Wstęp
Przyznam od razu: na tegoroczną adaptację Kruka szłam w nastroju dość minorowym. Nie spodziewałam się dobrego filmu, ale kierowało mną fanowskie poczucie obowiązku… A także mała, malusieńka iskierka nadziei, że jednak się pozytywnie rozczaruję.
Czy się rozczarowałam?
No cóż… nie. Niestety.
To znaczy wiecie, może to tylko pierwsze wrażenie. Może czegoś nie widzę. Może za jakieś dziesięć czy dwadzieścia lat nowy Kruk okaże się równie kultowy co, na przykład, Królowa potępionych z 2001 roku, a ja będę sobie pluć w brodę, jak mogłam tego klasyka nie docenić?
Ale mimo wszystko nie sądzę. A zresztą, mogę sobie zostawić ten (bardzo mało prawdopodobny) problem na przyszłość. Na tę chwilę, 24 godziny po zakończeniu seansu, stwierdzam, że wyreżyserowany przez Ruperta Sandersa obraz nie działa ani jako samodzielny film, ani jako reboot filmu z 1994 roku, ani jako adaptacja oryginalnego komiksu Jamesa O’Barra1.
Oczywiście jako wielka fanka obrazu Proyasa z Brandonem Lee i umiarkowana fanka komiksu – doceniam, ale przeczytałam go nieco za późno w życiu, żeby przeniknął do mojej duszy – miałam Oczekiwania względem nowej adaptacji. Próbowałam je odłożyć na bok, w pewnym momencie nawet mi się udało. Ale co z tego, skoro sam film po prostu jest mocno taki sobie?
Kruk (2024) jako film (mało spoilerów)
Sanders i jego scenarzyści proponują nam następującą historię: poznajemy Shelly, dziewczynę z mroczną przeszłością, ściganą przez tajemnicze groźne osoby. Poprzez strategiczne ściągnięcie na siebie uwagi policji ucieka przed zagrożeniem i trafia do ośrodka odwykowego. Tam poznaje Erica, który też ma mroczną przeszłość. Od razu zwracają na siebie uwagę, a gdy mroczna przeszłość Shelly zjawia się w ośrodku, uciekają z niego w rytmie Joy Division. Następnie przeżywają płomienny, aczkolwiek (chyba?) dość krótki romans i wszystko zapowiada się cudownie… dopóki złoczyńcy ich nie zabijają. Ponieważ mamy do czynienia z Krukiem, historia tu się nie kończy. Eric wraca do świata żywych, prowadzony przez tajemniczego przewodnika z zaświatów, czarnego ptaka – tak, ja wiem, że to wrona, ale polskie tłumaczenie „the crow” jako „kruk” już się utarło… – i rusza ścieżką zemsty.
Pierwszy problem związany z tą historią – nigdy nie chciałam być tą osobą, która w filmach fantastycznych czepia się realizmu, ale tym razem muszę, bo się uduszę. Właściwie w każdej kolejnej sekwencji pojawiało się coś, co wzbudzało we mnie nową wątpliwość, całkowicie wytrącając mnie z immersji. Na przykład, czy naprawdę ośrodki odwykowe w USA wyglądają jak miejsce akcji Squid Game? I mają niemal więzienne zabezpieczenia? Jeśli tak, to jakim cudem udało się naszym bohaterom tak łatwo uciec? Jak Shelly zamontowała skrytkę w domu swojego kolegi? A przechodząc już do aktu z zemstą, jakim cudem „śledztwo” Erica idzie tak gładko? Czy naprawdę orkiestra i śpiew operowy są na tyle głośne, że zagłuszyłaby WIELOKROTNE strzały z broni palnej? Czy nasz bohater jest na tyle odklejony, że nie kojarzy nazwiska złola, który (ok, to jest spoiler) ma firmę i wieżowiec nazwany od samego siebie?
A to są tylko wątpliwości dotyczące tej bardziej realistycznej części filmu. Paranormalno-fantastyczna strona wygląda jeszcze gorzej. Po części jest to kwestia zafiksowania się scenarzystów na tym, że główny bohater filmu MUSI przejść Drogę BohateraTM i w tym celu dorabiają naprawdę arbitralne i dość niemądre (w każdym razie z psychologicznego punktu widzenia) zasady przyznawania i odbierania mocy Ericowi. Trochę za to też obwiniam samą postać głównego złoczyńcy, który jest dość nudny właśnie przez to, że ma nadnaturalne moce – dużo ciekawiej by było, gdyby po prostu był creepy kapitalistyczną gnidą i miał dość hajsu, by mu to uchodziło na sucho. Ale chyba tak najbardziej mnie zirytował fakt, że film najpierw ustala pewne zasady, a potem… W sumie nie do końca je łamie na ekranie, ale raczej mocno sugeruje, że zostały złamane. A wszystko po to, by – hahaha – zostawić furtkę na kontynuację, jakby ktokolwiek jej chciał albo potrzebował.
Przepraszam, to było złośliwe.
Prawdopodobnie te wszystkie dziury i słabości fabularne nie przeszkadzałyby mi, gdyby nowy Kruk oferował coś w zamian – jakiś klimat, rozkminę moralną, fajnych bohaterów, cokolwiek. Tylko że właśnie tutaj pojawia się drugi problem z opowieścią, pewnego rodzaju niezdecydowanie, co właściwie ma w tym filmie być. Na pewno na którymś etapie produkcji próbowano skupić się na romansie Erica i Shelly, na nadaniu ich postaciom charakteru, tak żebyśmy mogli przejąć się ich losem. Widać to w końcowym produkcie chociażby po tym, ile czasu zajmuje „wstęp”, czyli przedstawienie ich związku (naprawdę sporo). Mimo wszystko jednak w moim odczuciu to nie wyszło, trochę dlatego, że Bill Skarsgard i FKA Twigs wyglądają razem uroczo i się starają (choć Bill umie lepiej), ale chemię mają absolutnie neutralną. A jeśli mamy uwierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia, nagły romans, który odmienia całe życie, to ta chemia NIE MOŻE być neutralna, to musi być coś, co podpali filmową taśmę. Ale może to nie jest tylko kwestia gry czy prowadzenia reżyserskiego… Może, paradoksalnie, na tę miłość zwyczajnie zabrakło czasu. Bo do Kruka 2024 wepchnięto i koncepcję Zaświatów z dokładnym wyjaśnieniem zasad, i śledztwo, i romans, i bardzo dużo sekwencji przemocy, i złoczyńcę, któremu trzeba dopisać historię i powiązać go z Shelly… I wszystko jest bardzo dokładnie wyjaśnianie. Czy naprawdę potrzebujemy tych wszystkich wątków i wyjaśnień? Czy musimy znać całą mechanikę tego świata?
A do tego wszystkiego ten film nawet nie jest… ładny. Ma ładne sceny, tak. Najładniejsze są chyba te pokazujące niewinną miłość bohaterów, takie utrzymane w klimacie retro nostalgii (chyba nawet ziarno się wtedy pojawia na obrazie, lol). Ma bardzo fajnie dobraną muzykę, co mocno mnie zaskoczyło po okropnym remiksie Black Sabbath z trailera. Jednak w przeważającej większości pozostaje strasznie… sterylny. Choć ze wszystkich sił stara się pokazać miejsce akcji (Detroit?) jako przegniłe na różne sposoby, nie sposób jest poczuć tej zgnilizny. Ani nawet powiedzieć, gdzie toczy się akcja – wszystko jest tak wyprane z tożsamości i sterylne. Zaświaty wyglądają mdło, jak wyjęte z jakiejś nowszej części Silent Hill. A do tego wrony. Te nieszczęsne wrony, wylizane, cyfrowe, bez życia, zupełnie jakby ktoś włączył „ulepszenie obrazu” w telewizorze. W paru miejscach zresztą dosłownie było widać ten efekt hiperrealistycznej płynności, i nie, on nie miał żadnego fabularnego sensu.
Kurde, może i komiks Jamesa O’Barra jest brzydki (tak, powiedziałam to), ale jest JAKIŚ. Ma CHARAKTER. Obraz Sandersa… próbuje mieć charakter, ale bardzo mu to nie wychodzi.
Kruk (2024) jako adaptacja (spoilery, nie tylko do filmu)
To chyba jest dobry moment, by przejść do kwestii tego, jaką nasz nieszczęsny obiekt recenzji jest adaptacją. Powiem tak, tu znowu widać niezdecydowanie twórców, co właściwie chcą z dziedzictwem Kruka jako historii czy też – ha, tfu – franczyzy zrobić. Z jednej strony ewidentnie mrugają oczkiem do czytelni_k_ komiksu, z drugiej mocno próbują przebić film Proyasa. Choć oczywiście w wywiadach twierdzą, że nie, skądże, idą własną drogą. Jeśli jednak ktoś zna pierwszą adaptację Kruka albo tym bardziej oryginalny komiks, to… Ech, pomieszanie motywów jest dość niestrawne, a duch opowieści został w moim odczuciu zupełnie postawiony na głowie.
Osią dzieła O’Barra według mnie jest to, że tragedia, jaka spotyka Shelly i Erica, jest absolutnie przypadkowa i bezsensowna. Byli w złym miejscu o złej porze, trafili na złych ludzi, którzy, cytując Pratchetta, potraktowali ich jak rzeczy. Shelly, niestety, dużo bardziej (tw: przemoc seksualna). Eric nie tylko musi się skonfrontować z gwałcicielami i mordercami, przede wszystkim musi stawić czoła własnemu, irracjonalnemu poczuciu winy, symbolizowanemu wizualnie przez ducha białego konia. A także wewnętrznemu przymusowi rozdrapywania traumy na nowo, przed którym próbuje go chronić kruk. Co ciekawe, kruk rozmawia tu z bohaterem i przez większość akcji niewidoczny dla innych bohaterów pozostaje raczej w roli przewodnika duchowego.
W komiksie nie ma też jednego głównego, mistycznego złoczyńcy. Owszem, banda odpowiedzialna za gwałt na Shelly i śmierć pary ma swojego prowodyra, ale to nie jest tak, że on się jakoś bardzo wyróżnia. Po prostu… jest ostatni. Być może jest z nich wszystkich najbardziej okrutny. Tylko tyle i aż tyle.
Zanim przejdę dalej, koniecznie jeszcze muszę wspomnieć o jednej rzeczy. Cały komiks jest wysycony odniesieniami kulturowymi. Nie dość że niemal wszystkie tytuły poszczególnych rozdziałów to tytuły piosenek, to jeszcze sam Eric często przemawia cytatami – a to z piosenek, a to z wierszy, nawet Hamlet się zaplątał. Wiersze też pojawiają się w wydaniu zbiorczym pomiędzy kolejnymi fragmentami historii. Ta intertekstualność nie tylko konstruuje nastrój, ale też pomaga w wyrażeniu tego wszystkiego, co główny bohater czuje.
Film z 1994 roku trochę od tego odchodzi, choć wcale nie aż tak bardzo, jak mi się kiedyś wydawało. Wróciłam dziś do komiksu i byłam bardzo zdziwiona, jak niektóre sceny przeniesiono wtedy na ekran niemal jeden do jednego, a inne rozwinięto. Jakie mamy różnice? Przede wszystkim Kruk z lat 90. porzuca symbolikę – tytułowy ptak nie mówi, jest tylko przekaźnikiem mocy, biały koń nie pojawia się w ogóle. Proyas tworzy z komiksowej materii opowieść o nieco bardziej klasycznych ramach – to właśnie z jego inwencji w historii pojawia się Top Dollar2, Mistyczny Złoczyńca i zły landlord w jednej osobie, na którego usługach pozostaje szajka bandytów. Zmieniają się też przez to okoliczności śmierci bohaterów – Shelly i Eric zostają ukarani za działalność aktywistyczną na rzecz lokatorów, która szkodzi interesom Top Dollara. Znika więc ten bardzo istotny dla oryginału motyw przypadkowości i poczucia winy (ale – co ważne – nadal oni są w tym wszystkim niewinni, po prostu życie ich rzuciło w niefortunnym kierunku). Zostaje tylko miłość, która napędza zemstę i definiuje całe pośmiertne życie Erica. I to właśnie na tej miłości skupia się cały film, miłości nie tylko do Shelly – choć to uczucie jest najważniejsze – ale też opiekuńczych uczuciach Erica i Shelly do osamotnionej dziewczynki z sąsiedztwa, Sary (która była też w komiksie!), relacjach Sary z matką i jej otoczeniem, wreszcie na tym, jak bardzo pozbawiony miłości jest Top Dollar, choć przecież ma swoją mroczną kochankę. Wszystko krąży wokół miłości.
A co nam proponuje Rupert Sanders i scenarzyści nowej adaptacji? Z jednej strony mamy bardzo dużo odwołań do komiksu. Pojawia się na przykład biały koń, choć odgrywa zupełnie inną rolę – nie jest symbolem lecz Traumatycznym WspomnieniemTM, którego znaczenie widzowie mają odkryć dopiero pod koniec filmu. Mamy też Zaświaty, bardzo przypominające wizje z krukiem, które Eric miał w komiksie. To chyba wyszło najlepiej, choć trochę mnie bawi, że twórcy postanowili pokazać przewodnika jako człowieka, jakby zabrakło im budżetu na przekonującą cyfrową wronę… Kto wie, może właśnie tak było.
Tyle jeśli chodzi o symbolikę. Jeśli zaś chodzi o oddanie intertekstualnej warstwy komiksu, to do soundtracku zostało włączone Joy Division, i to w wersji oryginalnej a nie jako cover, jak w 1994 roku – w ogóle soundtrack jest bardzo dostosowany brzmieniowo pod lata 80., co… trochę nie pasuje do bardzo neutralnej i współczesnej wizji metropolii, w której rozgrywa się akcja nowej wersji, ale no dobra, tak czy siak doceniam playlistę. W dwóch momentach pokazane jest też, jak Shelly czyta Rimbauda, a jestem niemal pewna, że tatuaż na plecach Erica to też jest albo jakiś wiersz zacytowany w komiksie albo fragment któregoś z monologów. Jednym słowem, widać, że ktoś odrobił pracę domową. Ale czy te intertekstualne odniesienia konstruują fabułę i psychologię bohaterów tak, jak miało to miejsce w oryginalnym komiksie? Nie powiedziałabym. Miałam raczej wrażenie, że zostały umieszczone na zasadzie „no fajnie, odhaczone, mamy Kruka”. Po prostu w filmie niewiele by się zmieniło, gdyby ich nie było.
Jeśli chodzi o trzon fabuły jednak, to Sanders i spółka bezlitośnie tutaj próbują wycisnąć motywy wprowadzone przez film. Mistyczny Złol jakoś powiązany z Shelly? Niech będzie jeszcze bardziej mistyczny i jeszcze mocniej z nią związany! Cały film ma być o miłości? To pokazujmy bohaterów, jak gdyby nie mieli prawie żadnych więzi z nikim poza sobą nawzajem (wątek matki Shelly ;_;). To, że przy okazji porzucamy komiks coraz bardziej… Nie jest problemem samo w sobie, tylko kurde, po co? Co oferuje film w zamian?
Najwyraźniej oferuje całkowite odebranie niewinności każdemu, kto pokazuje się na ekranie. Tego najbardziej chyba nie mogę darować tej nowej wersji. W poprzednich iteracjach historii Shelly i Erica zawsze była pewna doza tej niewinności, motyw niesprawiedliwego przypadku i niesprawiedliwego życia. Tymczasem w 2024 roku dowiadujemy się, że w sumie oboje bohaterów było mordercami. Shelly akurat zabiła nie ze swojej winy – została opętana przez głównego złoczyńcę. Za to Eric… najwyraźniej już od małego był aniołem zemsty, bo (tak przynajmniej rozumiem ten wątek, akurat on nie został pokazany wprost) gdy zobaczył śmierć ukochanego białego konia, spalił dom rodzinny i matkę narkomankę, która w jego mniemaniu za zgon zwierzęcia odpowiadała.
Okej, to na pewno wyjaśnia, dlaczego oboje trafili na odwyk – Eric zagłuszał narkotykami PTSD, a Shelly też była straumatyzowana i obracała się w imprezowym towarzystwie. Można też to uznać za uzasadnienie, czemu Eric dostał moce kruka, najwyraźniej miał ku temu predyspozycje? Wydaje mi się, że głównym zamysłem twórców była chęć pokazania, jak złamani życiem ludzie walczą o swoje szczęście czy też o miłość, co jest w teorii ładnym zabiegiem fabularnym… Ale problem w tym, że takie a nie inne usytuowanie bohaterów w pewnym sensie roztacza nad nimi fatum. Jak gdyby byli bohaterami greckich tragedii, którzy nie mogą uciec od swojego losu. A to stanowi zupełną odwrotność przesłania komiksu, a nawet i filmu z lat 90. Bo w obu tych tekstach bardzo ważne, ba!, wręcz kluczowe było, że krzywda, jaka spotkała Shelly, NIE JEST winą ani Erica, ani samej dziewczyny, tylko kombinacją pecha i zła tego świata – a odpowiedzialność za to zło spoczywa po stronie sprawców.
Nic dziwnego, że Alex Proyas jest tak bardzo cięty na nową adaptację (serio, obczajcie jego profil na FB, to jest aż zabawne). A co do O’Barra… podobno skomentował, że nie ma z filmem z 2024 roku nic wspólnego. Cóż. To widać.
Uwagi końcowe
Smuci mnie w tej całej sytuacji kulturowej jedna rzecz – mimo całej niechęci do nowej produkcji widzę w niej ślady ciekawych pomysłów. Bardzo mnie na przykład zaciekawiło podkreślenie, że choć Eric nie umiera, to czuje ból, kiedy jest ranny. Eksploracja tego, jak to wpływa na jego psychikę, wspomnienia, poczucie misji, mogłaby być bardzo ciekawa… Ale akurat tego nikomu się w ekipie filmowej nie chciało rozwijać. Z innych kwestii, zatrudnić FKA Twigs, naprawdę dobrą piosenkarkę, i nie wziąć jej piosenek do soundtracku? Albo nie zlecić coveru? Marnotrawstwo! W filmie mamy dosłownie 10 sekund jej śpiewu i chętnie bym zobaczyła więcej – może też trochę bardziej polubiłabym tę postać… Podobał mi się też wątek jej matki, chyba najbardziej poruszający i najlepiej poprowadzony.
Naprawdę chciałabym, żeby takich rzeczy było więcej. Chciałabym ten film polubić bardziej. Ale no, nie umiem. Przykro mi.
1 Przy czym muszę zaznaczyć, że moje kompetencje oceniania „trafności adaptacji” ograniczają się do pierwszego filmu z serii Kruk i do oryginalnego komiksu. Innych komiksów inspirowanych Krukiem nie czytałam, a kontynuację filmową z Vincentem Perezem oglądałam raz i pamiętam tyle, że mi się nie podobała. Jeśli więc w filmie Sandersa znajdują się jakieś easter eggi z kolejnych części lub reinterpretacji, to przelatują mi one nad głową.
2 Podobno on był w komiksie, ale miał tak nieznaczącą rolę, że jakoś nie mogłam go znaleźć. Jego filmowa wersja jest absolutnie przerysowana i kampowa – trochę go uwielbiam, choć to zło wcielone – a równocześnie, co ciekawe, osadzona w rzeczywistości Detroit, które faktycznie w latach 80.-90. zmagało się z corocznymi pożarami w tak zwaną Devil’s Night, czyli noc przed Halloween (w filmie Top Dollar odpowiadał za rozpoczęcie tej wątpliwej tradycji).
Tłumaczka i doktorantka nauk humanistycznych. Kocha gonitwy za ulotnymi ideami w lesie kultury i wiedzy. Rezultaty łowów przedstawia między innymi na blogu „dziewiętnaście czwartych” (stąd pseudonim na Whosome) oraz w audycji „dancing in dystopia” w Radiu Kapitał. Lubi spędzać czas z bliskimi, robić staromodne zdjęcia, śpiewać i tańczyć z wachlarzami. Stara się być porządną osobą.