłaszcza w scenie, gdy musi ogarnąć swoje wampirzątko po pierwszym spotkaniu z Akashą. Jest zraniony, traktuje wymianę krwi Lestata i Akashy bardzo osobiście, niemal jak afront i… zdradę. Gdy przenosimy się do współczesności, Marius ponownie spotyka się z Lestatem, tym razem jednak chyba widzi, że nie ma u niego szans. Nadal go chroni i nadal darzy go sympatią, jednak swą uwagę (seksualnego?) łowcy przenosi na… Davida, postać graną przez Paula McGanna. Wybór jest dla mnie o tyle niezrozumiały, że David ma osobowość smutnej skarpetki, ale cóż, najwyraźniej Marius uznał, że potrzebuje odwzajemnionej miłości uwagi, a David, jako członek Talamaski, śledził poczynania Mariusa przez całe życie… W ostatniej scenie filmu widzimy, jak Marius wchodzi do siedziby tej organizacji, a jego zachowanie nie zostawia nawet śladu na wątpliwość – facet uznał, że potrzebuje nowego chłopaka… ekhm, przewodnika po współczesności.
Poza tym, ja się tyle rozpisuję, a wystarczy spojrzeć na grę Vincenta Pereza. So gay. Po prostu. Marius w wykonaniu Pereza to istna queerowa diwa i aż dziwne, że jeszcze nie został ikoną społeczności LGBTQ.
Królowa potępionych odznacza się również wysokim stężeniem queeru w warstwie symbolicznej. Myślę tutaj o powtarzającym się w filmie na wiele różnych sposobów motywie szukania rodziny. Mamy chociażby postać Jesse, która trafia do Talamaski, ponieważ chce odnaleźć swą tajemniczą Rodzinę. Rodzina ta przygarnęła ją po śmierci rodziców, lecz niedługo potem odesłała z powrotem, pozostawiając w dziewczynce uczucie pustki i silną potrzebę przynależności. Diegetycznie oczywiście okazuje się, że był to wampirzy klan, którego przewodnicząca, Maharet, jest daleką przodkinią Jesse (w sumie miło, że uznali „ej, dzieci trochę nie pasują do wampirycznego świata”), ale symbolicznie? Fundamentalne poczucie bycia inną i poszukiwanie „swoich ludzi”, swojej własnej nietypowej-innej-dziwnej-queerowej rodziny? Do tego to właśnie ta inność, naznaczenie kontaktem z wampiryzmem – a łączenie wampiryzmu z queerem jest już od dawna mocno utrwaloną kulturowo interpretacją – ciągnie ją do Lestata, a Lestata do niej, choć żadne z nich nie do końca zdaje sobie z tego sprawę.
Skoro już wspomniałam Maharet, warto też wspomnieć o jej Rodzinie. Nie chodzi tu o wampiryczny klan, z którym miała do czynienia Jesse. Zanim w czasach starożytnych (to ważne) Maharet została wampirzycą, miała córkę. Jej córka też miała córkę, a ta córka miała córki… i tak dalej, i tak dalej. Tak oto krew Maharet rozprzestrzeniała się coraz dalej w czasie i przestrzeni – nie w formie wampiryzmu lecz zwyczajnego, ludzkiego dziedziczenia. W momencie, gdy dochodzimy do przestawianych w naszym filmie wydarzeń, Rodzina była już olbrzymia. Potomkowie Maharet mieli różne kolory skóry, należeli do różnych narodów i klas społecznych… I choć w filmie ten motyw zupełnie nie jest rozwinięty (w przeciwieństwie do powieści), jakoś tak w trakcie seansu przyszło mi do głowy: „Hej, w sumie to też można porównać do queerowej rodziny”. W końcu osoby LGBTQ rodzą się wszędzie, w każdej kulturze, religii i klasie społecznej, łączy je tylko to jedno COŚ, co wyrzuca je z heteronormy. Oczywiście jakiekolwiek sformułowania o jednej, światowej społeczności queer byłyby mocnym uproszczeniem – ale jednak ta wizja Rodziny ogarniającej cały świat jakoś tak mi pachnie na tęczowo.
Idąc dalej tropem rozmaitych nieheteronormatywnych rodzin, można by się zastanowić czy i samej społeczności wampirów nie należy za taką uznać? Wyrwało mi się wcześniej, że łączenie wampiryzmu z queerem jest dość częstym tropem interpretacji – trudno się zresztą temu dziwić, wampir to postać antyspołeczna, rozmnaża się w podejrzany sposób, zaznaje przyjemności na podejrzane i skandaliczne sposoby, a do tego zagraża heteronormatywnej rodzinie. Przepraszam za sprowadzenie tomów dyskursu do mema, ale… W sumie to nie przepraszam, mniej więcej o to w tym wszystkim chodzi. W każdym razie, jeśli uznamy wampira za figurę queerowości, to wiele wampirów tworzących jakieś tam więzi społeczne powinno tworzyć queerowe rodziny, prawda? Teksty kultury jednak produkują tutaj sprzeczne sygnały. Z jednej strony tak, mała queerowa rodzina to częsty motyw wampirycznej fikcji, z drugiej natomiast, gdy dochodzi do przedstawiania większych grup lub organizacji okazuje się, że krwiopijcy są zaskakująco konserwatywni – może nie chodzą do kościoła i nie głosują na prawicę, ale za to uwielbiają tworzyć misterne konstrukcje z zasad i reguł, których bezwzględnie należy przestrzegać, bo inaczej będzie anihilacja. Najczęściej chodzi o jakiś wariant Maskarady, czyli zasady „musimy ukrywać się przed śmiertelnikami”. Oczywiście zawsze też znajdzie się ktoś, kto z wielką lubością pilnuje egzekwowania tych zasad – a także egzekucji nieposłusznych. Jeśli to ma być rodzina, to chyba taka w najbardziej możliwym opresyjnym, patriarchalnym wydaniu.
Tak wygląda sprawa również w Królowej potępionych, choć brak w niej jakiejś nadrzędnej organizacji, która pilnowałaby przestrzegania porządku. Wydaje się, że filmowe wampiry dogłębnie zinternalizowały te zasady i same sobie stanowią sędziów, ławę przysięgłych i katów. Nie znaczy to jednak, że nasi tytułowi potępieni nie mają w sobie queerowego potencjału. Na tym konserwatywnym tle nagle bowiem pojawia się Lestat, wymachując flagą dumy i otwartości. Wampir Lestat nie kryje się z tym, kim jest, mało tego – robi na tym karierę! A na międzynarodowej konferencji prasowej woła do wszystkich swych pobratymców: Come out, come out, wherever you are…
Trudno powiedzieć, na ile można to uznać za udane wyjście z wampirycznej szafy. To nie jest przecież tak, że większość ludzi Lestatowi wierzy, a ci, którzy mu wierzą, czyli inni krwiopijcy, chcą go za ujawnienie sekretu zabić. Ostatecznie jednak, po wielu zawirowaniach i wielu zgonach osób postronnych5, nasz główny bohater wychodzi z tej przygody z własną mini-queerową rodzinką w postaci Mariusa (w roli starszego brata lub wujka, choć pewnie Marius wolałby być kochankiem 🙁 ), Jesse, która w filmie – nie tak jak w powieści! – chyba zostanie jego dziewczyną na wieczność, a także klanu stworzonego przez opiekunkę/przodkinię Jesse, Maharet. Może i nie przeprowadził rewolucji światowej, z kariery gwiazdora też niewiele mu zostało… ale przynajmniej znalazł swoją społeczność. Sukces w porażce.
A skoro już mowa o porażce, to chyba najlepszy moment, żeby wrócić do myśli z pierwszej części tekstu. Co sprawia, że dane dzieło kultury jest porażką lub sukcesem? Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie „sukcesem” często okazują się rzeczy niekoniecznie doceniane przez krytyków czy publiczność. Jeśli coś jest ciekawe w odbiorze i pobudza mnie do myślenia przez więcej niż piętnaście minut6, to już dla mnie jest w jakiś sposób dobre. I chyba tak właśnie jest z Królową potępionych, bo od ostatniego seansu myślę o niej naprawdę sporo. To nie znaczy, że uważam ten film za udany, ba! Wciąż nie umiem do niego podejść zupełnie na poważnie. Jest on jednak naprawdę przyjemną wizualnie i genialną muzycznie laurką ze specyficznego (i bardzo mi bliskiego) punktu w historii popkultury… A także stanowi materiał do rozkmin co najmniej na parę ładnych dni. To, co tu napisałam, nie wyczerpuje bowiem tematu, wręcz przeciwnie.
W sumie… może sam fakt istnienia Królowej potępionych w tej formie to idealny przykład (queerowej) sztuki porażki. Może właśnie jako taką powinn_śmy po latach ją docenić. Może w szczelinach między oczekiwaniami publiczności i krytyków a własną przyjemnością z oglądania – nawet jeśli czujemy, że oglądamy przysłowiowy paździerz – kryje się coś cennego, z czym warto zostać na dłużej.
1 To zabawne, swoją drogą: próbowałam sprawdzić, kto z ekipy scenariuszowo-reżysersko-producenckiej najbardziej przyznaje się do tego filmu i… w sumie ciężko to stwierdzić. Na pewno nie ma on takiej „pieczęci autora”, jak chociażby adaptacja Wywiadu z wampirem Neila Jordana, ale też nie widzę rozproszenia odpowiedzialności i miliona przeróbek, tak jak to ma miejsce w przypadku wielu współczesnych blockbusterów. Królową potępionych można zatem uznać za wspólny wysiłek stosunkowo małej grupy ludzi, czemu zawdzięczamy film… może nie dobry (jakkolwiek ktoś to rozumie), ale – w przeciwieństwie do wielu papkowatych hitów – zdecydowanie JAKIŚ.
2 Śmiało można powiedzieć, że słowo „kultowy” pasuje zarówno do powieściowego oryginału jak i filmu Jordana z 1994 roku.
3 A gra aktorska zdecydowanie nie pomaga w pogłębianiu czegokolwiek. Waha się od absolutnego przerysowania (Perez jako Marius) do absolutnej deski – Paul McGann przez cały film ma jedną minę zbitego szczeniaka i gdybym nie widziała go w innych rolach, w życiu bym nie stwierdziła, że facet umie grać. Fascynuje mnie niezmiernie, jak to się stało i czemu reżyser podjął akurat takie decyzje – bo to się powtarza ze zbyt wielką konsekwencją, żeby można było uznać to za przypadek. Najwyraźniej ktoś (reżyser) uznał, że właśnie taka teatralno-drewniana konwencja będzie najodpowiedniejsza i najbardziej cool. Nikogo ta decyzja nie przekonała, również w moim odczuciu „cool” zdecydowanie nie wyszło… Ale gdy po wielu latach zrobiłam sobie ponowny seans, odkryłam, że całkiem mnie ta poza bawi, a miejscami też rozczula.
4 Choć jak oglądam nakręcone do filmu teledyski i widzę interakcje Lestata z jego gitarzystą, to mam pewne wątpliwości…
5 Przyznam szczerze, że nie bardzo wiem, jak w tych rozważaniach umieścić postać Akashy. Wydaje mi się nieodwracalnie hetero w swojej potrzebie posiadania „króla” i poglądach, a równocześnie jest rewolucyjnym czynnikiem, który rozwala skostniałą społeczność wampirów i ludzi. A że robi to zabijając wszystkich wokół, to cóż… Ups? W końcu wampiry to nie pluszowe misie i nie powinno mieć to wpływu na analizę. Ale trochę jednak ma.
6 Nie mówię tu o parodniowym przeklinaniu „Omg, jakie to było złe, czemu to obejrzałam?” – bo tak też się zdarza.
Tłumaczka i doktorantka nauk humanistycznych. Kocha gonitwy za ulotnymi ideami w lesie kultury i wiedzy. Rezultaty łowów przedstawia między innymi na blogu „dziewiętnaście czwartych” (stąd pseudonim na Whosome) oraz w audycji „dancing in dystopia” w Radiu Kapitał. Lubi spędzać czas z bliskimi, robić staromodne zdjęcia, śpiewać i tańczyć z wachlarzami. Stara się być porządną osobą.