Akademia dobra i zła to najnowszy film Netflixa pokazujący, że nic nie jest czarno-białe.
Klikając na Akademię dobra i zła na Netflixie, miałam mgliste wspomnienia z gimnazjum, gdy czytałam oryginalną książkę. Raczej są one ciepłe, pamiętam, że dobrze się wtedy bawiłam. W internecie wciąż jeszcze wisi moja recenzja powieści, w której nie byłam zbyt surowa. Moja pamięć może jednak być błogosławieństwem lub przekleństwem. Nie kojarzyłam niczego więcej. Żadnego motywu ani bohaterów, a jedynie samo założenie, którym Netflix i tak bombardował mnie od tygodnia. Mamy akademię dla postaci z baśni, które mogą się szkolić na bohaterów lub złoczyńców.
Szczerze, to nawet teraz, gdy to piszę, czuję się trochę zażenowana. Nie odmówię oryginalności autorowi, jednak opis przypomina mi, jak skołowana czułam się podczas oglądania. Cały czas zastanawiałam się, dlaczego scenarzyści potraktowali mnie infantylnie. A jednocześnie w filmie pojawiały się próby podjęcia trudniejszych tematów, przez które nie był skierowany wyłącznie do młodszych widzów platformy. Nie chodzi tu nawet o same baśnie, a o to, jak postacie odnosiły się do całego uniwersum. Zapadły mi w pamięć sytuacje, gdy dziekanka nazywała główną bohaterkę „czytelniczką”, lub rektor, który zachwycał się tym, jak postacie z bajek uczyły ludzi w prawdziwym świecie. Czułam wtedy, że film zwraca się do mnie protekcjonalnie.
Do moich rozterek przyczyniła się również scenografia i efekty specjalne. Podsumowałbym je jednym słowem: tandetne. Od razu chcę się jednak usprawiedliwić – uwielbiam kicz w filmach. Sądzę, że przerysowany świat, okropne, bufiaste sukienki Akademii dobra czy czarne skóry zła wpasowały się w klimat absurdu, na którym oparta była fabuła. Jednocześnie był to jednak kolejny element, który odbierał mi możliwość wejrzenia głębiej w film i doszukania się w nim jakiegoś drugiego dna.
Gdzie w tym wszystkim były główne bohaterki?
Dwie przyjaciółki trafiły do przeciwnych szkół. Sophie – stereotypowa, krucha blondynka, marząca o własnym balu, przekonywała wszystkich, że nie pasuje do uczniów Akademii zła. Agatha, jej wycofana przyjaciółka, zamiast nawoływać do zmiany szkoły, po prostu chciała z niej uciec. Mam wrażenie, że ze wszystkich postaci tylko ona zachowywała się racjonalnie, co po pewnym czasie stało się męczące. Bohaterowie postępowali wbrew logice, naiwnie i często ich działania miały za zadanie tylko popchnąć fabułę do przodu.
Bardzo zastanawia mnie mały nacisk na to, jak bycie złym lub dobrym sprowadza się do powierzchowności. Teoretycznie cały film się na tym opierał, jednak zamiast poznania rozterek postaci czy tego, jak niesprawiedliwe może być osądzanie kogoś ze względu na wygląd lub usposobienie, mamy powielanie myśli, że dobro jest płytkie i próżne a zło żałosne i niezrównoważone psychicznie. To mnie najbardziej rozczarowało w całej produkcji. Gdy to założenie nie zostało zrealizowane, cała fabuła okazała się po prostu zlepkiem wydarzeniem prowadzących do finału. Samo zakończenie klepało nas po plecach i w stylu baśni mówiło „Niektórzy mają lepiej niż inni i dlatego udaje im się żyć długo i szczęśliwie”.
Innym z wątków był powtarzanym do znudzenia motyw „najlepszych przyjaciółek”. Wykonano go w dość bezrefleksyjny sposób, sprowadzając do bezmyślnej akceptacji toksyczności. Nie było tam żadnego wspólnego przepracowywania problemów. Pojawił się w nim również najpowszechniejszy problem takich produkcji, czyli brak komunikacji. Dlaczego te postacie po prostu nie mogły ze sobą pogadać? Owszem, bohaterki mówiły często, że były dla siebie jak siostry, jednak ich przyjaźń przypominała gimnazjalne spory. Brakowało mi tam jakiegoś zrozumienia i dojrzałości, co tylko podkreślało, że tak naprawdę nie wiedziałam, do kogo skierowany był film, który oglądam. Sądzę, że nawet lata temu wolałabym zobaczyć coś, co traktowałoby mnie jak inteligentną widzkę, a tak się nie czułam podczas seansu Akademii…
Czy źle się bawiłam podczas oglądania? Raczej nie. Momentami byłam sfrustrowana lub zażenowana, ale byłam skłonna to wybaczyć. Być może na zawsze pogrzebałam stare, dobre uczucia względem Akademii dobra i zła. Spędziłam luźną sobotę, oglądając coś, co mnie ani nie ziębiło, ani grzało. Na koniec dnia pozostał jednak niesmak, bo Akademia… mogła być czymś o wiele więcej. Pole do wykorzystania było duże – to jak pojmujemy dobro i zło jest fascynującym i złożonym pytaniem. Przecież nawet w prawdziwym świecie zdarza się, że kogoś niesłusznie posądzamy o to, że jest zły, a dobrzy okazują się głusi na prośby o pomoc. Gdyby w filmie dało się doszukać czegoś głębszego, na pewno doceniłabym go bardziej. Jednak trzeba się w tym wypadku raczej pogodzić z tym, że od początku miała być to po prostu luźna adaptacja niezbyt głębokiej młodzieżowej książki.
