Oto nadszedł moment, którego się obawiałyśmy – finał fenomenalnego trzeciego sezonu Picarda. Czy spełnił oczekiwania whosomowej ekipy trekkies? Oto nasze wrażenia z oglądania dziesiątego, finałowego odcinka. Opinie o innych odcinkach tej serii znajdziecie tutaj: KLIK.
Maple Fay: …ja poproszę więcej. Tak ze cztery sezony więcej.
Znaczy, tyle to się pewnie nie uda, ale MOGŁOBY.
Finał Picarda (sezonu 3, ale i całego serialu) ma mniej więcej tyle zakończeń, co Powrót króla (czyli DUŻO) oraz bardzo marvelowską scenę po napisach, o której nic nie powiem, żeby nie psuć wam zabawy – ale serdecznie zachęcam do obejrzenia WSZYSTKIEGO.
Jak zwykle w tym sezonie dostajemy mnóstwo nostalgii (już na początku, przy Prezydencie Federacji, oczy mi zamokły), okraszone jednakowoż zdrową dawką humoru i one-linerów, w których zdecydowanie przoduje Worf. Widać też, że ekipa ze „starego” Treka bawiła się wybornie: gdzieś w internetach obiło mi się o oczy, że ostatnia scena z Deanną i Datą była pomysłem Brenta Spinera – pomyślcie sobie o tym, kiedy będziecie ją oglądać.
Już po poprzednim odcinku było wiadomo, że historia Picarda/Locutusa musi zatoczyć koło, opisane wokół Jacka i jego „borgowatości”. Spędzamy zatem dużo czasu w towarzystwie Królowej i przekonujemy się, czy więź z kolektywem (o której Jack de facto wie od bardzo niedawna) okaże się silniejsza od więzi krwi (co do których Jack nastawiony jest bardzo sceptycznie). Picard robi rzeczy, których prawdopodobnie nigdy by nie zrobił, gdyby istniała jakakolwiek alternatywa: ale ostatecznie to wszystko było PO COŚ i zakończenie jest niezwykle wholesome. A co, spodziewaliście się czegoś innego? 😉
Nie samymi Borg jednak ten odcinek stoi: poznajemy dalsze losy naszych bohaterów, w tym: wspaniałe, niesamowite, absolutnie zasłużone awanse (jeden poparty takim uzasadnieniem, że nie sposób się nie wzruszyć). „Tytan” dostaje nowe imię i nową załogę; uprzejmie poproszę teraz o siedem sezonów serialu o przygodach tejże załogi, please and thank you. Beverly i Deanna ratują sytuację i są wspaniałe, ponieważ mogą. Raffi zgarnia jackpot: rodzinę, karierę i partnerkę (nie tylko) życiową. Picard chyba w końcu znajduje spokój (i jedyne, co mnie nurtuje, to – gdzie się w tym wszystkim podziewa Laris? Nie, nieprawda, nie nurtuje mnie to. Wybacz, Laris), a ja: poczucie, że warto było oglądać ten sezon.
Bo dobry był to sezon: mocno osadzony w nostalgii, ale wyraźnie robiony przez ludzi, którym ta nostalgia nie przeszkadza szukać nowych pomysłów i rozwiązań. Dobrze było zobaczyć starych (w obu znaczeniach tego słowa?) bohaterów, choć zabrakło trochę Wesa i Agnes Jurati (i Janeway, ale dla mnie zawsze i wszędzie jest za mało Janeway – Kira pewnie powie coś podobnego o postaciach z Deep Space 9 i będzie miału absolutną rację). Nowi bohaterowie dowieźli: Shawa nie sposób było nie pokochać, a Vadic była dokładnie tak szalona i przerażająca, jak tego oczekiwałum. Były efekty specjalne, świetne zdjęcia (zrobię sobie miliony tapet) i muzyka. I utwierdzenie się w przekonaniu, że Star Trek jest dobry. Polecam bardzo.
(I chcę WIĘCEJ).
Lierre: Nie sądziłam, że to będzie możliwe, ale udało mi się nadrobić pół sezonu i wpaść do wrażeń na czas na podsumowanie. Yay! Miałam straszne fomo, widząc, że pozostałe osoby co tydzień dostarczają, ale tak mnie przyblokowało na oglądanie, że nie chciałam marnować dobrego Picarda… Nie wiem jednak, czy będę zdolna do jakiejś odkrywczej myśli. Cała seria była OGROMNA (wydaje się znacznie dłuższa niż dziesięć odcinków!), różnorodna, wielowątkowa – i zdołała być przy tym spójna, ujmująca, łapiąca za serce, zabawna, dramatyczna, harmonijna i przepiękna. Była DOŚWIADCZENIEM, do którego pewnie kiedyś chętnie wrócę, żeby powypatrywać smaczków w tle i popławić się trochę w blasku mojego ulubionego kapitana i jego drużyny aktywnych emerytów.
Ostatni odcinek nieco mnie znużył nawalanką w środku, ale końcówka z mnogimi zakończeniami była wspaniała. Mogłoby ich być nawet więcej, nie obraziłabym się np. za scenkę z młodzieżą, dwadzieścia sekund siedzącej na tarasie Laris czy jeszcze coś innego… Oczywiście najwspanialsza była scena z barem (Picard zawsze polewa, ależ to jest fajne!) i grą w karty, impreza, z której nikt tak naprawdę nie chce wyjść, która nigdy nie powinna się skończyć. Jack spotykający Q to też świetna, prosta, ale ważna scenka, pięknie zarysowująca początek nowej przygody. Mam nadzieję, że ją kiedyś obejrzymy – nowe-nowe pokolenie z epicką kapitanką i swoim własnym rozrabiankiem.
Nie będzie to odkrywcze, ale najbardziej w Picardzie kocham tę podstarzałą ekipę; bohaterów, którzy już mogliby osiąść (i po części osiedli), ale nikt nie dostał jeszcze swojego happy endu i domknięcia, nikt nie odnalazł spokoju, za mocno wirują im w głowach dawne przygody, wspomnienie adrenaliny, uzależnienie od ryzyka, poczucie misji, chęć działania i zmieniania wszechświata – czy też PTSD. Równocześnie doskonale się znają i sobie ufają, uwielbiają swoje towarzystwo, ale odczuwałam też – nie wiem na ile to po prostu moja nakładka na te relacje, a na ile to rzeczywiście tam jest – że są oni wszyscy bardzo osobni i samotni, że ten ich wszechświat jest ogromny i bardzo trudno się w nim spotkać, a każde spotkanie jest tylko na chwilę. Podszywa mi to całość tej historii takim bardzo mocnym smutkiem, dodającym jeszcze większej głębi tej i tak już bardzo zniuansowanej historii.
Rezonował z tym wątek Jacka i jego poczucie odosobnienia tak silne, że wizja jedności Borg okazała się kusząca. Rzeczywiście jest coś bardzo pięknego pod grozą tej kolektywności. Czy miałam okazję wspomnieć, że kocham Borg? Chyba nie – i zaznaczając, że niewiele widziałam klasycznego Borg, wyznam, że to chyba najlepszy kosmiczny przeciwnik, jakiego kiedykolwiek miałam okazję zobaczyć. Czy w pierwszej serii Picarda, z której pamiętam głównie ten labirynt ponurych korytarzy, czy w serii drugiej z samotną królową, czy teraz, kiedy pod koniec serii trzeciej Borg zagrało z motywem samotności i przemiany pokoleniowej, czy w końcu w TNG w odcinkach, które szczęśliwie Nin kazału mi obejrzeć jeszcze przed pierwszą serią Picarda – Borg zawsze działa fabularnie i zawsze działa na moją wyobraźnię. Co za wspaniały pomysł.
Jeśli mam jakieś zastrzeżenie, to do tego, jak fabuła traktuje Jacka – kolejny złoty chłopiec, któremu wszystko uchodzi na sucho. Pamiętacie, ile Michael musiała się naharować, żeby się zrehabilitować po jednym błędzie – strasznym w skutkach, ale jednak przypadkowym? Jack rok po tym, jak zafundował całej galaktyce lata leczenia PTSD, bryluje na mostku kapitańskim i los zapowiada mu kolejne epickie przygody. To jest tak strasznie niesprawiedliwe?
Trzecia seria zawiesiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko, po czym przeskoczyła ją z ogromnym wdziękiem. Czy pozostawiła mnie z niedosytem? NO RACZEJ, oglądałabym to w nieskończoność – ale też rozumiem i akceptuję, że to koniec. Dajmy aktorom i ich postaciom odpocząć; nie ryzykujmy gwałtownych pożegnań; ale też, proszę, proszę, proszę, pójdźmy dalej z tą historią, a przede wszystkim z tymi twórcami, którzy tak pięknie i głęboko rozumieją Star Treka i wiedzą też, jak grać nostalgią, ale nie kłaniać się tylko przeszłości, lecz ze starych puzzli układać coś fantastycznego i nowego.
Frej: Dawno nie widziałam tak dobrego zakończenia dla postaci, które były przez tak długo na ekranie. Miałam poczucie, że ostatni odcinek celowo rozwijał się spokojnie i budował napięcie do momentu pożegnania – które miało wszystko, co można sobie tylko wymarzyć!
Cieszę się że mogłam zobaczyć raz jeszcze całą załogę z TNG razem, stawiającą czoło ich głównemu nemezis. Picard wydaje się, że w końcu pogodził się ze swoją przeszłością. Scena, jak razem z Bev odstawiają Jacka na jego pierwszą wyznaczoną pozycję – iście urocza! W tej serii mogliśmy też zobaczyć dużą przemianę osób, które w poprzednich seriach błądziły i szukały swojego celu, pogodzenia się z samym sobą – Worf i Data w końcu dostali czas i przestrzeń na to, by móc rozwinąć się do swojego pełnego potencjału.
Żałuję, że nie możemy chwilkę dłużej poobserwować tego, jak Data radzi sobie z nowo pozyskanym człowieczeństwem, emocjami i całym bagażem, który z tym przyszedł. W tym miejscu muszę też zrobić moment docenienia dla humoru Daty pilotującego „Enterprise” do serca Borg Cube. Uśmiech na jego twarzy zostanie ze mną na długo!
W bardzo przemyślany sposób Terry Matalas grał na emocjach i nostalgii wszystkich osób, które są zżyte z załogą „Enterprise”. Ilość smaczków i puszczanych oczek w tym sezonie była wspaniała! Połączenie tego z nowymi osobami, nowymi wątkami i dobrą dawką humoru – poprzeczka zawieszona przez ten sezon dla następnych trekowych serii jest bardzo wysoko. Dodatkowe emocje budzi we mnie fakt, że zamykająca scena, która była pięknym nawiązaniem do końca TNG, nie była tylko odegraną sceną, ALE autentycznym obrazem aktorów, którzy dobrze się ze sobą bawią! I nagrane emocje były prawdziwymi emocjami – kocham.
Wątek związany z Borg przeplatał się w tym sezonie bardzo mocno z wątkiem relacji rodzicielskich. Fajnie, że mogliśmy je obserwować z perspektywy różnych postaci. Każda z relacji była inna i ścieranie się pokoleń wyglądało inaczej. Cieszę się, że ten wątek zajmował całkiem dużo miejsca w sezonie i daje dobre tło dla przyszłego pokolenia, które jest ukształtowane przez epickie historie załogi „Enterprise”. Dobre, złe, gorzkie emocje – duże zderzenie się z przeszłością i w pewnym sensie rozliczenie jej przez to nowe pokolenie.
Zakończenie zostawiło też otwartą furtkę dla następnego rozdziału z nowymi postaciami… i nie tylko! Och, warto oglądać odcinek do samego końca i jeszcze chwilę dłużej. Jeri Ryan jako kapitanka „Enterprise”?! Nie mogę się doczekać serii z nią! I nie przyjmuję do wiadomości, że to się nie wydarzy!
Myślę, że emocje, które się przeze mnie przelały przez cały ten sezon, zostaną ze mną jeszcze na jakiś czas. Była to piękna podróż i piękne zakończenie pewnej epoki.
Paternoster Gang: Na początku zaznaczę, bo to będzie ważne za chwilę, że piszę z zupełnie innej perspektywy niż osoby wyżej – przy których przez te tygodnie wspólnego oglądania czułam się trochę jak impostorka. Picard jest moim pierwszym obejrzanym od deski do deski (a właściwe to od sześcianu do sześcianu) serialem z uniwersum Star Trek. Lata temu gdzieś mi tam migały w telewizji odcinki wcześniejszych serii (z Datą i Spockiem, tyle pamiętam), mam na koncie dwa filmy – tak, słusznie się domyślacie, że te najnowsze – i to w zasadzie tyle. Siłą rzeczy oglądałam więc Picarda inaczej, i wiecie co? On jest świetny także dla kogoś, kto się w tych wszystkich smaczkach i nawiązaniach zupełnie nie łapie. Więcej, to, co dla jednych jest fanserwisem, dla innych może być wizytówką, fantastyczną zachętą, by sięgnąć po więcej – co też rzecz jasna zamierzam zrobić.
No dobrze, do brzegu. Właściwie mam tylko jedno zastrzeżenie do finału – nie udało mi się odgadnąć, jak załoga „Enterprise-D” ocali wszystkich, co jest odrobinkę bolesne, bo już myślałam, że załapałam, jak to działa – ale w sumie byłam dość blisko. Jednak patrząc na to, o czym właściwie był ten sezon (o rodzinie i relacjach, co już wybrzmiało we wcześniejszych wrażeniach, a także o pożegnaniach – naszych – i nowych początkach – bohaterów), to był to bardzo logiczne posunięcie, że wszystko rozstrzygnie się między Picardem a Jackiem i, szerzej, dawną załogą „Enterprise” i przyszłością już nie tegoż, ale tak samo się nazywającego statku. W tym wątku, oprócz warstwy emocjonalnej, bardzo doceniam szarżę Daty – cudowne to było. I urocze.
Równolegle oglądaliśmy perypetie załogi „Tytana”, z moją ulubioną parą serii (możemy już uznać, że znów są parą, prawda?) w akcji – pokazujące, co się wydarzy, jeśli misja Picarda i spółki się nie powiedzie. Szczęśliwie zasada ratunku w ostatniej chwili zadziałała jak zwykle świetnie i chyba nikt sobie nie wyobrażał, że będzie inaczej.
A potem przyszedł czas na zakończenia, wiele zakończeń, z których najbardziej uszczęśliwiły mnie trzy (choć przy jednym z nich drapało mnie trochę w gardle, i dość łatwo zgadnąć, którym). Shaw (po raz kolejny, choć, biorąc pod uwagę jego status, chyba już niestety ostatni) okazał się wart całej sympatii, którą do niego mam – a z odcinka na odcinek miałam jej coraz więcej – i dał Seven coś, czego tak bardzo i tak długo potrzebowała. Seven i Raffi w końcu są znów w tym samym miejscu i czasie, i zapowiada się, że tak już zostanie, przynajmniej przez jakiś czas. I w końcu, tak już zupełnie po napisach, dostałam nadzieję na kolejną przygodę, i to dokładnie tę, która mi przy oglądaniu Picarda co jakiś czas przychodziła do głowy – kolejnego pokolenia, która tak pięknie się w tym sezonie przedstawiło.
Dziękuję za tę, zdecydowanie za krótką, ale nadal bardzo satysfakcjonującą podróż. Było warto.
Kira Nin: No i dotarliśmy aż tutaj, na koniec ostatniej, epickiej podróży rozpoczętej 35 lat wcześniej. Co to była za przygoda! Przyznam, że nie martwiłum się za bardzo jakością tego sezonu – nowe Treki nauczyły mnie ufać ich twórcom, do każdego podchodzę z założeniem, że niezależnie od tego, jak bardzo osobiście przypadnie mi do gustu, to dostanę coś stworzonego z dbałością i miłością. Ale ostatni sezon Picarda to cudowne doświadczenie. Czy Terry Matalas może uczyć cały przemysł rozrywkowy, jak prawidłowo robi się nostalgiczny fanserwis? Bo to było najpiękniejsze.
Walter Koening użyczający głosu prezydentowi Federacji był wspaniała niespodzianką i już na samym wstępie przypomniał nam o podstawowych założeniach Star Treka: zawsze jest nadzieja.
Wielokrotnie już wspominałum, że ten sezon ogląda się jednocześnie jak film TNG, i jak najlepsze klasyczne odcinki jednocześnie. Podziwiam, jak pięknie jest to ze sobą połączone. Finał też zawiera w sobie te cechy: mamy ponury i przytłaczający początek, desperacką próbę znalezienia sposobu, bohaterską, wydawałoby się, samobójczą misję, emocjonalną scenę i dramatyczny zwrot akcji, gdy ostatnia próba kończy się powodzeniem i „Enterprise” ratuje dzień. Gdzieś tam głęboko wiemy, że tak właśnie musiało się skończyć – „Enterprise-D” przecież zawsze ratuje dzień. Ale i tak ogląda się ten odcinek z napięciem i przez dłuższą chwilę wydaje się, że część bohaterów nie wyjdzie z tego cało. Ten moment, gdy Picard odwraca się przed opuszczeniem mostka? Przez moment nie widać najmniejszej szansy, żeby tam wrócił i w myślach żegnamy się też z Worfem i Willem. Ale w Star Treku nic nie jest niemożliwe. I tym razem scena należy do Daty, który, choć dopiero uczy się swojego nowego człowieczeństwa, ratowanie galaktyki ma pod kontrolą. Po prostu wcześniej podpowiadała mu logika, a teraz instynkt. Ten motyw pojawia się w Star Treku wielokrotnie: robienia tego, co wydaje się słuszne, zaufania do siebie nawzajem. Bardzo mi się podoba, że pojawił się i w tym momencie. Chwilę później do Daty dołącza Deanna i ta scena wynagradza trochę te wszystkie okazje, gdy twórcy TNG nie bardzo wiedzieli, co właściwie mają zrobić z telepatką na mostku. Troi zawsze była postacią z ogromnym potencjałem i cieszę się, że Picard wreszcie go rozwinął.
Scena z niszczeniem nadajnika w samym sercu statku Borg była wyraźnym nawiązaniem do Gwiezdnych wojen, kocham to.
Królowa Borg jest wciąż tak wspaniale straszna i manipulująca, jak kiedyś. Dobrzy antagoniści nigdy się nie starzeją. Nawet gdy, no cóż, zestarzeją się. Robią się tylko groźniejsi, zwłaszcza że wiemy już, ile możemy się po nich spodziewać. Fakt, że Picard musiał wrócić do kolektywu, żeby wyciągnąć z niego syna, był mistrzowskim pociągnięciem. To ciągnęło się za nim od lat i chyba inaczej nie dałoby się tego zakończyć.
I Alice Krige udzieliła głosu królowej!
Ostatecznie tym, co ratuje wszystkich, są… relacje i więzi międzyludzkie, jeden z najważniejszych moim zdaniem motywów przewijających się w Star Treku od 1967 roku. Gdy Jack odrzuca kolektyw, królowa mówi mu, że odkąd będzie zawsze sam, i tak bardzo się myli. Piękne. Wspaniałe. Powiedziałubym, że poproszę więcej, ale to było dokładnie tyle, ile było trzeba.
SEVEN. Seven, która znajduje swoje miejsce, swoją siłę, bierze sprawy we własne ręce i inspiruje innych. Kapitanka Seven. Przeszła taką długą drogę od czasu, gdy ją poznaliśmy, i to tyle dla mnie znaczy. Seven to jedna z moich ulubionych postaci ze wszystkich Treków i jej obecność w Picardzie od pierwszego sezonu napełniała mnie radością. Jej rozwój w tym sezonie znaczy dla mnie równie dużo, co pożegnanie z TNG. Zauważyliście, że Seven siedzi na kapitańskim fotelu przekrzywiona tak samo, jak miał to w zwyczaju Kirk? Potrzebujemy serialu z Seven i Raffi. Ja go potrzebuję.
Nie mogę nie wspomnieć, jak podoba mi się to, że ten odcinek daje sobie czas na zakończenie. Wiele współczesnych seriali zakończyłoby taką opowieść o wiele szybciej, krótką sceną na mostku czy czymś w tym rodzaju, ale nie Picard. Mamy czas dla każdej postaci. Raffi i jej rodzina i przyjaźń z Worfem, sesje terapii Daty z Deanną (widzowie TNG rozpoznają pewnie, że granatowa bluzka z asymetrycznym dekoltem w tej scenie to nawiązanie do stroju, który Troi nosiła w trzeciej serii!), promocję Seven i w końcu scenę rok później, będącą, mam nadzieję, preludium do nowego serialu.
Mamy też czas na scenę w 10 forward. Zakończoną grą w pokera, dokładnie tak, jak kończy się TNG. Tylko w TNG Picard dołącza do gry po raz pierwszy, a tutaj to on inicjuje rozgrywkę, co jest najpiękniejszą klamrą, jaką można sobie wyobrazić. To nie mogłaby być żadna inna scena.
Q. Ahahahaha. Nie mogę się doczekać, co z tego wyniknie.
Mam wrażenie, że brzmię relatywnie normalnie w tej relacji, ale zapewniam, że dużo mnie to kosztuje, piszę to z przerwami na piszczenie i gapienie się na odcinek z szerokim uśmiechem, bo jestem dokładnie tą widownią, do której trzeci sezon Picarda jest skierowany i dostaję wszystko, czego zawsze pragnęłum, i więcej.
To the journey.
Kto wraz z nami oglądał 3 sezon Star Trek Picard? Podzielcie się wrażeniami na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.