Faeries, come take me out of this dull world,
For I would ride with you upon the wind,
Run on the top of the dishevelled tide,
And dance upon the mountains like a flame.
W.B. Yeats
Zabierzcie mnie, wróżki, z tego nędznego świata,
Bym mogła razem z wami wiatr batem smagać,
Biec na szczycie rozwichrzonej fali,
I jak płomień w górach tańczyć w oddali.
(tłum. własne)
Nawet we wszechświecie, w którym wróżki i elfy (przynajmniej według większości ludzkiej populacji) nie są prawdziwe, opowieści o nich roztaczają specyficzny, niezwykle silny, ale też groźny i napełniający grozą urok. Być może wynika to z tego, jak trafnie ujmują one paradoksalną naturę ludzkich pragnień. Z jednej strony cenimy sobie więzi społeczne i jakiegoś rodzaju stabilność w życiu, a z drugiej – chyba każdy czasem czuje pokusę, by rzucić wszystko w cholerę i ruszyć na poszukiwanie czegoś więcej… Nawet jeśli miałoby to oznaczać utratę domu, rodziny, własnych zmysłów.
Skoro ta magia w jakiś sposób sięga do naszej materialistycznej rzeczywistości… Co by się działo w świecie, w którym „magiczny ludek” istnieje naprawdę?
Emily Wilde, tytułowa bohaterka powieści Heather Fawcett, przekuła fascynację wróżkowym światem w profesję. W wieku trzydziestu lat jest profesorą Cambridge – wprawdzie już nienajmłodszą, ale wciąż bardzo młodą jak na tę instytucję – i zbiera materiały niezbędne do opracowania encyklopedii tych magicznych istot. A konkretniej do ostatniego rozdziału o tak zwanych Ukrytych z dalekiej północy. W tym celu udaje się do wioski Hrafnsvik i rozpoczyna badania terenowe. W ich trakcie musi pokonać wiele przeszkód: miejscowe konwencje społeczne, wyjątkowo groźną naturę miejscowych wróżek, wreszcie – niespodziewany przyjazd jej jedynego przyjaciela, a zarazem głównego rywala na uczelni, nieludzko (hehe) czarującego Wendella Bambleby’ego.
To zaledwie zajawka historii, w której dzieje się naprawdę wiele, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i o emocje. Mam nadzieję, że jest choć w połowie tak intrygująca jak opisy, które mnie skłoniły do lektury. Nawet jednak najlepsza zajawka czy blurb nie odda niesamowitej radości, jaką przeżywałam w trakcie czytania. Dość rzec, że skończyłam książkę w dwa dni, przy czym drugiego dnia czytałam ją do drugiej w nocy. Nie dlatego, że chciałam jak najszybciej poznać zakończenie, choć nie ukrywam, wielu zwrotów akcji się nie spodziewałam. Po prostu… każda strona, każde kolejne zdanie wręcz sprawiały mi czystą przyjemność. Nie chciałam jej przerywać i odkładać lektury na potem, więc po prostu tego nie zrobiłam.
Spróbuję poniżej zwerbalizować czynniki składające się na tę przyjemność. A przynajmniej te, które da się jakoś opisać i uznać za obiektywną zaletę powieści Fawcett, bo wiadomo – znaczący procent tego odczucia wynika z czysto osobistych upodobań. Mam na przykład dziką satysfakcję z tego, że stereotypowa estetyka dark academia została tutaj postawiona na głowie: zamiast szkolnych korytarzy, bibliotek, herbat i całego tego fancy shit mamy błoto, śnieg, drożyznę i przerażonych studentów. Żartowałam też z mężem w trakcie lektury, że ta książka powinna przynależeć do gatunku YA… ale nie Young Adult, tylko Young Academic (choć chyba poprawniej by było Young Scholar, ale to psuje żart). Wiele z perypetii opisanych przez Fawcett jest bowiem tak bardzo zakorzenionych w klimatach uczelni, że jako samozwańcza „badaczka niezależna” utożsamiam się z nimi nawet pomimo różnicy czasów – akcja powieści rozgrywa się w 1909 roku – odległości i dość fundamentalnej kwestii tego, czy w naszym świecie istnieją wróżki.
No ale to moje własne śmiechy-chichy, skupmy się na kwestiach bardziej uniwersalnych.
Zacznę może od formy powieści. Emily Wilde’s Encyclopaedia of Faeries jest stylizowana na dziennik naukowczyni z jej podróży do Hrafnsvik. Nie można tego nazwać szczególnie oryginalnym wyborem, ale muszę zaznaczyć, że w tej powieści zostało to zrealizowane ŚWIETNIE. Fawcett nie używa dziennika jako wybiegu do usprawiedliwienia narracji pierwszoosobowej, tylko tworzy autentycznie brzmiące zapiski, w których wszelkie ważne wydarzenia z badań terenowych przeplatane są faktami i teoriami nauki o wróżkach, driadologii, a także niechętnymi autorefleksjami Emily nad własnymi emocjami.
Warto tu zauważyć, że każdy z tych trzech aspektów aktywnie wzbogaca powieść. Relacje z wydarzeń w Hrafnsvik są, naturalnie, niezbędne do posuwania akcji naprzód. Forma dziennika, paradoksalnie, nadaje tu znakomite tempo: bohaterka nie roztkliwia się nad niczym, co nie ma znaczenia w jej pracy, więc i w jej zapiskach znajdują się wyłącznie istotne dla czytelnika rzeczy. Co nie oznacza braku opisów – w pracy Wilde opisy i pozorne dygresje też bywają istotne! Z kolei przytaczane badania, teorie i anegdoty z dziedziny driadologii wzbogacają świat przedstawiony powieści. Dla wielbicieli wróżek te fragmenty będą z pewnością najciekawsze – założę się, że autorka poukrywała w nich wiele odniesień, które ja, jako cóż, nie-znawczyni tematu, zwyczajnie przegapiłam. A nawet ja wyłapałam parę ciekawych rzeczy w tej warstwie narracji. Poza tym urozmaicają też stronę formalną tekstu, bo jak się okazuje, Emily Wilde jest osobą, która we własnym dzienniku robi przypisy.
(To nie jedyna niespodzianka formalna, która się kryje w powieści, ale… Nie, nie powiem. Napomknę tylko, że nawet w dzienniku może znaleźć się miejsce na różne punkty widzenia).
Skoro już mowa o tytułowej bohaterce naszej powieści… Fawcett świetnie oddała żywą, palącą wręcz niechęć swojej heroiny do uczuciowej sfery życia. Emily sporo pisze w dzienniku o oddzielaniu życia osobistego od pracy, sam temat życia osobistego pozostawiając w większości w niedopowiedzeniu. Cóż, moim zdaniem te niedopowiedzenia zdradzają nam więcej niż tysiąc słów. Paradoksalnie to właśnie pewne, hm, celowe braki dziennika najlepiej oddają charakter naszej powieściowej badaczki: chce ona być przede wszystkim BADACZKĄ, a kiedy życie osobiste jej w tym przeszkadza… cóż, to życie osobiste ma trochę problem.
Jak to bowiem trafnie ujęto w blurbie od wydawcy: „Emily Wilde jest genialną naukowczynią i skrupulatną badaczką […]. Ale nigdy nie umiałaby nawiązać niezobowiązującej rozmowy na przyjęciu – nawet nie dostałaby na nie zaproszenia. Zdecydowanie woli towarzystwo swoich książek, swego psa i Magicznego Ludu od innych ludzi”. W kolejnych wpisach jednak widzimy, jak Emily stopniowo rezygnuje z narzuconego sobie naukowego dystansu… i przez długi czas nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Z punktu widzenia osób czytających może być to bardzo ciekawe: obserwować rozwój postaci i czekać, kiedy ta postać zauważy, że się rozwija. W każdym razie dla mnie to było ciekawe.
Mam wrażenie, że takie postaci pisze się trudno: zaledwie włos dzieli je od wpadnięcia w nieznośne klisze Mary Sue albo Bucowatego Geniusza w rodzaju Sherlocka z serialu BBC. Na szczęście Fawcett pióro nie powinęło się ani razu, dzięki czemu Emily Wilde wydaje się po prostu prawdziwa. Może czasem trochę irytować czytelników, na pewno nieraz irytuje swoje otoczenie, ale można ją mimo to zrozumieć, a może nawet polubić.
O pozostałych bohaterach książki nie mogę napisać zbyt wiele: większości z nich nie poznajemy za dobrze, co chyba jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę charakter naszej narratorki. Nawet jednak te przelotne interakcje, które trafiły do naszego fikcyjnego dziennika, wzbudziły moją sympatię. Wyjątkiem tutaj jest oczywiście nasz czaruś, przyjaciel i rywal Emily w jednym – z nim akurat spędzimy w czasie lektury dużo czasu. Osobiście nie miałam nic przeciwko temu. Uwielbiam fikcyjnych nieznośnych, ale uroczych chłopców, przez co nie umiem spojrzeć na Wendella obiektywnie. Za bardzo przypominał mi Tamakiego z Ouran High School Host Club, żebym miała chęć go krytykować. Jeśli ktoś nie lubi tego typu postaci, no to trochę gorzej – ale przynajmniej mogę zapewnić, że łączy się z nim ciekawy wątek fabularny, który chyba będzie przedmiotem kontynuacji.
Bo tak, na samym końcu książki od razu jest zapowiedziana kontynuacja! Nawet nie wiecie, jak bardzo się z tego ucieszyłam.
Chciałabym dodać coś jeszcze o przedstawieniu wróżek i elfów. Z tego co zaobserwowałam, tego rodzaju istoty najczęściej przedstawia się w popkulturze na trzy sposoby: absolutnie upupione mini-ludziki ze skrzydełkami (bajki dla dzieci, np. Piotruś Pan), dostojne i szlachetne istoty z innego świata (Tolkien, oczywiście) lub też byty niemal rodem z horroru, jak na przykład dwór Oberona i Tytanii z Sandmana, Pratchettowi Panowie i Damy… albo właśnie istoty katalogowane i badane przez Emily Wilde. „Magiczny lud” w Encyclopaedia of Faeries jest niezwykle zróżnicowany: zalicza się do niego zarówno pozornie przypominający Tolkienowskie elfy „tall folk”, jak i małe chochliki, czyli tak zwany „common folk”. Szybko jednak można się zorientować, że Wysokiemu Ludowi bliżej jest właśnie do elfów ze Świata Dysku: do istot, które może i wydają się piękne, ale pod warstwą uroku kryją niezbyt urodziwe, a przede wszystkim gruntownie nieludzkie wnętrze. Dosłownie i w przenośni. Z kolei Zwykły Ludek obdarzony jest zębami jak piły i paznokciami jak igły – niezbyt wiele ma to wspólnego z takim Disneyowskim Dzwoneczkiem.
Osobiście takie właśnie elfy i wróżki lubię najbardziej. Może to ma coś wspólnego z moimi przemyśleniami ze wstępu. Z tego rodzaju istotami aż strach się zadawać – a równocześnie trudno nie pomarzyć o tym, choć czasami. Na (nie)szczęście my, jako osoby czytelnicze, mamy pod tym względem łatwiej niż bohaterowie powieści Fawcett. Bezpośredni kontakt z wróżkami (raczej) nam nie grozi, a jedyna pokusa, z jaką się mierzymy w kontekście magicznych istot, to czytanie o nich książek do późnych godzin nocnych.
Z całego serduszka was namawiam: dajcie się skusić 🙂
Powieść ukazała się nakładem amerykańsko-brytyjskiego wydawnictwa Orbit. Obecnie nic nie wiadomo o tłumaczeniu na język polski, ale mocno trzymam kciuki, żeby ktoś się nią zainteresował!
Playlista do lektury od autorki recenzji:

Za dnia tłumaczka, po nocach niezależna badaczka nauk humanistycznych. Kocha gonitwy za ulotnymi ideami w lesie kultury i wiedzy. Rezultaty łowów przedstawia między innymi na blogu „dziewiętnaście czwartych” (stąd pseudonim na Whosome) oraz w audycji „dancing in dystopia” w Radiu Kapitał. Lubi spędzać czas z bliskimi, robić staromodne zdjęcia, śpiewać i tańczyć z wachlarzami. Stara się być porządną osobą.