Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach to wstrząsające science fiction bliskiego zasięgu o tragediach, którym nie da się już zaprzeczać.
Po trzech tomach trudnego science fiction wydanego przez ArtRage postanowiłam sięgnąć po coś innego (lżejszego?) i trafiłam naprawdę kiepsko. To znaczy – trafiłam na świetną powieść, która jednak zdecydowanie nie okazała się lekka.
Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach to portret niedalekiej przyszłości – fantastyka naukowa z rodzaju tej bardzo bliskiej i prawdopodobnej (do pewnego stopnia). Zaczyna się od śmierci. Podczas badań archeologiczno-epidemiologicznych na roztapiającej się zmarzlinie Syberii ginie tragicznie Clara, pełna pasji młoda naukowczyni. Jej ostatni obiekt badań to świetnie zachowane ciało młodej neandertalskiej dziewczyny sprzed trzydziestu tysięcy lat. W jaskini obok ludzkich szczątków znajduje się obelisk z wyrytym wzorem przypominającym astronomiczną rycinę. Nie chodzi jednak o żadne kosmiczne zagrożenie, lecz coś znacznie mniejszego i bliższego. Mianowicie o mikroby.
Powieść ma strukturę powiązanych ze sobą opowiadań, każde z nich ukazuje perspektywę innego bohatera lub bohaterki. Postać wspomniana w jednym przejmuje punkt widzenia w którymś z dalszych, główne postacie w jednych przewijają się w tle kolejnych. Daje to obraz przeplatania się ludzkich losów, tego, że wszyscy jesteśmy w jednej sieci – trochę jak w Atlasie chmur czy Sense8 (ogólnie z wielu powodów byłabym skłonna postawić Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach obok tych dwóch tytułów). W pierwszym rozdziale, opowiadającym o Clarze, jej ojcu i odnalezionym ciele sprzed tysiącleci, zarysowany zostaje problem – wraz z rozmarzaniem wiecznej zmarzliny i lodowców kwestią czasu jest pojawienie się pradawnych bakterii i wirusów, które okażą się niebezpieczne, a nie będziemy umieli się przed nimi obronić. Naukowcy z międzynarodowego zespołu w syberyjskiej bazie traktują to poważnie, ale nie panikują, wierzą w moc nauki. I my też początkowo wierzymy, że im się uda, że dziwny wirus wnikający do komórek i przemieniający je to coś raczej interesującego niż groźnego.
Już w drugim opowiadaniu okazuje się jednak, że bynajmniej – wskakujemy w początek globalnej pandemii. Choroba atakuje dzieci, jest nieuleczalna, przysparza cierpienia i nieuchronnie prowadzi do śmierci, a zarazić się można na wiele sposobów. Naukowcy robią, co mogą, by znaleźć skuteczną terapię, tymczasem rozwija się przemysł łagodnej eutanazji. W następnej fazie epidemia obejmuje już także dorosłych – zapadają w śpiączkę, a hotele zmieniane są w obiekty ostatnich pożegnań. Jeszcze później obserwujemy powstawanie wieżowców pełnych urn. I tak dalej.
Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach nie jest oczywiście powieścią o pandemii, to raczej, sama nie wiem, jak to nazwać – dramat ekopsychologiczny? Ta ludzkość nie neguje zmian klimatycznych, bo już naprawdę nie może, nie tylko za sprawą pandemii, której nie sposób nazwać rządowym spiskiem czy „zwykłą grypą”. Poziom mórz się podnosi, wokół wysp i wybrzeży buduje się zapory, ale i tak wiele miejsc kończy pod wodą; płoną lasy, a dym zanieczyszcza powietrze. Wpływa to na życie absolutnie każdej osoby, nie ma przed tym ucieczki.
Zamiast patetycznego tonu mamy tu jednak zwykłe życie: biurko z nadpalonego drewna, zaporę rzucającą cień na dom, rodzinne spacery do cmentarnego wieżowca, szukanie nadziei na drugim końcu świata czy lata świetlne od domu… Bardzo dużym motywem są relacje: to zdecydowanie społeczne science fiction, eksplorujące, jak mogą się kształtować stosunki między ludźmi w świecie rozciągniętej w czasie apokalipsy, świadomym zbliżającego się upadku, w świecie stosów zwłok na ulicach i cmentarzy wystrzeliwujących w niebo. Mamy więc wiele rodzin patchworkowych, ale też rodzin po prostu skłóconych z powodu chociażby wysokich wymagań rodziców (częste u imigranckich rodzin z Azji Wschodniej – ogólnie motywy migracyjne są tu mocne). Mamy wspólnotę sąsiedzką połączoną kilkupokoleniowym zwyczajem, by prochy wszystkich z pięciu sąsiadujących rodzin trafiały do tej samej urny. Mamy ludzi w popandemicznej depresji, niemogących się odnaleźć w nowej rzeczywistości, tracących zdolność wchodzenia w relacje albo niemogących się pogodzić z tak licznymi stratami. Bardzo dużo samotności i sposobów radzenia sobie z zagubieniem, w tym robopsy do magazynowania wspomnień.
Nie umiem nazwać tej książki inaczej: Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach to opowieść o śmierci. Śmierć czyha z każdej strony, śmierć dopada bez grama litości, a co gorsza – to nie są wypadki, to nie są nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, winą za te śmierci ponoszą po prostu ludzie, ludzkość, ludzka cywilizacja.
Jedna rzecz mi się tylko nie podobała: niestety zakończenie. Nie chcę pisać dokładnie, co się dzieje, bo to jeden z elementów książkowego śledztwa – w całym tekście rozsiane są podpowiedzi, które później splatają się w klamrę spinającą książkową rzeczywistość. Idzie to jednak w kierunku, który zawsze raczej mnie irytuje. Chyba wolałabym zakończenie bardziej w tonie całości albo zajawkę jakiegoś przyszłego solarpunku. Lecz nawet mimo tego skrzywienia się na koniec myślę, że przez przypadek trafiłam na coś, czego długo nie zapomnę.
Sequoia Nagamatsu, Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach, tłum. Agnieszka Walulik, Wydawnictwo Literackie 2024

(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.