Lubicie steampunk? To fantastyczna estetyka oparta na paradoksie: z jednej strony karmi się nostalgią za dawno minionymi czasami bardzo odmiennymi od tego, co znamy teraz – czasami sprzed informacyjnej rewolucji, sprzed wojen światowych, z ulicami pełnymi dorożek, dam w długich sukniach i gorsetach i dżentelmenów w cylindrach (oraz strasznej biedy, jeśli czytało się Dickensa albo oglądało Sweeneya Todda…). Z drugiej natomiast zawsze opowiada o rewolucyjnych zmianach, nie tylko technologicznych, jak sugeruje jego nazwa, nawiązująca do maszyny parowej, ale przede wszystkim społecznych, obyczajowych i mentalnych. Czas zmian, chaosu i nowych możliwości, na których korzystają jednostki szczególnie uzdolnione, potrafiące dostrzec szansę. Taką historię opowiada właśnie Bóg Maszyna, debiutancka powieść Joanny W. Gajzler, która ukazała się w ubiegłym roku nakładem wydawnictwa Lira.
Jeśli ktoś w momencie przeczytania słowa „debiutancki” poczuł, że zainteresowanie mu spada, bardzo proszę, żeby się ogarnął. Nie ma niczego lepszego od dobrego debiutu – ten moment, kiedy czytasz książkę, o której nic nie wiesz, napisaną przez osobę, o której nic nie wiesz, i nagle w twojej głowie rozlega się głośne KLIK. Odkrywasz, że minęły trzy dni, a ty masz za sobą 700 stron i nowe nazwisko na liście swoich ulubionych autorek. Tak właśnie było w moim przypadku.
Choć może to nie tak, że nic nie wiedziałam o książce – wprawdzie wydawca oszczędnie (tak, to eufemizm) podszedł do jej promocji, ale nadrabia to, na szczęście, sama autorka, w miarę swoich możliwości, działa też niezawodna fandomowa poczta pantoflowa. W pewnym momencie zaczęłam się natykać na wzmianki o powieści Bóg Maszyna w różnych miejscach – i to nie w duchu „przeczytane, jest spoko”, ale „przeczytane, ojej, co mam teraz ze sobą zrobić?”. To było intrygujące! Dołączam teraz do tych głosów – przeczytałam Boga Maszynę i nie wiem, co ze sobą zrobić.
Czy po tej powieści widać, że to debiut Joanny Gajzler? Moim zdaniem nie – wręcz sprawdziłam po zakończeniu lektury, co jeszcze autorka ma na koncie i odkryłam, że… niewiele. Rzadko się debiutuje powieścią i to od razu tak obszerną, i to pierwszą częścią historii, która będzie liczyć dwa czy trzy tomy (mam nadzieję, że powstaną!). To już jest sygnał, że ktoś – wydawca – dostrzegł w powieści potencjał, nawet jeśli nie postanowił zainwestować w promocję, co jest częstym błędem przy debiutanckich publikacjach (skądś musimy brać potem powracających twórców, na litość! To właśnie o debiutantów powinno się szczególnie dbać!).
Wsiąkłam w tę książkę od pierwszych stron, momentalnie zaintrygowana kolejnymi obrazami. Uwielbiam powieści, które naprawdę rzucają wyzwanie wyobraźni. Zdawać by się mogło, że to w fantastyce domyślna cecha, jednak wcale tak nie jest – trafić na coś naprawdę oryginalnego to sztuka w epoce, kiedy wszystko opiera się na nostalgii, nawiązaniach do tego, co popularne, i kolejnych odsłonach tego, co znane, bo kupujemy to, co już się u nas sprawdziło. Mam tego tak bardzo dość. Bóg Maszyna zaczął się jednak od niespodzianek i kolejne informacje tylko dokładały do zaskoczenia, zmuszając do uważnej lektury, by nie wyrobić sobie błędnych wyobrażeń o tym świecie tak odległym od naszego, by niczego nie zgubić, bo to powieść pełna bogactw.
By was do niej zachęcić, muszę ją trochę opisać, ale postaram się zbytnio nie spoilerować, więc spokojnie możecie czytać dalej, jeśli jeszcze tej książki nie znacie, a nie lubicie wiedzieć za dużo przed lekturą.
To, czym olśnił mnie Bóg Maszyna, to świat wykreowany przez autorkę. Niektórzy do światotworzenia podchodzą ostrożnie – wprowadzają do swoich światów jeden czy parę nowych elementów, które wpływają na jego kształt, przez co osoba czytająca swobodnie może sobie dopowiedzieć resztę, bo porusza się po dobrze sobie znanym terytorium. Gajzler tych elementów ma o wiele więcej, przez co realia, w których rozgrywa się akcja powieści, są zaskakujące i początkowo trzeba się dość mocno koncentrować na wyłuskiwaniu informacji, gdzie jesteśmy, jakie tu panują zwyczaje, jak wyglądają bohaterowie i ich otoczenie, jakie są w tym świecie linie zależności i osie konfliktów.
Geografia: archipelag, mało lądu, gdzieś podobno są ogromne lądy, ale nikt do nich jeszcze nie dotarł. Fizyka: przedmioty i substancje mają Wolę, która daje im specyficzne właściwości (to element, który Boga Maszynę odsuwa nieco od steampunku w stronę fantasy) – istnieją na przykład skały, które odpychają wodę, umożliwiając zakładanie podwodnych kopalń (przy których trzeba instalować hałasujące urządzenia, bo wodne zwierzęta nie widzą granicy między wodą a słupem powietrza i wpadałyby do środka – kocham takie detale!). Polityka: państwo z monarchią absolutną i ubóstwionymi władcami, którzy jako jedyni z ludzi mają prawo używać Woli, czyli na przykład wpływać na to, co inni myślą i jakie podejmują decyzje. Religia: panteon i wierzenia istotne w fabule, szczególnie mity o stworzeniu świata, wyjaśniające ludzkie zróżnicowanie. Socjologia: społeczeństwo mocno rozwarstwione, od arystokracji na szczycie po niewolników na samym dole; struktura, w której możliwy jest awans, ale bardziej prawdopodobny jest upadek na sam dół. Anatomia: ludzie są obdarzeni stygmatami – na przykład mają łuski, rogi czy inne elementy na ciele, większe lub mniejsze, które świadczą o ich szlachetności.
To w tych okolicach pomysły Joanny Gajzler są najciekawsze, choć nieco kontrowersyjne – pełnię praw obywatelskich, a w zasadzie praw człowieka, ma tylko pewna grupa osób: fizycznie sprawnych, zdrowych i posiadających stygmaty. Nieważne, czy osoba urodziła się w rodzinie rzemieślniczej czy arystokratycznej – jeśli pojawi się jakakolwiek niepełnosprawność, czy to wrodzona, czy w wyniku wypadku; jeśli u dziecka do określonego wieku nie pojawi się stygmat – traci status obywatela, trafia do ośrodka wychowującego dzieci do roli służebnych, do wojska – albo zostaje zabite, by nie kalać dobrego imienia rodziny. To radykalne, okrutne pomysły, przy których mogłaby się zapalić lampka, gdyby zostały przedstawione z pozytywną nutą, jednak podczas lektury ani przez moment nie miałam wątpliwości, że służą one temu, by stać się obiektem krytyki – krytyki nierówności, niesprawiedliwości, dyskryminacji – która widoczna jest zarówno w autorskiej narracji, jak i światopoglądzie głównych bohaterów.
Pierwszą postacią, którą poznajemy, jest Gawier: młody chłopak, który z powodu krzywego kręgosłupa wylądował właśnie w takim ośrodku wychowawczym dla małych niewolników. Niewiele wiemy o jego pochodzeniu, choć najpewniej urodził się w rodzinie o raczej wyższym niż niższym statusie. Nie ma to jednak znaczenia – spadł na tej drabinie na sam dół. Nie walczy z tym, nie ma w nim gniewu – tak jest i tak być musi. Tylko trochę się boi, bo właśnie uzyskuje swój pierwszy przydział: został kupiony jako prezent na piąte urodziny młodego dziedzica rodziny przynależącej do przemysłowej arystokracji, właścicieli kopalni. Mały Tagard jest zwyczajnym dzieciakiem, trochę marudnym, nie funduje jednak Gawierowi piekła, choć tego się spodziewałam. Tagard nie rozumie, że niewolnik to ktoś, kim powinien gardzić – jest przede wszystkim samotnym dzieckiem, korzysta więc z okazji, by zyskać przyjaciela. Gawier staje się dla niego powiernikiem i towarzyszem zabaw, ciągle jednak pozostając sługą. (To Tagard chce i może próbować zmniejszyć dystans między nimi – lecz Gawier wie, że to tylko złudzenie, bo ponad ich decyzjami i preferencjami jest społeczna struktura nie do obalenia. Starania Tagarda wobec Gawiera to też zresztą… jedna z tych rzeczy w jego życiu, które mimo dobrych chęci dramatycznie mu nie wychodzą).
Tagard szybko dorasta, a fabuła skupia się na nim, co nieco mnie rozczarowało. (O, mam jednak na co narzekać!). Spodziewałam się, że Gawier odegra większą rolę, bo w historii o rażących nierównościach punkt widzenia osoby z dołu – choć jednak nie samego dołu, Gawier jest wszakże powiernikiem młodego, życzliwego arystokraty, mógł trafić gorzej… – jest jednak kluczowy. I mamy jego punkt widzenia, choć jak na mój gust to było trochę za mało jego głosu, bo im dalej w las, tym bardziej siedzimy w głowie Tagarda, a mniej śledzimy Gawiera. Ma to jednak funkcję.
W tym świecie opartym na niesprawiedliwości, wyzysku i ciągłym lęku przed utratą wszystkiego, co się ma, musi się coś zmienić. Potrzebny jest kamyk, który wpadnie między trybiki, powiew chaosu w uporządkowanym świecie, dzięki któremu cokolwiek będzie mogło się poruszyć. Duchem zmian jest właśnie Tagard. Zaczyna się łagodnie – od inżynierskiej pasji zaszczepionej przez nauczyciela, marzenia o konstruowaniu maszyn, pracy za pomocą umysłu i rąk. Trochę to… eskaluje, ale jak – już nie będę zdradzać.
Poza tą dwójką Bóg Maszyna przedstawia nam sporo interesujących bohaterów – melancholijnego księcia i następcę tronu, intrygującą Ilyę, sympatyczną Teremi i całą plejadę dworzan, studentów i różnego rodzaju spiskowców… Nie wszyscy dostają na tyle przestrzeni, by było to całkiem satysfakcjonujące – od pewnego momentu brakowało mi trochę Gawiera, dość mało wnosili rodzice Tagarda, uważam za odrobinę niewykorzystanego mistrza, do którego Tagard udaje się po nauki – ale nie da się zmieścić wszystkiego, nawet na siedmiuset stronach. Wszystko kręci się wokół Tagarda, bo musi – to on tu jest geniuszem napędzającym (prawie) wszystko, co się dzieje, to on dokonuje bluźnierczych odkryć, to on podejmuje decyzje, które są kamykiem poruszającym lawinę.
Unosi się nad tą powieścią atmosfera pewnej ponadczasowości. Nie wiem, czy to najtrafniejsze słowo, ale bardzo mi pasuje. Autorka sięga po mocno archetypowe motywy – jak właśnie genialny bohater porwany przez pęd własnych poszukiwań, całkiem dosłownie rzucający wyzwanie bogom – nie miałam jednak ani przez moment poczucia, że czytam coś wtórnego, że znam już tę historię. Może to dlatego, że autorka tak mocno siedzi w głowie bohatera, tak precyzyjnie i z wyczuciem przedstawia jego wewnętrzne procesy, że nie ma w tym nadmiernego patosu (choć jest pewna podniosłość, w końcu mowa o geniuszu z całkiem pokaźnym ego), jest nieprzewidywalne, namacalne życie i niedoskonała jednostka, która dostrzegła swoją ścieżkę do wielkości i za wszelką cenę chce nią podążać – wierząc, że to, co robi, jest po prostu dobre i słuszne. Czy rzeczywiście jest? Na pewno nie znajdziecie na to jasnej odpowiedzi.
Ciekawie też autorka podchodzi do kwestii konfliktu – nie jest łatwo wskazać, kto jest wrogiem Tagarda, on sam też nie zawsze jest tego pewien, wie tylko, że musi walczyć, bo droga do celu będzie wyboista, nie może się zatrzymać. To bardzo typowe dla steampunku (i innych -punków, jak cyberpunk) ustawienie dynamiki w taki sposób, by bohater zmagał się raczej z systemem i swoim miejscem w tym systemie niż jakiś osobowym złem czy przeciwnikiem (choć i dla takich znajdzie się miejsce na kolejnych etapach intrygi). A system, z którym mierzy się Tagard, jest mocny – uświęcony wiarą i tradycją, porządkujący świat, sprawiający, że każdy ma swoje miejsce i swoją małą stabilność, nawet jeśli ceną za to są osobiste tragedie. Niełatwo ruszyć coś, co spowite jest tabu, których naruszenie jest złamaniem nie tylko zwyczaju i zasad społecznych, ale też zwyczajnego prawa; coś, przeciwko czemu w zasadzie nikt nigdy nie wystąpił; coś, na co składa się wiele filarów życia w tym miejscu tego świata. I nie będzie chyba wielkim spoilerem, jeśli napiszę, że Tagardowi kolejne kroki nie przychodzą z łatwością, będzie też miał do zapłacenia niemałą cenę za swoją śmiałość.
To, co dla steampunku już tak typowe nie jest, to fakt, że nie mamy do czynienia z historią alternatywną, klasycznym „co by było, gdyby”. Autorka nie patrzy wstecz z nostalgią, uświęcając historię, która mogła potoczyć się inaczej. Tworzy osobny, własny, autentyczny, choć bardzo nietypowy świat wysp, gryfich gniazd, nadmorskich rezydencji, skrzydlatych koni, barwnych świąt, mezaliansów, mechanizmów, tajemnic, wierzeń, zakazów, tabu, zasad i buntu wobec nich, potworów, dworskich intryg, tęsknot, marzeń, aseksualności, miłości, depresji, lęków, żałoby i żalu za tym, co mogłoby i co nie mogłoby być. Świat, który nawet oglądany z wyżyn tętni życiem, ma przeszłość i przyszłość, a historia, którą poznajemy, nie jest w nim jedyną; w którym nie wszystko działa dobrze i jest pole do zmian – na lepsze i na gorsze. Jestem nim oczarowana i nie mogę się doczekać powrotu.
Jeśli więc macie ochotę na coś wciągającego, świeżego, świetnie napisanego, intrygującego, budzącego całą gamę różnorodnych emocji – Bóg Maszyna to książka, której warto się przyjrzeć, bardzo jasny punkt najnowszej polskiej fantastyki. Ogromnie się cieszę, że nie tylko ja tak sądzę, o czym świadczy fakt, że Bóg Maszyna uzyskał nominację do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzadko takim nowym, nieszczególnie nagłaśnianym nazwiskom udaje się od razu wjechać na szczyt plebiscytu, ale Joannie Gajzler się udało i strasznie mnie to cieszy.
Joanna W. Gajzler, Bóg Maszyna, wyd. Lira, 2021.
Inne recenzje z cyklu Fajna Polska Fantastyka znajdziesz tutaj.
Przyłącz się do naszego wyzwania!
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.