Od jutra w księgarniach dostępna będzie najnowsza powieść Kelly Barnhill – Kiedy kobiety były smokami w doskonałym przekładzie Katarzyny Makaruk. Uwaga, poniżej bardzo dużo opinii i uczuć.
Kobiecy gniew jest legendarny. Starannie poskramiany, spychany poza margines, przykrywany warstwami dobrego wychowania, zobowiązań, kulturowych norm – czasami rozbłyskuje z jasnością supernowej, pozostawiając szok i niedowierzanie, jak do tego doszło, była przecież zawsze taka spokojna. Nic już później nie jest takie samo.
25 kwietnia 1955 roku w Stanach Zjednoczonych 642 987 kobiet – żon i matek – doświadczyło równoczesnego przesmoczenia. Ucierpieli niezliczeni mężowie i ojcowie, szefowie i współpracownicy; spłonęło wiele domów i miejsc pracy. Tysiące dzieci pozostały bez matek, pod opieką ojców, którzy nie bardzo wiedzieli, co z nimi zrobić.
Czy machina państwowa ruszyła z pomocą? Czy lokalne społeczności zakasały rękawy, by zająć się odbudową? Czy powstały fundusze i stypendia wspierające sieroty i półsieroty?
A gdzie tam. Przecież nic się nie stało. Do niczego nie doszło.
Kiedy kobiety były smokami Kelly Barnhill to powieść o negacji i obrażaniu się na prawdę. Może nie brzmi to porywająco, tak bez kontekstu i bez rozwinięcia. Ale zatrzymajmy się na chwilę. Rozejrzyjmy się wokół i zastanówmy się, zaglądając do głębi swoich serc i umysłów, o czym nauczono nas nie rozmawiać. Jakich tematów nie wypada poruszać przy świątecznym stole? A jakich w szkole? O czym nie rozmawia się z dziećmi? Jakie życiowe tematy uważamy za niezwykle trudne i kontrowersyjne, wymagające debaty w gronie ekspertów? I jakich emocji nie okazujemy w pełni?
W powieści jednym z takich tematów – niejedynym oczywiście – jest fakt, że kobiety czasami zmieniają się w smoki. Często w chwili gniewu i furii, ale nie zawsze. Ludzie uważają, że to coś wstydliwego, o czym mówić nie wypada, że przesmoczają się tylko kobiety upadłe i niegodne, i że to jest coś zupełnie nowego, jakaś współczesna anomalia, znak zdeprawowanych czasów. Nic bardziej mylnego; ludzie po prostu za każdym razem tak bardzo starają się o tym zapomnieć, że im się udaje.
Już w momencie, kiedy Alex, wówczas niespełna czteroletnia i przez rodziców konsekwentnie nazywana Alexandrą, po raz pierwszy zobaczyła przesmoczenie – w wykonaniu nieco ekscentrycznej, ale pogodnej staruszki z sąsiedztwa, która przemianę skwitowała zaskoczonym „och!” – coś w głowie szeptało jej, że niekoniecznie powinna o tym komukolwiek opowiadać. Że była świadkinią czegoś organicznego, zadziwiającego i odrobinę wstydliwego – świętego? – może nazbyt intymnego, by o tym mówić. Fakt, że nikt o staruszce więcej nie wspominał, że jej dom popadał w ruinę, a przechodnie starannie odwracali od niego wzrok, tylko to poczucie wzmacniał. Miała też zresztą mała Alex na głowie sporo innych kłopotów, na przykład to, że jej mama zniknęła, a gdy wróciła – była odmieniona, choć ona akurat nie zmieniła się w żadne monstrum.
Miałam cztery lata, gdy pierwszy raz ujrzałam smoka. I kiedy zrozumiałam, że na ten temat nie wolno mówić. Być może właśnie tak uczymy się milczeć — brakuje nam słów, kontekstu, a w miejscu, gdzie powinna być prawda, zieje czarna dziura.
Kiedy kobiety były smokami to osobisty, wręcz intymny pamiętnik Alex, która od najmłodszych lat czuła wokół siebie tajemnicę, wielkie tabu, nie sprawiało to jednak bynajmniej, że widziała więcej, doszukiwała się prawdy, by następnie wyciągnąć ją na światło dzienne – to nie ten typ bohaterki, która jest bardziej oświecona czy sprytniejsza od swojego otoczenia. Z jednej strony to frustruje, bo jej perspektywa jest mocno ograniczona, ale z drugiej – jest cudownie ożywcze po wszystkich historiach o wybrankach odmieniających kształt swojego świata. Alex nie została do niczego wybrana. Alex stara się istnieć w rzeczywistości, która nie ma sensu – nie ma sensu nie dlatego, że są w niej smoki, przecież nie ma żadnych smoków, ale dlatego, że jest dziewczyną dorastającą w latach pięćdziesiątych, w zimnowojennej paranoi, w niekwestionowanym patriarchacie. Widzi, jak odmienione przez wojnę pokolenie próbuje wrócić do dawnej normalności; jej ojciec patrzy krzywo na edukacyjne plany, licząc tylko na jej szybkie zamążpójście. Jej matka też miała aspiracje – ale po cóż jej dyplomy do sprzątania i gotowania? Tobie też się nie przydadzą. Do tego jej rzeczywistość jest niestabilna: ludzie pojawiają się i znikają, kuzynka staje się siostrą, ojciec staje się obcym, a kobiety nie mają głosu albo… ich nie ma, choć kiedyś przecież tak bardzo były. Jak żyć w świecie, w którym pamiętasz ciocię Marlę, a równocześnie wiesz, że cioci Marli nigdy nie było, twoja mama nigdy nie miała siostry, a mała Beatrice to twoja siostrzyczka, choć jesteś przecież jedynaczką. Jak żyć w świecie, w którym kobiety masowo zmieniają się w smoki, a równocześnie żadne smoki nie istnieją.
Nawet dziś widzę ciotkę oczami wyobraźni. Widzę, jak decyduje się zostawić samochód w pracy i wielkimi krokami zmierza w stronę domu. Widzę, jak zwalnia, patrząc obojętnie na płonący budynek, a potem na kolejny, jak spogląda na czyjegoś nieszczęsnego męża, który wybiega na podwórko i z poczerniałym, wciąż dymiącym siedzeniem rusza pędem chodnikiem, a za nim środkiem jezdni frunie rozwścieczony smok.
Widzę, jak dociera do domu.
Widzę, jak odsyła opiekunkę, delikatnie informując ją, że nie będzie więcej potrzebna.
Widzę, jak bierze Beatrice na ręce i kołysze ją do snu, wdychając słodki zapach niemowlęcej skóry za każdym razem, gdy całuje ją w czubek głowy.
Nie było mnie przy tym. To oczywiste. A jednak wszystko to widziałam. I czułam. W wyobraźni. I w snach. W tych sekretnych zakamarkach umysłu, po których czasem błądzi wzrok. To nie są moje wspomnienia. A jednak są.
Można się w Kiedy kobiety były smokami doszukiwać piętrowych metafor i będzie to uzasadnione – mam poczucie, że każda czytelniczka wyciągnie sobie z tej historii na pierwszy plan coś innego. Zimną wojnę z jej paranoją. Ograniczanie wolności prowadzenia badań naukowych z powodów ideologicznych. Cenzurę w duchu skrajnego, niehumanitarnego konserwatyzmu. Negowanie doświadczania przemocy. Wymazywanie pomysłów na życie niezgodnych z patriarchalnymi zasadami. Udawanie, że pewnych problemów, całych grup społecznych nie ma, bo zaburzają porządek świata. Czy nawet dziś nie ma głosów, że nie istnieją, przykładowo, osoby transpłciowe, że ich tożsamość to błąd, spisek, manipulacja, zamach na [wstaw dowolną wartość]? Sami sobie fundujemy kulturowe traumy, z czystej głupoty, braku wyobraźni i życzliwości, kurczowego trzymania się tego, co znane, nawet jeśli zaciska się nam na gardłach.
— Widzę tylko bałagan — odparłam. — Chodźmy.
Beatrice się nie poruszyła.
— Smoki uwielbiają bałagan. I kotki. I kury. I kiedy wszyscy się dogadują — to najbardziej.
— Czyżby? — spytałam powątpiewająco. — A może po prostu mówisz o sobie. Z tego, co wiem, smoki wolą mordy i rzezie, wolą palić ludziom farmy i wioski, niszczyć rodziny. W każdym razie tak się dzieje w bajkach. Chodź, wracamy. Mama się pewnie martwi.
(…)
— Bajki są głupie — odparła Beatrice. — Ludzie, którzy piszą opowieści o smokach, nigdy żadnego nie widzieli. Smoki lubią się dzielić. Lubią tabelki i kluby książki. Wszyscy to wiedzą.
Czuję się tą książką, tą przepiękną, przejmującą książką lekko odurzona. Od pierwszych stron wciągnęła mnie w głębinę moich własnych skojarzeń, z których – tak sobie myślałam – przecież zaraz się wyplączę, zaraz postawię na jeden temat, do którego autorka postanowiła się odnieść w ten lekko oniryczny, a zarazem tak twardo związany z Ziemią i życiem sposób, zaraz to rozgryzę. Nic z tego jednak; im bardziej szukam, tym bardziej do mnie dociera, że wszystko splata się w jeden chaos, jedną fikcję, gorączkową próbę uproszczenia naszego świata i sprawienia, by był możliwy do przełknięcia, a sprawia tylko, że traci on sens, jest mdły i rozwodniony. Że takich mechanizmów jak ten, który w Kiedy kobiety były smokami opisany jest otwarcie, mamy wokół siebie przerażająco wiele. Autorka na końcu sama odkrywa swoje źródło inspiracji czy raczej punkt wyjścia do pisania tej powieści – sprawę, która nie była mi zbyt dobrze znana ani, jak się okazało, potrzebna do zrozumienia powieści o wiele bardziej uniwersalnej.
— No wiesz. W czasie wojny obowiązują pewne zasady. Liczy się honor. No i żołnierze słuchają rozkazów. Mają karabiny. — Spojrzał gniewnie na okno.
— Randallu Hague, to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. — Nie miałam pojęcia, dlaczego tak mnie wkurza. Ale sposób, w jaki ze mną rozmawiał, sprawiał, że w mojej piersi narastał gniew, płomienny i potężny. Bałam się, że nigdy nie uda mi się go powstrzymać. — Smoki są kuloodporne. I tu nie chodzi o pozwalanie. Tu chodzi o zaakceptowanie tego, że świat jest inny, niż nam się wydawało. Myśleliśmy, że żadnych smoków nie ma. Tymczasem są. Myśleliśmy, że zniknęły. Tymczasem są. Jeśli sądzimy, że w tej sprawie coś od nas zależy, to się łudzimy.
Spiorunował mnie wzrokiem.
— To bardzo nieamerykańskie.
Uderzam w trochę podniosłe tony i mam nadzieję, że nikogo tym nie zrażam. Powieść Kelly Barnhill to przede wszystkim wciągająca, minimalistyczna opowieść o dorastaniu. Śledzimy losy Alex od jej najwcześniejszych wspomnień – czy są jej, czy tylko je sobie opowiada? – przez dzieciństwo w cieniu apodyktycznej, inspirującej, wspaniałej matki, pierwsze próby samodzielności, której wcale nie chciała i do której nie była przygotowana, aż po społeczną rewolucję, która przypada na początek jej dorosłości; końcówka przeskakuje o dziesięciolecia do przodu, by pokazać Alex na emeryturze, co mnie jednak głównie wybiło z rytmu, a powieść uderza wtedy w może zbyt wysokie tony – bez tego dopełnienia jednak cała ta historia wybrzmiewałaby pewnie inaczej, nie byłaby ostatecznie budująca.
W południowozachodniej Montanie dwa nieduże smoki zjawiły się na średniej wielkości ranczu i natychmiast zabrały do pracy. Wyregulowały silniki w furgonetkach, zmieniły opony i położyły nowy dach na spichrzu. Skopały poletko pod ogród warzywny i oczyściły staw z mułu. Ranczer, starszy wdowiec, który nie słynął z talentu do rozmów, bez słowa wzniósł za domem prosty drewniany budynek, gdzie oba smoki zamieszkały. Okazało się, że świetnie sobie radzą z owcami.
Gdyby Alex miała dostęp do informacji, była mniej introwertyczna, bardziej buntowniczo nastawiona, ta historia byłaby zupełnie inna. Czytamy jednak o bohaterce, która mocno internalizuje narzucone jej zasady, choć ich nie rozumie i w głębi duszy się z nimi nie zgadza. Jest też pełna wpojonego jej lęku przed innością i przed zmianą, który ją paraliżuje, ogranicza jej postrzeganie rzeczywistości, sprawia cierpienie jej i osobom, na których zależy jej najbardziej na świecie. Nie jest to więc punkt widzenia, który pozwala nam dokładnie przyjrzeć się temu, co się dzieje – wręcz przeciwnie, musimy wyrywać informacje z miejsc, do których Alex nie zagląda, z tego, po czym prześlizguje się jej wzrok, z tego, po co świadomie nie sięga, a jeśli sięga, to zaraz to z paniką odrzuca.
Najważniejszą rzeczą, która wynika z tej książki, jest kwestia prosta, ale… cóż, w pewnym sensie spełniająca swoją własną definicję. By coś opisać, potrzebujemy do tego słów; jeśli nie mamy na coś słów, możemy tego nie zarejestrować, patrzymy mózgiem, a nie oczami. Mogą wtedy istnieć rzeczy niemieszczące się w naszej wizji świata. Udajemy, że te rzeczy nie istnieją, co jednak wcale nie sprawia, że znikają – sprawia tylko, że się czegoś pozbawiamy. Narratorka nie ma kiedy nauczyć się słów opisujących rzetelnie jej rzeczywistość – już jako małe dziecko zostaje ich celowo pozbawiona, jej mózg zostaje wyprany, nie nabywa pewnych kompetencji. W dorosłości, choć już wie, co jej odbierano, zabraniając patrzeć w niebo, i widzi, co się dzieje wokół – dalej pozostaje od tego odcięta, nigdy w pełni tego nie pojmie, do końca życia pozostanie okaleczona. I nie dzieje się tak za sprawą magicznej sztuczki – jak na przykład w świetnej Tiganie G.G. Kaya, w której cały naród zostaje ukarany zapomnieniem własnej nazwy – lecz za sprawą zupełnie zwyczajnych politycznych mechanizmów. Brak słów zmienia się w brak miejsca w wyobraźni. (Nie ma, swoją drogą, w Kiedy kobiety były smokami wielu elementów fantastycznych – w zasadzie tylko samo przesmoczenie; zapewne już ją próbują zagarnąć do realizmu magicznego, ale nie oddam).
Masowe przesmoczenie AD 1955 stało się po prostu kolejnym wstydliwym wydarzeniem omawianym w szkole, choć z roku na rok z coraz większą niechęcią i przy użyciu coraz większej liczby eufemizmów. Zamieniło się w mętną, niezrozumiałą opowieść, ledwie wzmiankę na marginesie. Co sprzyjało zapomnieniu. O innych przypadkach spontanicznych przeistoczeń nie wspominano.
Masowe przesmoczenie było zjawiskiem nazbyt szokującym. Nazbyt żenującym.
Cóż, nazbyt kobiecym. Słowa więzły w gardle, a na policzki wypełzał rumieniec. W końcu stało się kwestią, którą niegrzecznie było poruszać w towarzystwie. I tak świat odwrócił oczy. Niemal dla wszystkich stało się tematem tabu — jak rak, poronienie czy menstruacja — czymś, o czym napomyka się szeptem, aluzyjnie i zaraz zmienia temat.
Czym jest więc przesmoczenie? Aktem ostatecznego nieposłuszeństwa. Nie jest w tym najważniejsze to, że przesmoczeniu ulegają kobiety, nie jest to zresztą ścisłą regułą (i warto zaznaczyć, że jest to kobiecość inkluzywna). Nie można bez konsekwencji ograniczać drugiej osoby: jej aspiracji, jej ekspresji, jej istnienia. Coś zawsze w końcu wybuchnie, coś będzie musiało się zmienić – czy to na drodze rewolucji, buntu, desperackich kroków – czy, jak chce Kelly Barnhill, fizjologicznego procesu, w którym człowiek, stadium larwalne, przemienia się w ziejącego ogniem, pazurzastego i zębnego motyla.
Jest swoją drogą, jak sądzę, znaczące, że o ile początkowo powieść mówi tylko o przesmoczeniu w wyniku traumy lub niemożliwego do opanowania gniewu, im więcej się dowiadujemy o smokach, tym częściej przesmoczenie jest momentem niezmąconego niczym szczęścia, otwarciem nowych dróg i ekscytujących możliwości.
Oczywistą pychą było sądzić, że potrafię wiązać to, czego wiązać nie wolno, zmieniać to, czego nie powinno się zmieniać, i przeobrażać serca tych, które nie chcą, by ich serca przeobrażono. To moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina i nie sądzę, by Pan, który tyle za nas wycierpiał, mógł ścierpieć moją obecność na tamtym świecie. Być może tak być powinno. Tymczasem trzeba mi wykorzystać te ostatnie chwile na ziemi, by wyznać grzechy przed tymi, przeciwko którym zgrzeszyłem, by błagać je o przebaczenie. Wybaczcie mi, powabne panny na falach! Wybaczcie, panny od zębów i szponów, panny od mięśni i łusek, panny bystre, panny rozumne, panny władcze! Wybaczcie mi albo i nie, bo i tak na jedno wychodzi. Niech mój ostatni żałosny oddech będzie świadectwem przewin wobec was i straszliwej zuchwałości rodzaju męskiego.
Ach, właśnie. Fantastycznym uzupełnieniem kruchej, niekoniecznie wiarygodnej narracji Alex są cytaty z różnych źródeł, najczęściej książki Krótka historia smoków H.N. Gantza – profesora, którego Alex spotyka, i książki, którą posiada, ale która okazuje się… całkowicie nieaktualna. Ot, trochę mylnych tropów, ale które to dokładnie? Są też przytaczane jego zeznania przed komisją śledczą oraz cudownej urody cytaty ze starożytnych i średniowiecznych źródeł, których funkcja jest jedna – pokazanie, że zjawiska, które uważamy za nowe, najczęściej nowe wcale nie są, a „moda” na przykład na jakąś tożsamość to po prostu… odwaga, by o czymś mówić. Czyż to wszystko się fantastycznie nie skleja?
— Gniew to osobliwe uczucie. I jeśli trzymamy go w środku, sprawia, że dzieją się z nami dziwne rzeczy. Zachęcam cię, moja droga, żebyś się zastanowiła, kto korzysta na tym, że zmuszasz się, by go nie czuć. — Przechyliła głowę i popatrzyła na mnie tak twardo, jakby prześwietlała mnie na wylot. Uniosła brwi. — Bo na pewno nie ty.
Co jeszcze mamy w Kiedy kobiety były smokami? Przede wszystkim queerowość – kobiecą homoseksualność w czasach, kiedy było to wbrew wszelkim regułom. Mamy bardzo dużo patriarchatu, uosabianego przez mężczyzn, którzy są… pewnie ktoś może uznać, że przerysowani w swojej bezużyteczności i kurczowym trzymaniu się najgłupszych nawet korzyści, które daje im pozycja, ale jednak stawiam na to, że ta warstwa powieści jest boleśnie realistyczna. Mamy świetny wątek nauki i odnajdywania w niej ukojenia – matka Alex łączy matematykę i tradycyjne w swojej rodzimej kulturze splatanie węzłów; bibliotekarka Helen zna wszystkich, wie wszystko i tworzy naukowe podziemie; i wreszcie sama Alex, uzdolniona, zdeterminowana, która dopina swego i zostaje astrofizyczką, czego jednak już nie obserwujemy. Mamy też w tej powieści bardzo, bardzo dużo utraty – utraty prawdziwej, bo ktoś po prostu odchodzi; utraty niekoniecznej, w wyniku niesprawiedliwości i nieszczęśliwych splotów okoliczności; utraty iluzorycznej, u której źródła jest niezrozumienie i odrzucenie tego, czego się nie rozumie. Mamy piękne studium gaslightingu, a nawet autogaslightingu – przekonania, że jeśli będziemy omijać coś wzrokiem w swoim życiu, jeśli nie przeczytamy tego listu, nie otworzymy tej skrzynki, nie zajrzymy do szafy, to te rzeczy przestaną być ważne; niestety, staną się tylko zignorowane. Mamy też mocny wątek relacji rodzinnych, szczególnie między kobietami, szczególnie motyw piętna odciskanego na córce przez matkę, ale też tego, jak ważne jest wzajemne wsparcie, ciągnięcie się w górę.
Droga Matko!
Nie zostało mi wiele czasu. Zmiana (ta cudowna, niezwykła zmiana) właśnie się dokonuje. Nie potrafiłabym jej powstrzymać, nawet gdybym chciała. A żadnych starań podejmować nie zamierzam.
Tu, gdzie piszę te słowa, smutek nie ma dostępu. W sercu pełnym ognia nie ma miejsca na żale. Ludziom powiesz pewnie, droga Matko, że nie wychowałaś mnie na awanturnicę, i będzie to prawda. Nigdy wszak nie pozwalano mi okazywać złości. Skąd miałam znać siłę swego gniewu, skoro nie dane mi było odkryć go i zrozumieć? W końcu jednak nauczyłam się nie odmawiać sobie do niego prawa.
W dniu ślubu powiedziałaś, że wychodzę za mąż za człowieka twardego i że znajdę rozkosz, osładzając mu życie. „Dobra kobieta — mówiłaś — wydobywa dobro z mężczyzny”. Kłam temu zadała już nasza pierwsza noc. Mąż mój nie był dobry i nic nigdy nie zdołałoby go takim uczynić. Poślubiłam człowieka drażliwego, porywczego, słabego i moralnie odrażającego. A choć to wiedziałaś, szeptałaś mi do ucha matczyne mądrości, twierdząc, że ból będzie wart dzieci, które pewnego dnia Ci przywiodę.
Tylko że żadnych dzieci nie było, prawda? Pięści mojego męża już się o to postarały. A teraz postaram się i ja. Zęby i pazury. Pomiatana nosicielka słusznego ognia niebios. Pali mnie nawet teraz. I nie wiąże mnie już ani ziemia, ani człowiek, ani powinność żony, ani niewieści ból.
Niczego nie żałuję.
Przytaczam w tej recenzji sporo cytatów i nie są one tylko ilustracją tego, o czym piszę. Muszę się przyznać, że mniej więcej na etapie piątej strony zauroczyłam się w tłumaczce, Katarzynie Makaruk. Jest to, śpieszę zapewnić, całkowicie platoniczne uczucie, gdyż nigdy nawet nie miałyśmy okazji się spotkać. Nie wiem, ile tej językowej magii to oryginał, a ile tłumaczenie – ale wiem, jak wielką różnicę może zrobić przekład. A ten przekład jest fenomenalny. Słowa płyną wartko, jest ciepło tam, gdzie powinno być ciepło, wieje chłodem tam, gdzie chłód jest na miejscu. Jest to po prostu przepiękna polszczyzna, którą ma się ochotę czytać na głos. Chciałabym kiedyś umieć tak pisać i umieć tak tłumaczyć, umieć tak oddać słowami żar niepokoju tlący się pod spokojną wypowiedzią. Proszę was, wróćcie teraz do cytatów, którymi przeplatam tekst, i dajcie im uwagę, na którą zasługują. Nie dzieje się w nich nic specjalnego. Nie mają drugiego dna. Po prostu uznałam je za piękne i trafne.
Dziękuję najserdeczniej Wydawnictwu Literackiemu za udostępnienie mi tekstu Kiedy kobiety były smokami długo przed polską premierą, kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź i serce mi drgnęło, że to coś, co muszę przeczytać. Tekst powstał więc we współpracy z wydawcą, ale wszystkie emocje, wyrażone i stłumione, należą do mnie.
Kelly Barnhill, Kiedy kobiety były smokami, tłum. Katarzyna Makaruk, Wydawnictwo Literackie 2023
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.