Udało mi się ostatnio obejrzeć serial, co zawsze jest dla mnie wielkim sukcesem – napiszę kiedyś artykuł o tych, w których zawisłam tuż przed finałem… Carnival Row szczęśliwie z rozpędu zobaczyłam w całości i teraz chciałabym was przekonać, żebyście również dali mu szansę.
Jednym z kluczowych i ważnych tematów dla mnie i niejednej osoby w redakcji Whosome jest reprezentacja mniejszości, co zapewne zauważyliście, jeśli nie jesteście u nas właśnie po raz pierwszy. To jednak tylko nakładka na większy temat nierówności i dyskryminacji. Gdy mówi się o nierównościach społecznych, często pojawia się wyliczanka: dyskryminacja ze względu na to, na tamto, na jeszcze coś innego. Nie dość często zwraca się uwagę, w jak skomplikowanych sieciach można utknąć z powodu posiadanych cech, na które nie ma się wpływu. Doświadczając skutków nierówności w jakimś obszarze, można zacząć zauważać, że to złożone zjawisko, na które wpływa wiele czynników – zmiennych lub zupełnie nie do ruszenia. Przypomina mi się krążący swego czasu tiktokowy mem „co jest bardzo dobre albo bardzo złe w zależności od tego, o jakiej klasie społecznej mowa” (po czym pojawiały się takie kwestie jak wielojęzyczność czy mieszkanie daleko od centrum). Świetnie pokazywał, jak niepewnym gruntem jest temat nierówności i jak łatwo wpaść w pułapkę na przykład bagatelizowania wyzwań, z którymi ktoś się zmaga. Tak jak rzadko doświadcza się dyskryminacji tylko na jednym poziomie, tak po drugiej stronie – jeśli ktoś nienawidzi ludzi z powodu jakiejś ich arbitralnej cechy, zapewne będzie gardzić nimi także z innych powodów. Dlaczego jednak zajmuję się tym właśnie teraz? Ponieważ tę unieruchamiającą i wysysającą energię sieć dyskryminacji wspaniale pokazuje właśnie serial Carnival Row.
Carnival Row (serial produkcji Amazon Prime Video, który premierę miał w 2019 roku) to krótka, ośmioodcinkowa historia do połknięcia w dwa wieczory. (Na premierę drugiej serii jeszcze musimy trochę poczekać, choć na szczęście zakończono już zdjęcia). Estetyka mrocznego fantasy, a momentami nawet noir miesza się z nutą steampunku, a realia zbliżone są do raczej luźno potraktowanej epoki wiktoriańskiej, akcja nie rozgrywa się jednak na Ziemi, lecz w fantastycznym świecie. O jego specyfice decyduje przede wszystkim fakt, że jest zamieszkiwany przez nie jeden, lecz kilka humanoidalnych gatunków – poza ludźmi mamy skrzydlate wróżki (fae), rogate fauny (zwane tu pukami), centaury i inne mityczne istoty, które zdają się być przeniesione wprost… ze Snu nocy letniej. Wszyscy żyli sobie w izolacji na swoich rodzimych terenach, dopóki nie wybuchła wojna – najprawdopodobniej z powodu ludzkiej ekspansji. Jedno z imperiów, ukazane jako bezwzględne, mocno zmilitaryzowane i technologicznie zaawansowane, zaatakowało tereny fae, a drugie sprzymierzyło się z nieludźmi, sojusz jednak nie zdołał wygrać wojny. W momencie rozpoczęcia akcji Carnival Row ojczyzna wróżek od kilku lat pozostaje pod okrutną okupacją; w pierwszej scenie pierwszego odcinka, gdy poznajemy główną bohaterkę Vignette (Cara Delevingne), próbuje ona przeprowadzić grupę uchodźców przez las na wybrzeże, gdzie czeka statek. Nikomu poza nią nie udaje się jednak umknąć. To bardzo krwawa scena, w której dysonans między przerażającym pościgiem a zdesperowanymi skrzydlatymi postaciami dobrze wprowadza w to, co czeka nas dalej.
Stolica Republiki Burgue, mimo że należy do niedawnych sojuszników, nie jest bezpieczną przystanią dla nieludzi. Stanowią w niej sporą mniejszość, zamieszkującą tytułową dzielnicę zwaną najczęściej po prostu Row. Warunki życia są tam bardzo kiepskie, a osoby łapią się wszelkich zajęć, by tylko przetrwać – ulice są pełne straganów, w kamienicach mieszczą się domy publiczne, ale nie tylko one. Dzielnica tętni życiem. Widać, że to wszystko najpewniej miałoby szansę działać całkiem dobrze, gdyby nie ogromna niechęć ludzkich mieszkańców, jakże klasycznie unoszących się oburzeniem, że imigranci ogromnie zagrażają wszystkiemu, co im drogie.
Twórcy Carnival Row bardzo zręcznie dobrali punkty obserwacji życia tego miasta. Najpierw poznajemy Rycrofta Philostrate’a zwanego Philo – w tej roli świetny Orlando Bloom – który na pierwszy rzut oka wydaje się być dość typowym złamanym przez życie detektywem, jedynym sprawiedliwym w upadłym świecie. Z całego sporego posterunku policji, z którym współpracuje, tylko on zwraca uwagę na to, co dzieje się w Row, w tym na zbrodnie, do których tam dochodzi. Na jednym poziomie Carnival Row jest po prostu kryminałem – podąża brudnymi uliczkami defaworyzowanej dzielnicy za detektywem, który rozwiązuje zagadkę serii brutalnych morderstw. Nie będzie chyba zaskoczeniem, jeśli zasugeruję, że wątek Philo dramatycznie się komplikuje – ale w jaki sposób, zdecydowanie lepiej dowiedzieć się podczas oglądania.
Drugi wątek przeskakuje na same szczyty władzy – poznajemy premiera Absaloma Breakspeara (w tej roli wspaniały Jared Harris), przewodniczącego partii rządzącej w bardzo brytyjskim dwupartyjnym systemie. W małej salce obrad awantura nigdy się nie kończy, a on już trochę opada z sił, po drugiej stronie ma jednak mocno rasistowską opozycję, której nie może pozwolić na przejęcie władzy. Na krok nie odstępuje go żona Piety (bardzo ważna rola Indiry Varmy), mają też niemal dorosłego już syna Jonaha, który jednak nie bardzo chce iść w ślady rodziców i rozrabia, co jest jednak tylko początkiem jego problemów. Ten wątek daje nam wgląd w politykę i nastroje społeczne; możemy spojrzeć na miasto z góry (nieraz dosłownie, jako że parlament góruje nad miastem, a bohaterowie uwielbiają stawać sobie przy wielkim oknie).
Trzeci wątek jest schodek niżej – statek, którym do Burgue przybywa Vignette, należy do świeżo osieroconego rodzeństwa, Ezry i Imogen Spurnrose. Doznają oni wielkiego finansowego ciosu i ich status wisi na włosku, są więc bardzo zagubieni i przestraszeni. Robią, co mogą, by jednak utrzymać się na powierzchni. Dostrzegają szansę w… nowym sąsiedzie, który swoją bezczelnością łamie wszelkie zasady – jest pukiem, a zachowuje się jak arystokrata, kupuje rezydencję w prestiżowej okolicy i ostentacyjnie szasta pieniędzmi. Relacja z Agreusem, początkowo oparta na pogardzie i oburzeniu, poprowadzi ich w bardzo interesującym kierunku.
Pojawia się też kilka postaci na dalszych planach, często z pobieżnie, ale jednak konkretnie zarysowanymi historiami. Na przykład dzięki jednej z nich zyskujemy wgląd w pukowych kultystów. Row wypełnione jest tłumem barwnych istot – mamy możliwość przyjrzeć się im dokładnie i dostrzec detale, na przykład elementy świadczące o ich różnych kulturach i wiarach czy stroje inspirowane… kulturami podbitymi przez imperium brytyjskie. Nie są też oczywiście mieszkańcy Row bez skazy; to kolejny mit, z którym trzeba się rozprawić – że na ludzkie traktowanie muszą zasłużyć „cywilizowanym” zachowaniem. Nie muszą. Te wątki pokazują też, że radykalizacja z jednej strony wywołuje radykalizację z drugiej, prowadząc do eskalacji, na której nikt nie zyskuje.
Mamy więc uchodźców, różnorodne kultury, rozwarstwienie społeczne… Na pierwszy plan wysuwa się motyw dyskryminacji, ale nie jednej konkretnej formy, co jest bardzo cenne, ale właśnie całej sieci, dyskryminującego systemu, który wnika w życie każdej postaci, na każdym poziomie, we wszystko, co robi. Najbardziej rzuca się w oczy wachlarz tematów związanych z migracją. Row zamieszkują uchodźcy – każda osoba, którą mija tam Philo, przeszła przez piekło, doświadczyła wojny, niewolnictwa, straciła cały swój świat i cudem umknęła na odległy kontynent, by klepać tam biedę i bać się, że lada dzień nastroje społeczne tak się zradykalizują, że będzie musiała uciekać dalej – a wygląda na to, że nie bardzo jest dokąd. Jeden odcinek jest zresztą poświęcony wojnie; nie jest ona odległym wspomnieniem łączącym bohaterów, lecz czymś bardzo dla nich żywym. Doświadczyli traumy i jej moment zostaje precyzyjnie pokazany. Nie sposób tego zbagatelizować, dlatego tak szokuje, że kilka lat później ludzkie społeczeństwo zdaje się już tej grozy nie pamiętać.
Bycie równocześnie skazanym na przebywanie w pewnym miejscu i niemile tam widzianym to tylko jedna warstwa. Nie tylko ksenofobia jest problemem tego społeczeństwa, o jego kształcie decyduje przede wszystkim klasowość – wyraźny podział na ludzi, pełnoprawnych obywateli, i nieludzi, których losem nikt się nie przejmuje, których głos nie dociera do decydentów i którzy często zmuszani są do „odpracowywania” na przykład transportu, choć warunki na statkach, na które z wielką łaskawością przyjmuje się uchodźców, są dramatycznie złe. Nie widzimy za bardzo ludzi ubogich ani ludzkich służących – z wyjątkiem jednego, sługi puka Agreusa; odwrócenie dynamiki jest wręcz obrazoburcze, tak jak całkowitym złamaniem tabu jest samo istnienie puka-arystokraty i jego próby wkręcenia się na salony.
Jest jeszcze jeden wątek, bardzo intrygujący – inności, która jest niewidoczna. Inności, którą można dość skutecznie skrywać, której nie da się odrzucić, ale która zawsze może wyjść na jaw i wszystko odmienić. O ile w samym serialu wątków queerowych nie ma, tak ten motyw dla mnie wyraźnie opiera się na queerowości i wielkim problemie, jakim w pewnych środowiskach może być ujawnienie swojej orientacji. Jak bardzo poczucie bezpieczeństwa bigotów zaburza myśl, że nie każdą inność tak po prostu widać z daleka – za sprawą wróżkowych skrzydeł czy baranich rogów! Istotne jest zresztą w Carnival Row to, jak łatwo można spaść; niby struktura społeczeństwa jest sztywna i oparta na „obiektywnych” kryteriach, to jednak osoby nie są chronione przed upadkiem w społeczną otchłań na skutek oskarżenia, ujawnienia, niewłaściwego prowadzenia się czy wchodzenia w relacje, które nie są pochwalane.
Carnival Row w niemal każdej scenie dotyka czegoś związanego z kwestią dyskryminacji, systemowych nierówności, strachu przed tym, że ksenofobia eskaluje i zburzy bardzo kruchą stabilność. Rozbawiło mnie odkrycie, że głównym zarzutem pod adresem Carnival Row, formułowanym na świeżo, niedługo po premierze, był brak subtelności i zniuansowania. Dla mnie bezpośredniość tego serialu jest właśnie jego ogromną zaletą. Carnival Row ani przez moment nie próbuje stanąć pośrodku. Nie ma tu zniuansowania, bo nie każda kwestia jest lub powinna być zniuansowana. Nie ma myśli, że wprawdzie uchodźcy są biedni i trzeba im pomóc, ale jednak, no wiecie, to nasze miasto i nasze miejsca pracy… Stanowisko jest jasne: ksenofobiczne ruchy, czy to na ulicy, czy w parlamencie, są niebezpieczne, są nowotworem toczącym rzeczywistość, są przejawem nieludzkiego okrucieństwa. Efektem takiego ujęcia sprawy jest to, że nawet najokrutniejsze sceny i zwroty akcji pozostają w jakimś stopniu wzmacniające; nawet kiedy wszystko toczy się nie tak, jak by się życzyło bohaterom, fakt, że nikt nie wkracza z relatywizmem i prawdopośrodkizmem, robi wielką różnicę. W Carnival Row, jak w życiu, prawda i słuszność nie leżą pośrodku, tylko tam, gdzie leżą, a przemoc wobec słabszych i pokrzywdzonych nigdy nie może być tak po prostu usprawiedliwiona lub zlekceważona.
Kamyk za kamykiem, miasto i cały system tego świata zaczyna drżeć w posadach – to nie może trwać, to musi się zawalić. Jedna z bohaterek jest w zasadzie ucieleśnieniem chaosu, wiatru zmian, momentu zachwiania, kiedy wszystko staje się kruche i osoba, która to dostrzega, może sięgnąć, po co chce. W wątku tej postaci widać w całej dosłowności, jakie to wszystko jest niestabilne; jak bardzo zaraz się zmieni. Pierwszy sezon pozostawił nas w momencie zawieszenia, gdy wszystko wygląda raczej kiepsko. Czuję jednak, że gdy w końcu doczekamy się kontynuacji tej historii, może nie będzie ona piękna i łagodna – ale podbuduje nas i pozostawi z myślą, że zmiana zawsze jest możliwa.
To piękny serial. Powinniście go obejrzeć. Nie tylko dla warstwy krytyki społecznej, która odgrywa w Carnival Row tak wielką rolę, ale też dla bogactwa obok niej. Pamiętam, jak mniej więcej przy trzecim odcinku zdziwiłam się, że obejrzałam tak mało – miałam poczucie, że spędziłam w tym świecie o wiele więcej czasu, tyle już o nim wiedziałam i tyle emocji zdążył we mnie wywołać. Akcja nie mknie na złamanie karku, ale się komplikuje i meandruje, podobnie jak meandruje śledztwo Philo, który natknął się na coś zupełnie sobie nieznanego. Wątki romansowe, choć ważne, nie dominują; jest w nich wiele emocji, nie ma jednak irytujących dram – jakby osoby w nie zaangażowane były już dość dojrzałe i doświadczone przez życie! Co za pomysł! Bardzo mi się podobało to, jak stonowana i subtelna była gra aktorów w scenach romantycznych, a jak potrafili eksplodować w innych momentach, na przykład kiedy docierał do nich ogrom straty, której doświadczyli, i ogarnia ich żal nie do opisania.
Carnival Row, scen. Travis Beacham*
* Dopiero w momencie wpisywania stopki odkryłam, że Beacham ma na koncie scenariusz do Pacific Rim. To… w jakiś zaskakujący sposób tak bardzo pasuje! Nazwisko do zapamiętania.
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.