Odnosicie czasem wrażenie, że wasze życie jest szare, smutne i ciche, a ważne dla was osoby tak w sumie was nie słuchają? Tak? To w takim razie pora spakować plecaki i wyruszyć w głąb amerykańskiej puszczy, gdzie za tajemniczym i zakrzywiającym czasoprzestrzeń mostem czeka Schmigadoon – miasteczko, gdzie zawsze świeci słońce, wszyscy mieszkańcy są piękni, uśmiechnięci i uroczy, i co jakiś czas zaczynają śpiewać zupełnie bez powodu. Taka wycieczka raczej nie rozwiąże waszych problemów sama z siebie (tu zawsze potrzeba trochę pracy), ale na pewno sprawi, że się uśmiechniecie – albo też będziecie płakać ze śmiechu przez bite trzy godziny, jak autorka tego tekstu.
Zachęceni? W takim razie zapraszam w dalszą podróż!
Schmigadoon! to sześcioodcinkowy serial musicalowy, który miał premierę w czerwcu 2021 roku na AppleTV. Opowiada historię Melissy i Josha, pary lekarzy z Nowego Jorku, którzy po czterech latach względnie szczęśliwego związku stwierdzają (a raczej Melissa stwierdza, a Josh przytakuje dla świętego spokoju), że ta początkowa iskra ich uczucia się chyba trochę wypala, więc trzeba ją ratować. Dlatego też wyjeżdżają na coś w rodzaju obozu terapeutycznego dla par, aby ponownie ofiarować sobie nawzajem swoje serca. Niestety, zamiast kolacji przy świecach, ptasich treli i długiego patrzenia sobie w oczy, czeka ich zgubienie się w lesie, ulewa stulecia oraz kolejna z dziesiątek małych kłótni. I gdy wydaje się, że wszystko stracone, na świecie nie pozostało już nic pięknego, a miłość nie istnieje i nigdy nie istniała, Melissa i Josh słyszą dzwony. Tak, dokładnie. Dzwony. W środku lasu. Nic podejrzanego, prawda? Ale jako że nasi bohaterowie chyba nigdy nie oglądali żadnego horroru, to udają się w stronę, z której dochodzi ten dziwny dźwięk… I natrafiają na kamienny mostek nad rzeczką. A za mostkiem na najbardziej bijący po oczach żywymi kolorami absolutnie nieżywych (czyt. sztucznych) roślin krajobraz, jaki mogli sobie wyobrazić, żywcem wyjęty z plakatu filmowego z lat 50. No i na ścieżkę prowadzącą prosto do Schmigadoon, raju obiecanego każdej osoby, której serce szybciej bije na myśl o złotej erze broadwayowskiego musicalu.
To nie tak, że twórcy serialu wpadli na jakiś niesamowicie oryginalny pomysł. Dekadę temu dostaliśmy olśniewające Smash opowiadające o procesie powstania musicalu o życiu Marilyn Monroe, w 2015 debiutował fenomenalny Galavant bawiący się wszelkimi musicalo-baśniowymi motywami, jakie się tylko nawinęły, a rok temu w marcu na Netfliksie wylądowała hiszpańskojęzyczna odpowiedź na Galavanta, czyli Érase una vez… pero ya no (polski tytuł: Baśń o zaklętej miłości). Nie mówiąc o całej masie specjalnych odcinków musicalowych pojawiających się w serialach, które normalnie nie mają z musicalami nic wspólnego. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że w żadnym z tych tytułów nie widać aż tak bardzo tego, co w Schmigadoon! bije po oczach od pierwszego momentu, gdy nasi bohaterowie przekraczają magiczny most, czyli wprost szalonej i oddanej miłości do Broadwayu i jego historii.
Czego bowiem tutaj nie ma! Sama nazwa Schmigadoon to bezpośrednie nawiązanie do Brigadoon, musicalu o magicznej mieścinie ukrytej gdzieś wśród wzgórz Szkocji (czyli w dużo lepszej lokacji niż przypadkowy las w Stanach, przykro mi bardzo). Pierwsza piosenka, jaką słyszymy, czyli tytułowe Schmigadoon!, to bezpośrednie nawiązanie do utworu Oklahoma z musicalu pod tym samym tytułem. A i nasze przepiękne miasteczko pełne jest postaci, które wydają się cokolwiek znajome. Mamy więc pewną siebie i inteligentną nauczycielkę uderzająco podobną do Marian Paroo z The Music Man czy Anny Leonowens z The King and I. Władzę nad miasteczkiem sprawują zaś z jednej strony przyjacielski, choć skłonny do melancholii burmistrz, którego nazwisko – Menlove – zdradza bardzo wiele i przypomina o długiej tradycji queercodingu w teatrze muzycznym, z drugiej zaś poważna i świętsza od całych zastępów niebieskich małżonka pastora, która natychmiast przywołuje na myśl snobistyczną manipulatorkę Eulalie MacKecknie Shinn, z The Music Man. Jak to w amerykańskich miasteczkach bywa, jest też stary pan McDonald McDonough, który marzył sobie o synu, ale przyszło mu na świat jedynie siedem córek, z których każda nazwana jest po innej musicalowej bohaterce, a ta fabularnie najważniejsza, Betsy, to wypisz, wymaluj Ado Annie Carnes z Oklahomy (oraz cała rzesza innych młodych panien, których jedynym zadaniem w całej sztuce było wzdychanie do kawalerów i próby wychodzenia na starsze, niż były w rzeczywistości). No a jak słodka młoda panienka z jednej strony, to z drugiej musi stać Danny Bailey, czyli lokalny Billy Bigelow z Carousel. Ot, hultaj i zabijaka, którego nie ujarzmi żadna kobieta, gdyż jest dziki i wolny jako ten mustang z doliny… Przynajmniej do momentu, gdy fabuła nie zadecyduje inaczej, i nie każe mu śpiewająco wyrzucać z siebie wszystkich istniejących synonimów słowa „kradzież”, bo jak wiadomo inaczej nie da się zapracować na dziecko. Całe to dobro (poza piosenką o kradzieży i nagłym przypływie instynktu ojcowskiego) tylko w pierwszym odcinku! Który zresztą w zanadrzu ma jeszcze jedno muzyczne złoto – Corn Puddin’. Przyrzekam, gdybym przed obejrzeniem tego serialu usłyszała, że będę radośnie wyć na całe gardło piosenkę o puddingu kukurydzianym i do niej tańczyć, to zapewne udusiłabym się ze śmiechu. Tymczasem teraz wyję, tańczę i uważam, że moje życie było bez niej smutne, szare i puste. Magia musicalu w najczystszej postaci.
Jakkolwiek pyszny i sycący jednak by ten pudding nie był, to w naszych bohaterach odzywa się tęsknota za domem (a poza tym to Josh nie jest fanem musicali, delikatnie rzecz ujmując), więc pakują manatki i wracają na mostek… Który się chyba popsuł, bo nie chce ich zaprowadzić z powrotem do tonącego w strugach deszczu lasu, za to zawraca ich do Schmigadoon. I tak w kółko, aż na ratunek przybywa ostatnia osoba istota, której można się tu było spodziewać – Leprechaun. Dobrze czytacie. Ktoś tutaj się nudził po obchodach świętego Patryka, więc wpadł na moment, aby oznajmić Melissie i Joshowi, że sorki, wrócicie do swojego świata dopiero jak odkryjecie Prawdziwą MiłośćTM, takie są prawa magii, powodzenia! I puf, tyleśmy go widzieli.
Jak można się spodziewać, Melissa i Josh czują się cokolwiek skołowani tą sytuacją. Już pal sześć Leprechauna, ale jakim cudem ta cała magia nie działa, skoro oboje są pewni prawdziwości swojego uczucia? Czyżby mieli takiego pecha, że trafili na magiczny most z wadą fabryczną, który tej Prawdziwej MiłościTM nie umie poprawnie rozpoznać… czy może jednak wcale nie są sobie pisani i czas rozejrzeć się za kimś innym? Takie rozwiązanie proponuje Josh, co tylko dodatkowo irytuje Melissę i w tym miejscu dochodzi do zerwania. A kolejne pięć odcinków udowodni zarówno tej dwójce, jak i widzom, że poszukiwania bratniej duszy mogą obfitować w dziwne zdarzenia, silnie alkoholizowane poncze, zaręczyny ze strzelbą przystawioną do pleców, spirale nieporozumień, no i oczywiście przerwy na piosenki. Bo jakże to tak bez muzyki?
A skoro już o muzyce mowa, to pora powiedzieć parę słów o odtwórcach tych wszystkich przekomicznych ról, bo przecież ktoś je jednak musi śpiewać! No i tu zdecydowanie trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie – obsada została dobrana znakomicie. Od razu przyznaję, że z racji mojej dość silnej alergii na amerykański humor absolutnie nie śledzę komików z USA i widziałam może ze trzy skecze SNL w całym moim życiu – dlatego też odtwórcy ról Melissy i Josha byli dla mnie wcześniej prawie nieznani. O ile jeszcze Keegana-Michaela Keya kojarzyłam z netfliksowej ekranizacji musicalu Prom, o tyle Cecily Strong nigdy wcześniej nie widziałam na oczy i trochę się bałam, czy ona mi nie przepadnie gdzieś w tle Schmigadoon, przyćmiona przez tylu artystów, których uwielbiam. I wiecie co? Nie przepadła ani na chwilę. Jej Melissa jest słodka, cudownie złośliwa, a jednocześnie ma w sobie coś takiego, co każe widzowi pamiętać, że ta cała afera z kłopotami w raju i wypalonym uczuciem nie jest chyba tak do końca winą tylko i wyłącznie Josha (który, to trzeba zaznaczyć, w pewnych momentach jest absolutnie nie do zniesienia jako postać i aż się w duchu prosi, aby farmer McDonough nauczył się lepiej celować). Wokalnie też wypadają bardzo dobrze – nawet w momencie gdy Cecily musi śpiewać, jednocześnie odgrywając osobę dość mocno wstawioną. Keya natomiast scenarzyści zdecydowanie wokalnie nie przeciążają, bo Josh to taki tutejszy Paul z The Guy Who Didn’t Like Musicals, czyli człowiek, który zapiera się, że nie będzie wyśpiewywał swoich emocji, choćby go wołami rozrywali… Ale gdy już w końcu rzeczywiście śpiewa, to robi to tak, że łza wzruszenia się w oku zakręci.
A co w takim razie z mieszkańcami tego naszego miasteczka? Oh joy, od kogo by tu zacząć? Dove Cameron, najlepiej znana z roli Mal, córki Maleficent, w serii Descendants tutaj nikogo nie przeklina ani nie wiruje w olśniewających balowych sukniach, a i tak trudno od niej oderwać wzrok. Doskonale też radzi sobie z rolą takiej typowej panny przyuczanej do roli tradycyjnej amerykańskiej pani domu, która niby coś tam wie o dwuznacznościach, ale wciąż pozostaje niewinna jako ten przebiśnieg najbielszy. Aaron Tveit po ponad dekadzie odkupił się w moich oczach, bo niestety kojarzyłam go wcześniej głównie z jego interpretacją Enjolrasa w Les Misérables Toma Hoopera (czyli Tym Filmie, Którego Nigdy Nie Było). Teraz natomiast już na zawsze (a przynajmniej do premiery drugiego sezonu) będzie dla mnie Dannym Baileyem, co to go Żadna Kobieta Nie Spęta (do czasu), bo widać, jak doskonale się w tej roli bawił (a za to, co zrobił w piosence You Done Tamed Me, wręczyłabym mu jakąś honorową statuetkę Tony). Alan Cumming i Ann Harada jako burmistrz i jego żona chwytają za serce i sprawiają, że mam ochotę przeszukać cały internet, aby znaleźć fanfiki o ich późniejszym życiu w polikule z takim to jednym nie do końca kawalerem. Jaime Camil doprowadza z jednej strony do szaleńczego chichotu swoją rolą rodem z latynoskiej telenoweli, a z drugiej do poważnego zastanowienia się nad tym, pod jakim kątem najlepiej dać mu w twarz tak, by zabolało. Jane Krakowski pojawia się niestety tylko na chwilę – ale za to jako jedyna dostała do zaśpiewania parodię piosenki Cole Portera. I Always, Always, Never Get My Man to prawdziwy hołd złożony Always True To You z musicalu Kiss Me, Kate i nie uwierzę, że na świecie uchowa się jakaś osoba fanująca Portera, której by ten nowy utwór nie zachwycił.
Prawdziwa gwiazda może być jednak tylko jedna, prawda? Otóż nie. Tutaj są ich bowiem dwie – Ariana DeBose w roli nauczycielki oraz Kristin Chenoweth jako żona pastora. A fakt, że ich postacie niespecjalnie za sobą przepadają, a jednak muszą być wobec siebie uprzejme, tylko dodaje smaczku całości. Ariana jednak dostała wątek odrobinę bardziej rozbudowany (na tyle, na ile można mówić o rozbudowanych wątkach w serialu, który łącznie trwa jakieś trzy godziny) i pozwalający jej pokazać, że ma dryg zarówno do scen komicznych, jak i do tych bardziej melodramatycznych. No i rzeczywiście jest to bohaterka, z którą najłatwiej chyba tu sympatyzować (może nie licząc kochanej żony burmistrza) i której wybory pozostają w pełni dla widza zrozumiałe, bo w końcu widzimy, w jakim świecie przyszło jej żyć. Za to postać grana przez Kristin Chenoweth to absolutnie przerysowana złoczyńczyni, namalowana tak grubą kreską, że klasyczne czarne charaktery z filmów Disneya mogliby z radością przyjąć ją do swojego grona. Zaryzykuję też stwierdzenie, że o ile Ya Got Trouble w wykonaniu Roberta Prestona w ekranizacji The Music Man jest utworem kultowym, to w porównaniu ze swoją parodią zatytułowaną Tribulation nie ma żadnych szans. To, co Kristin robi z tą piosenką, to jest mistrzostwo świata. Mistrzostwo świata dokonane od razu w pierwszym ujęciu, bez jakiegokolwiek cięcia. A gdyby tego jeszcze było mało, to jeśli wsłuchać się uważnie w tekst tego utworu, to można tam znaleźć parę spoilerów w temacie tego, co nas czeka w drugim sezonie. Czysta perfekcja, panie tego!
I gdybym miała wskazać jeden główny powód, dla którego ten serial zachwycił mnie aż tak bardzo, to powiedziałabym, że właśnie przez te wszystkie mrugnięcia do osoby oglądającej i gry jej oczekiwaniami oraz znajomości poszczególnych tropów. Innymi słowy dokładnie to samo, co sprawiło, że na zawsze zakochałam się w Galavancie i Érase una vez… pero ya no. Co poradzę, że lubię, gdy twórcy wierzą w widza na tyle, aby tworzyć humor, który ma więcej warstw niż tort weselny, i ufać, że każda z tych warstw zostanie przez kogoś rozpoznana i doceniona? Ano nic nie poradzę, za to będę prosić o więcej takich projektów, nawet niekoniecznie musicalowych (aczkolwiek musicalowe dostaną dodatkowe punkty na wejściu)!
Kilka dni temu miał premierę drugi sezon serialu, tym razem rozgrywający się w zamglonym i niebezpiecznym Schmicago. Po zmienionej nazwie, trailerach i dwóch pierwszych odcinkach wiadomo już, że możemy się spodziewać zabawy twórców z motywami znanymi z takich perełek teatru muzycznego jak Chicago, Cabaret, Pippin, Sweeney Todd, Hair, Godspell, Annie, Oliver!, być może także Evity (na co potwornie liczę, widząc Jaimego Camila w pięknym mundurze – o takiego pułkownika Perona sierżanta Riverę nic nie robiłam) i zapewne paru innych, których twórcy jeszcze nie chcą zdradzać (jakieś niespodzianki zawsze są mile widziane, czyż nie?). A jeśli są na sali jeszcze jakieś osoby, które kochają musicale, ale wciąż się wahają przed obejrzeniem, to niech wiedzą, że w drugim sezonie do tej i tak już wspaniałej i nadzwyczaj utalentowanej obsady dołączy także Patrick Page, czyli jedyny i niezapomniany Hades z Hadestown. Sami przyznajcie, kto da radę oprzeć się takiemu głosowi?
Tak więc kłaniam się nisko, zachęcam do nadrabiania pierwszego sezonu i do zobaczenia na ulicach Schmicago!
Zapraszamy was do rozmowy o musicalach w naszej grupie Polifonia Fantastyczna.
(ona/jej)
Wieczna studentka filologii wszelakich, korektorka, rycerka w służbie feminatywów i aspirująca pisarka, chociaż zazwyczaj pisze do pękającej w szwach szuflady i ostatnimi czasy głównie w języku angielskim. Celtofilka, italofilka, z mocną obsesją na punkcie legend arturiańskich – a zwłaszcza obecnych w nich kobiet, które należy jak najszybciej na nowo przedstawić światu i popkulturze. Gdyby mogła, pomieszkiwałaby na zmianę w Edynburgu, Turynie i Wiedniu, ale na ten moment poznańskie koziołki też jej nie przeszkadzają. Jej przepis na idealny wieczór to wino, coś słodkiego i bardzo długa sesja RPG w roli graczki lub Mistrzyni Gry, a potem queerowa fantastyka do poduszki. Doctor Who poznała w 2011 lub 2012 roku i od tego czasu ani nie potrafi ani nie zamierza się od tego serialu uwolnić, chociaż nadal w serduszku opłakuje odejście Dwunastego. Nałogowo siedzi na Spotify, słuchając folku, włoskiego popu i tylu musicali, ile się tylko da – i niczego nie żałuje.