Pod tytułem Ghosts kryją się dwie produkcje serialowe: brytyjski oryginał z 2019 roku i jego amerykański remake, który zagościł na małym ekranie w 2021. I obie są zaskakująco przyjemne!
Główny zamysł fabularny jest taki: młode małżeństwo dowiaduje się, że odziedziczyło stary dworek po wcześniej nieznanej ciotce. Para wprowadza się do domu i planuje rozkręcić tam firmę (hotel lub B&B). Widzowie wkrótce dowiadują się, że dworek jest nawiedzony, a mieszkające w nim duchy nie są zadowolone z nowych lokatorów – a już tym bardziej ich planów. Wszystko zmienia się, gdy z lekką pomocą duchów główna bohaterka staje się ofiarą nieszczęśliwego wypadku i doznaje krótkiej śmierci klinicznej. Gdy wraca ze szpitala, okazuje się, że od teraz widzi również zmarłych mieszkańców domu.
Na tej kanwie toczy się akcja obu Ghosts, jednak im dalej w las, tym więcej różnic. Przede wszystkim różni się miejsce akcji, ale także zestaw duchów, a to z kolei decyduje o dalszych losach naszych (żywych i martwych) bohaterów. W wersji brytyjskiej mamy ich całe mnóstwo: jaskiniowca, średniowieczną służkę, renesansowego człowieka bez głowy, barokową księżniczkę/adoptowaną córkę bogaczy, poetę-romantyka, szarą damę, kapitana z czasów II wojny światowej, polityka z lat 80, który zginął w seksskandalu i przebitego strzałą nieco wcześniej drużynowego skautów. I tylko po tym już widać, które postaci przyjęły się najlepiej, bo drużynowy, szara dama i seksaferzysta (choć tym razem mamy tu biznesmena) pojawiają się też w wersji amerykańskiej. Oprócz tego mamy generała z czasów wojny secesyjnej, wikinga, Indianina, piosenkarkę jazzową i hipiskę. W remake’u mamy więc mniej postaci na pierwszym planie, ale trzeba przyznać, że wyszło im to na dobre. Mają dużo ciekawsze, lepiej napisane backstory i o wiele naturalniejsze relacje ze sobą, sensowniejszą ewolucję. Doskonałym tego potwierdzeniem jest odcinek The Vault, którego nie sposób opowiedzieć bez spoilerów, więc zostawiam wam tę frajdę w całości.
Oba Ghosts to produkcje, przy których sporo się naśmiejemy, chociaż rodzaje żartów będą dość różne. Można je stereotypowo podzielić na brytyjskie i amerykańskie i sporo w tym będzie prawdy. Muszę jednak przyznać, że wbrew całej błyskotliwości wersji brytyjskiej, duża część jej komizmu budzi we mnie reakcję typu: „Hehe… Nie”. Mało śmieszne są żarty z jaskiniowca, który to niby jest głupi, ale nie jest głupi, ale jest głupi, podobnie naiwność Kitty („księżniczki”) po pewnym czasie jest po prostu nużąca. Oryginalne Ghosts powtarza te same żarty po prostu za dużo razy i przez to traci na wartości. Podobnie założenie silnego przerysowania charakterów powoduje szybkie zużycie materiału, zwłaszcza że w tej wersji duchy trzymają się kurczowo swoich żyć i po śmierci wiele się nie uczą…
Do tego dochodzą jeszcze plothole czy też po prostu nieszczególnie przemyślane elementy narracji. I znów, uwezmę się na postać Kitty. Może ja po prostu nie rozumiem tego żartu, jakiś dialog mi umknął albo to po prostu jakaś brytyjska rzecz kulturowa, która wykracza poza moją znajomość tego kraju. Ale obawiam się, że Kitty padła ofiarą zjawiska, o którym różni blogerzy mówią jako o brytyjskim niewidzeniu koloru skóry. Kitty jest bowiem czarnoskóra i jest „księżniczką”, czyli adoptowaną córką brytyjskiego bogacza. Jest niezwykle naiwna i nie rozumie wielu „nieszczęść”, które jej się przydarzają, ale mimo wszystko do pewnego momentu swojego życia jest traktowana zupełnie jak osoba biała o stosunkowo wysokiej pozycji społecznej. W siedemnastowiecznej, sądząc po ubiorze bohaterki, Anglii. Umyka to mojej logice… Oczywiście Ghosts to nie Bridgertonowie, ten serial z założenia ma trochę umykać logice… Ale inni bohaterowie trzymają się swoich ram czasowych z dużo większym sensem, wobec czego postać Kitty rzeczywiście razi. Zwłaszcza że jest jedyną martwą czarnoskórą osobą. Sprawia to właśnie wrażenie nie tolerancyjności, inkluzywności bez względu na kolor skóry, co raczej jakiejś sugestii w dokładnie drugą stronę… Ale nie wiem, może jestem niedostatecznie brytyjska na zrozumienie tego zjawiska.
Z drugiej strony jest wersja amerykańska, której ewolucję i relacje bohaterów zachwalałam już wyżej. Tutaj, choć nadal trzymając się swoich życiowych historii, duchy adaptują się (w pewnym stopniu) do czasów, w jakich przyszło im żyć nie żyć. I dalej mają swoje osobliwości, dalej najchętniej wspominają swoje czasy, ale nie są w tym tak natrętne… i głupie. Remake świetnie punktuje zalety i wady życia w latach 20. XXI wieku wobec tego sprzed kilku dekad czy stuleci. Duchy nie żyły pod kamieniem przez ostatnie lata i jednak czegoś przez czas swojego nieżycia musiały się tak czy inaczej nauczyć. I tak uczą się korzystać z telewizji i Internetu, binge watchują seriale, a ewoluują nawet ich poglądy na świat. A przychodzi im to wszystko nie w sposób podejrzanie naturalny ani nużąco trudny, ale, zdaje się, dokładnie taki, jak powinien być. Do tego mamy jeszcze świetne spotkania z duchami pozadomowymi, dzięki którym także nasi żywi bohaterowie zyskują koloru.
I tą listą miłych rzeczy zbliżamy się do końca tej recenzji. To dla mnie zresztą pewne zaskoczenie, bo zwykle amerykańskie reinterpretacje brytyjskich produkcji są tym, czego nie powinno się robić dziełom (pop)kultury. Jeśli więc nosicie się z zamiarem obejrzenia jednego z tych seriali, zdecydowanie bardziej polecam amerykański remake. Jeżeli zaś was porwie pustka w oczekiwaniu na drugi sezon, to brytyjski oryginał doczekał się trzech serii (i zapowiedziana jest kolejna, niedawno zaczęła się też emisja na polskim BBC), którymi może wam ją zapełnić. A może wasza opinia będzie dokładnie przeciwna, niż moja? Dawajcie koniecznie znać!
Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.