Stęskniliście się może za Jasiem Fasolą?
W języku fińskim jest takie określenie, myötähapeä. Oznacza ono sytuację, w której zawstydzamy się, doświadczając innej osoby, która robi coś zawstydzającego; można je przetłumaczyć mniej* więcej na: zawstydzenie za pośrednictwem. Innym opisem tego wyrażenia mógłby być też tytuł: Man vs. Bee.
Ta produkcja zagościła na Netfliksie pod koniec czerwca, lecz już cieszy się dość sporą popularnością. Głównym czynnikiem przyciągającym jest zapewne osoba Rowana Atkinsona, który wcielił się w głównego bohatera miniserialu: opiekuna domu Trevora.
Większość polskich widzów zapewne kojarzy Atkinsona z Jasiem Fasolą i Johnnym Englishem, więc serialu w tym stylu się spodziewano. Ja zaś miałam nadzieję, że może tym razem zobaczymy go w innej odsłonie, skoro w komediach przebijających się do mainstreamu wydaje się grać w kółko te same role. No więc otóż nie. Oto kolejna produkcja, w której Atkinson wciela się w kreatywnego, lecz nieporadnego życiowo i motorycznie faceta, który sieje (przypadkiem) zniszczenie, gdzie tylko się znajdzie. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej nie wiem, czego się właściwie spodziewałam po serialu o nazwie Man vs. Bee, z opisem producenta:
Opiekujący się luksusowym domem nieporadny Trevor próbuje pokonać sprytną pszczołę, ale jedynym efektem tej walki są coraz większe zniszczenia.*
To znaczy, wiem: moją ambicją było szybkie znalezienie krótkiej produkcji, którą można bez zaangażowania oglądać lub też uciąć sobie drzemkę i nic nie stracić.
Także to założenie bardzo szybko zostało obalone.
Man vs. Bee to splot nieuwagi, głupich pomysłów, niezgrabności i zawziętości — wszystko to tworzy mieszankę wybuchową, przy której zdecydowanie nie zaśniemy. Co najwyżej grozi nam chowanie głowy pod poduszką, bo nie będziemy mogli już patrzeć na to, co się dzieje na ekranie, takie zażenowanie człowieka ogarnia. Ale zaraz tę poduszkę z głowy zdejmiemy i spojrzymy z uwagą w ekran, bo ciąg wydarzeń tak absurdalnych, że gorzej być nie może, a jednak jest, nie pozwoli nam się oderwać na dłuższą chwilę.
Trudno mi właściwie powiedzieć, żeby ten serial miał w sobie jakiś wyższy walor czy przekaz, który by uzasadnił dodanie w tytule, że nie aż takie to guilty pleasure, na jakie wygląda. Mamy co prawda dość mocno zaznaczone nierówności społeczne: podkreśla to na przykład mikroskopijny „pokój dla służby”, który jest jednocześnie pralnią, w jukstapozycji (o, to słowo naprawdę istnieje po polsku, to miłe zdziwienie) do całej reszty pełnego przepychu i ociekającego pieniędzmi domu. Ale na tym właściwie należałoby poprzestać. Dlaczego więc zaliczam Man vs. Bee do pozycji, które pomimo niezbyt wysokiego poziomu i tak warto obejrzeć?
Po pierwsze, to produkcja, która mentalnie wraca do nie aż tak dawnych, ale jednak prostszych czasach w komedii, kiedy uniwersalnie śmialiśmy się z tego, że ktoś zrzucił figurkę i nieudolnie próbuje ją posklejać. Wiele osób zastrzega sobie teraz prawo do nostalgicznego wracania do tego świata z dzieciństwa: Man vs. Bee wydaje się być pod tym względem lepszą opcją niż kolejne produkcje ze świata Harry’ego Pottera**.
Po drugie, warto też docenić to, co obecnie jest często przy serialach zapominane: zakończenie. W Man vs. Bee nie jest ono może najwyższych lotów, zresztą nie o to chodzi. Zakończenie następuje już po dziewięciu odcinkach. To niewątpliwa zaleta brytyjskich produkcji, że dużo częściej niż amerykańskie wiedzą, że się mają zakończyć. I to nie zostać skasowanym: zupełnie sensownie, planowo, zostać zakończonym. Dobrze jest czasem po prostu obejrzeć rzecz z jasno wyznaczonym początkiem i końcem. Ot, tak po prostu.
I wreszcie po trzecie, czasem trzeba obejrzeć coś niemądrego. Tak po prostu, dla zdrowej głowy. A żeby to niemądre się liczyło, to musi jeszcze relaksować. Jeśli więc romansiki w stylu Shadowhunters czy Bridgertonów was denerwują, to może prostota Man vs. Bee was urzeknie. A jeśli nie — to tylko 100 minut waszego czasu. To mniej niż przeciętny film Marvela.
Który przecież, wkładając kij w mrowisko, można też spokojnie uznać za (not so) guilty pleasure.
*Opis za: Filmweb
**Oczywiście można argumentować, że Atkinson wcale nie jest taki święty, bo twierdzi, że w wolnym świecie powinno się móc żartować ze wszystkiego i cancel culture jest zła – i to jeszcze broniąc Borisa Johnsona, ale wydaje mi się, że jedna większa niefajna wypowiedź jednak nie równa się ciągnącej się latami transfobicznej nagonki u Rowling. Co nie zmienia faktu, że i owszem, również Atkinsonowi można zarzucić kilka niefajnych rzeczy.
Fennistka i redaktorka. Herbaciara i kociara wiecznie zakopana w stosach książek, które planuje przeczytać, ale tylko ciągle słucha piosenek których nikt nie zna. Z Doktor(em) zwiedza światy wszelakie od 2016 roku. Na Whosome zajmuje się przekładem, redakcją i bardzo (bardzo) rzadko coś skrobnie sama. Zwykle tekstowo panoszy się jednak w szeregach Grupy Pohjola – bo jak już się nabawić zawodowego skrzywienia, to na poważnie.