All the Birds in the Sky to debiutancka powieść queerowej amerykańskiej pisarki Charlie Jane Anders. Opowiada historię młodej czarownicy Patricii Delfine i młodego geniusza komputerowego Laurence’a Armsteada, których los wiąże niełatwym zrozumieniem, jakiego nie potrafi dać żadnemu z nich nikt inny – ani ludzie pozornie im najbliżsi, ani przyjaciele, którzy już się nimi przejmują.
Niestety (oby tylko póki co) powieść nie została przetłumaczona na język polski. Ale jeśli czytacie po angielsku, to zdecydowanie ją wam polecamy.
Najpierw zakochaliśmy się w przepięknej okładce – wciąż, po latach od pierwszej lektury, zachwycamy się tą kolorystyką, wzorem w jaskółki i prostą, ale bardzo dobrze przemyślaną typografią. A i w środku ktoś (tzn. składaczka z Titan Books odpowiedzialna za tę powieść) bardzo postarała się, by układ wizualny książki w pozytywny sposób przykuwał uwagę.
W środku zaś zachwyca język pozostawiający w umyśle lekki posmak oniryzmu, chwyta też sama historia. Może nie do końca podoba nam się pomysł, by magia była podzielona tylko na dwie kategorie (to zbyt upraszcza tę fascynującą twórczą dziedzinę), a zakończenie, jakkolwiek pomysłowe i dobre, zostawia poczucie niedosytu. W fantastyce wciąż brakuje nam pójścia o ten niezwykle odważny i ważny krok dalej: pokazania nie tylko zalążka nadziei, ale i jej pełnej realizacji. I nie, nie mówcie, że to byłoby nudne. Stanąć na progu domu nadziei warto i dobrze jest tę nadzieję w sobie budować – by stała się siłą popychającą do dalszych działań. Wciąż mamy wrażenie, że wiele spośród osób autorskich nie ma odwagi, a może nie potrafi sobie dość dobrze wyśnić tych dalszych kroków. A może… Warto czasem poczekać na niespodziewany[1] sequel, który mamy nadzieję, te kroki nam opowie.
Z rzeczy, które nas wciąż trochę po latach gryzą, pozostaje wątek – przecięty na pół – skrytobójcy Teodolphusa Rose’a. O ile druga połowa, w której pojawiają się elementy znęcania psychicznego czy przemocy wobec zwierząt, nie odstaje od tonu reszty powieści[2], o tyle pierwsza w swej slapstickowości jest jakby doklejona z tekstu skierowanego do o wiele młodszego czytelnika. Sama w sobie zabawna i naprawdę przyjemna w odbiorze, nie zgrywa się tonem z resztą powieści. Tu zdecydowanie przydałoby się podciągnięcie tego wątku, by niepotrzebnie nie odstawał.
Skoro powiedziałem już o drugiej części wątku Rose’a, nie mogę nie wspomnieć o drugiej części All the Birds in the Sky, która w swej wrażliwości jest tak trudna, że osobiście miejscami zwijałem się ze współodczuwanego z postaciami bólu. To zdecydowanie bardzo bliska realizmowi opowieść o byciu innym i o tym, jak nieumiejętność chowania tego może być zbyt ciężka do uniesienia – i tylko inne, równie nierozumiane (i przez to niezrozumienie krzywdzone) osoby pozwolą nam (choćby i ledwo co) przetrwać i w ogóle mieć szansę na dorosłe życie – kiedy sami będziemy mogli decydować o tym, kim jesteśmy. Kim chcemy być. I w jakim chcemy żyć świecie. Ta część jest przerażająco intensywna i najboleśniejsza w całej powieści. Przed nią powinien pojawić się wielki trigger warning: przemoc rodziców i innych opiekunów wobec dzieci.
Jest to też opowieść o kształtowaniu świata i o błędach, które popełniamy, działając nawet z najlepszymi intencjami w sercu. I Laurence. i Patricia są ostatecznie tylko jednostkami i choćby byli najmądrzejszymi ludźmi na świecie, dopiero w starciu swoich dwóch gałęzi wiedzy – magicznej i technologicznej – i połączeniu wspólnej empatii wobec ginącej Ziemi, która jest czymś więcej niż tylko zamieszkującymi ją ludźmi, będą potrafili zrozumieć dosyć, by tę planetę naprawić. Tylko że najpierw będą musieli wspomnianą wiedzę zdobyć. A to może być trudne, gdy Laurence’a tak naprawdę nikt niczego już nie uczy, a nauczyciele Patricii odmawiają jej wiedzy w imię zasady (w wolnym tłumaczeniu) „czucia się ważniejszym, niż się jest”, której nie wyjaśniają – bo jeszcze Patricia, chcąc czynić dobrze, narozrabia. Co jest z ich strony dość, chcąc nie chcąc, zarozumiałe. Znaczące jest to, że choć oboje wyrwali się z przemocowych domów, nie trafili na nagle oświeconych, utopijnie idealnych dorosłych. Wręcz przeciwnie – ich starsze osoby koleżeńskie, szefowie itd. itp., chcąc dobrze, przesadzają z ostrożnością. Odmawiają Patricii i Laurence’owi możliwości uczenia się, której oboje, jak każda młoda osoba, potrzebują. By lepiej rozumieć świat, lepiej sobie w nim radzić, lepiej walczyć o, nomen omen, lepszą przyszłość dla tego świata.
Ostatecznie Patricia i Laurence wybierają własną, wspólną drogę, w której natura i technologia, po solarpunkowemu, nie są sobie wrogie, a mogą razem stworzyć pierwszy krok do tego lepszego jutra, o którym starsze pokolenie mówiło wiele, skupiając się jednak bardziej na wojnie z tymi drugimi ze starszego pokolenia. I choć sam w tym konflikcie stoję bardziej po stronie natury, a zachwycać się genialnymi techbros przestałem się dawno temu, to jednak kupuje mnie ta wizja porozumienia młodych. Bez technologii nasze życia byłyby o wiele trudniejsze. Bez natury w ogóle nas tu nie będzie. Więc, taka niezbyt odkrywcza idea, może warto postarać się o to, by ta pierwsza przestała szkodzić tej drugiej.
[1] Anders zdradziła niedawno na swoim koncie na Bluesky, że napisała pierwszą część sequela/minipowieść sequelową do All the Birds in the Sky i planuje sobie nad nią pracować w przerwach od tworzenia innych tekstów.
[2] Która podejmuje m.in. wątek przemocy wobec dzieci/młodzieży ze strony rodziny i edukatorów, którzy zamiast opiekować się młodymi ludźmi, stanowią dla nich największe zagrożenie.
Charlie Jane Anders, All the Birds in the Sky, Titan Books 2016.