Legendy i latte Travisa Baldree, które ukazały się niedawno w języku polskim nakładem wydawnictwa Insignis, to ciekawa historia wydawnicza* i ważny tekst. Można je nazwać powieścią wzorcową nurtu cozy fantasy, czyli książek przytulnych, pogodnych i wspierających, kojących i niedostarczających osobie czytającej stresu ani nadmiernej ekscytacji (na ile jest to prawdą, przekonamy się za moment). Ukazuje się ostatnio coraz więcej takich książek i filmów, wyraźnie w odpowiedzi na narastającą potrzebę treści, które pokazują nam lepszą rzeczywistość i pozwalają się zrelaksować. Bardzo interesująco (i krytycznie) o tej tendencji napisał Artur Nowrot we wstępie do antologii Słowo queer znaczy dziwny.
Jako wielbicielka gier komputerowych z nurtu cozy i kawy oraz osoba wierząca w moc puchatości byłam bardzo ciekawa tej książki, od kiedy tylko się o niej dowiedziałam; wydawała się skrojona dla mnie na miarę. Polskie wydanie natychmiast trafiło na listę moich czytelniczych priorytetów – jednak po kilkunastu stronach zamiast zanurzyć się w miękkość fantastycznej narracji, w dość wstrząsający sposób zderzyłam się z rzeczywistością. Z pewnym wahaniem postanowiłam napisać o książce, która zupełnie do mnie nie przemówiła, bo nie lubię tego robić – jednak zarazem jest to książka, która wydaje mi się ważna, choć może z innych powodów niż te, które pojawiają się w większości entuzjastycznych recenzji.
W tekście są spoilery, bo nie da się omówić powieści, nie odnosząc się do jej zawartości, poza tym życzę śmierci kulturze unikania spoilerów.
Legendy i latte opowiadają o orczycy Viv, która po latach awanturniczego, pełnego przygód życia postanawia porzucić swoją drużynę, osiąść w mieście i otworzyć kawiarnię. Przejście od marzeń do ich realizacji umożliwia jej zdobyty artefakt – klejnot skalwerta – który ma jej przynieść „spełnienie pragnienia serca”. Wierząc, że powodzenie przedsięwzięcia jest w zasięgu ręki, Viv wybiera miasto, które wydaje jej się przyjemne, znajduje lokalizację, która ma energetycznie zarezonować z artefaktem, za oszczędności kupuje zrujnowany budynek i zabiera się do pracy. Powoli zbiera nową drużynę – jej pierwszym członkiem jest budowniczy, hobgoblin Katastrofa (dla znajomych Kat); gdy kawiarnia ma się już otworzyć, zatrudniona zostaje sukkuba Tandria, a następnie po orbicie lokalu Legendy i Latte zaczynają krążyć kolejne przyjaźnie nastawione osoby (dużo czułości wzbudził we mnie szczurołak Naparstek). Jestem w tej chwili ostatnią osobą, która doczepiłaby się w sposób cyniczny do wholesome społeczności kształtującej się wokół ekspresu do kawy, ten aspekt powieści biorę bezkrytycznie – no dobra, żartuję, narzekanie poniżej – jednak zauważmy na razie, że bez wątpienia Viv wygrała los na loterii życia, spotykając wszystkie te osoby, i doskonale zdaje sobie z tego sprawę, co być może jest w tym najistotniejsze. Motyw found family jest bardzo cenny i często terapeutyczny, obyśmy więc mieli go jak najwięcej.
Warto wspomnieć, że Legendy i latte to też powieść queerowa – między Viv a jej pracownicą, a później wspólniczką Tandrią rodzą się emocje. Odhaczamy motyw „jednego łóżka”, a potem leci już z górki – choć bardzo subtelnie. Cozy fantasy w tym aspekcie też jest bardzo łagodne, nie pokaże uniesienia większego niż przytulenie, pocałunek i motylki w brzuchu.
Są też w tym świecie cienie – i cienie ma też książka. Po tej wstępnej pochwale potrzebuję do nich przejść.
Obiecane w podtytule low stakes (w polskiej wersji ujęte pięknie jako sprawy przyziemne) rzeczywiście nie są duże – a równocześnie są bardzo duże: Viv stawia wszystko na jedną kartę, uzależnia całe swoje życie i swoją samoocenę od powodzenia projektu Legendy i Latte. Nie jest to szczególnie zdrowe, co na szczęście zostaje jej wytknięte otwartym tekstem. Nie zmienia to jednak faktu, że moment, kiedy Viv wszystko traci, jest wstrząsający – bardziej, niż gdyby załamanie sielanki nastąpiło na skutek kryzysu, na który nikt nie miałby wpływu (przykładowo ataku na miasto). Napaść zostaje przeprowadzona celowo i w sposób planowany na Viv i jej nowy dom. Gwałtowna utrata efektów ciężkiej pracy i nadziei na lepszą przyszłość nie jest szczególnie przytulna. Jednak po chwili załamania Viv staje na nogi, a jako że ma już swoją drużynę, odbudowa przebiega gładko i pozwala też na rozbudowę, jest więc bardzo optymistycznie i z naciskiem na rozwój… Aż nazbyt gładko i optymistycznie – czytając o tym, jak wszyscy uchylają jej nieba, bo marzą o jej kawie i cynamonkach, miałam flashbacki do tych wszystkich zaleceń, żeby założyć sobie firmę, bo wtedy wszystko się ułoży, a pieniądze to przecież leżą na ulicy.
Poza jednym konkretnym wrogiem, elfem czyhającym na klejnot – któregoż to klejnotu legenda, jak się później okazuje, niezbyt przystaje do rzeczywistości – mamy też lokalną mafię, której Viv szybko wpada w oko. I w tym wątku robi się czerwono od flag i migających lampek.
Mafia, jak to mafia, zajmuje się ściąganiem haraczu – co jakiś czas wpada z wizytą jej przedstawiciel i zapowiada, że jak interes ruszy, to upomni się o spłatę. Gdy Legendy i Latte zaczynają wzbudzać zainteresowanie i gromadzą się klienci, nalegania stają się coraz bardziej stanowcze. Viv odmawia płacenia i nie daje się tak łatwo zastraszyć, zostaje więc wezwana na spotkanie z szefową, Madrygał, która okazuje się być cwaną, ale jednak dość sympatyczną starszą panią, która sama proponuje, by Viv spłacała ją… cynamonowymi bułeczkami i kawą. Naprawdę. Zanim jednak dochodzi do tego porozumienia, Viv długo się miota, wzywa nawet na pomoc swoich dawnych towarzyszy-najemników, aby naradzić się, jak rozwiązać ten problem optymalnie i bez przemocy. Viv postanowiła bowiem za wszelką cenę trzymać się zasady, że miecz odwiesza na haczyk i już nigdy po niego nie sięgnie. Nie chce przemocy nawet w odpowiedzi na szantaż i próbę wyłudzenia, gdyż obawia się, że gdy raz się złamie, wróci na dawną ścieżkę i zawsze już będzie uważana za brutalną orczycę; będzie budzić lęk, gdy zależy jej na sympatii i akceptacji otoczenia.
To można zrozumieć, oczywiście. Nie rozumiem jednak braku w tym wątku dwóch elementów. Po pierwsze, nikomu nie przechodzi przez myśl, by poszukać pomocy instytucjonalnej – choć miejscy strażnicy wpadają regularnie na kawę, bardzo łatwo zostaje przyjęte za fakt, że wszyscy przymykają oko na działania mafii. A po drugie, o wiele gorsze – Viv, negocjując i nawiązując porozumienie, a z czasem nawet serdeczną współpracę z Madrygał, nie poświęca nawet jednej myśli faktowi, że bez wątpienia mafia zastrasza też innych ludzi; ściąga haracz z innych biznesów; wysyła rosłych młodzieńców z ostrymi narzędziami, by podporządkować sobie każdego, kto tylko znajdzie się w ich polu widzenia. Bohaterka pozwala, by Madrygał objęła Legendy i Latte patronatem; później przyjmuje też od niej różne rodzaje pomocy. Szlachetna, ściągająca haracze, ale jakże pomocna mafia. Mili ludzie, tylko zrobili kiepskie pierwsze wrażenie?
Z pewnym niedowierzaniem obserwowałam też rozwój wątku odnalezionej rodziny. Viv ukrywa pod podłogą kawiarni artefakt, który zgodnie z przepowiednią ma sprawić, że „pragnienie serca zostanie spełnione”. Jest przekonana, że różne szczęśliwe zbiegi okoliczności i gładki start przedsięwzięcia są właśnie zasługą magii klejnotu, strzeże go więc jak oka w głowie, bo jego utrata mogłaby oznaczać katastrofę. I rzeczywiście w momencie, kiedy klejnot zostaje skradziony, budynek płonie – i wszyscy uznają, że zadziałała zasada magicznej równowagi, która wymusza spłatę za wszelkie dobro, którego doświadczyło się wcześniej (co za paskudna, wcale nie wholesome idea!). Okazuje się jednak, że klejnot nie działa w taki sposób – „pragnieniem serca” okazuje się być nie sukces kawiarni, lecz pojawienie się wokół Viv dobrych osób; klejnot przyciąga podobne osobowości. To więc dzięki niemu Viv poznaje i przyciąga Tandrię, Kata, Naparstka i innych. Moc klejnotu jest niejednoznaczna – wszakże podobne osoby to niekoniecznie osoby miłe i wspierające, o czym przekonuje się złodziej.
Tylko że… zatrzymajmy się tu na chwilę… czy nie jest to absolutnie przerażające? Odkrycie, że nowa, odnaleziona rodzina, którą ma się wokół siebie, przyjaciele, współpracownicy i wspólnicy, którzy przy nas wiernie trwają, jest efektem działania magicznego artefaktu? Jak straszliwie załamujące byłoby zdanie sobie sprawy, że bliskich osób nie przyciągnęła nasza osobowość, charyzma, nasz wkład w jakość ich życia, lecz magiczna ingerencja (albo jakiś inny ukryty motyw)? TO MA BYĆ PRZYTULNE? Jestem przerażona konkluzją tego wątku – a powieść ukazuje to jako szczęśliwe rozwiązanie. Ponadto wszystkie relacje Viv są związane z pracą; wszystkie są jakąś transakcją i we wszystkich Viv jest szefową, no bo… jest szefową. Wciągnięcie pozostałych osób jako wspólników wydaje mi się nie odnosić zamierzonego efektu: nie zmienia się hierarchia, zostają tylko mocniej zaangażowani i jakby do Viv przywiązani, oczywiście w bardzo miły i doceniający ich wkład sposób.
Jako kawowa nerdka nie mogłam też znieść tego, jak współcześnie jest pisana ta kawiarnia, a wszelkie trudności techniczne rozwiązuje „technologia gnomów”. Moment, kiedy w klasycznym erpegowym fantasylandzie pojawia się de facto ekspres ciśnieniowy z młynkiem i dyszą spieniającą, całkowicie mnie wytrącił z resztek immersji. A potem jeszcze pojawiły się kubki podpisane imionami…
Ogólnie mam pewien problem z settingiem tej powieści: miasto, które na swoją siedzibę wybiera Viv, równocześnie tętni życiem i jest puste; Legendy i Latte mają klientów, ale Viv prawie nie nawiązuje relacji sąsiedzkich. W Thune doskonale funkcjonują różne struktury – jest łańcuch dostaw, kanalizacja, sklepy, studnie i czysta woda, służby miejskie – ale na samej Viv nie spoczywają żadne obowiązki; nie musi nigdzie się zgłosić, nikt nie kontroluje, czy nie truje innych istot nowatorską, sprowadzaną z daleka substancją, ma płacić haracz mafii, ale nie ma ani słowa o podatkach. Więc jak to wszystko działa? Oczywiście nie wszystko musi być dopracowane; nie oczekuję rozbudowanego światotwórstwa, ale jakiejś konsekwencji, logiki w tle – tego już bym chciała. Bo każda taka zauważona niespójność jest ziarnkiem grochu pod tym miękkim materacykiem.
Powieść Legendy i latte pokazuje coś, co mamy okazję obserwować rzadko: zwyczajne, codzienne życie w fantastycznym świecie. Nawet najbardziej epickim bohater_om zdarza się mieć momenty zadomowienia, więcej energii i czasu wkładają jednak w ratowanie świata. Dlatego właśnie Legendy i latte stały się takim hitem; eksplorują nietypową niszę.
Po lekturze mam przypuszczenie, że, no cóż, słusznie tam nie zaglądamy – było to dla mnie piekielnie nudne. Równocześnie myślę, że rozumiem, skąd zachwyt i potrzeba bycia w fantastycznym świecie, wejścia w boczną uliczkę, zjedzenia cynamonki upieczonej przez szczurołaka (swoją drogą opisy jedzenia są w tej powieści wyborne) – to bardzo erpegowe i to ważny kontekst tej powieści. Skończyłam jednak lekturę z poczuciem, że nie miała mi niczego do powiedzenia; spłynęła jak kilka ostatnich łyków zimnej już kawy, którą mogę dopić, ale równie dobrze mogłabym wylać – ani to dobre, ani szczególnie pobudzające, no ale jest, więc wszystko jedno. Jestem wręcz pod wrażeniem tego, jak niewiele z tej książki zostało mi w głowie poza tymi kilkoma frustracjami, które opisałam wyżej, i wielką ochotą na cynamonki (zaraz chyba upiekę) – a piszę tę recenzję dosłownie kilka godzin po zakończeniu lektury. Nie każda książka musi wywrócić mój świat do góry nogami, jednak też czytam… po coś, po cokolwiek, realizację którejś ze swoich licznych potrzeb – a Legendy i latte nie zaoferowały mi niczego poza pogodnym opisem remontu i pracy w branży gastronomicznej (swoją drogą bardzo wyidealizowanym; raczej nie kupi go nikt, kto przepracował za barem w ruchliwym miejscu chociaż jedną zmianę). Pod powierzchnią historii o szukaniu nowego życia i przyjaźni nie znajduję niczego ciekawego poza elementami, które mnie z tej przytulnej atmosfery boleśnie wyrzucały.
Może to moja wina, nie wykluczam tego; staram się pisać o swoim rozczarowaniu ostrożnie, bo czuję i wiem, że odbiór tekstu mocno zależy też od tego, co się do niego włoży. Może jestem teraz w momencie większej aktywności; może potrzebuję treści, które mnie poruszą. Może to nie był moment na Legendy i latte – może jestem bardziej w nastroju na przeżycia i dobrego dripa. Nie chcę was do tej książki stanowczo zniechęcać, bo myślę, że w naszym bardzo stresującym i aż nazbyt bogatym w doznania życiu takie teksty mogą być ważne i ratujące. Myślę jednak – i to będzie mój główny wniosek z tej powieści – że trzeba przy cozy fantasy bardzo uważać, aby puchata kołderka nie usypiała naszej czujności, żeby takie książki również czytać świadomie i krytycznie, nie zbywając tego, co w nich znajdujemy, machnięciem ręki, że to tylko cozy fantasy, ma być przyjemnie, puchato i tyle.
Chciałabym tekstów wzmacniających i kojących, dających nadzieję i mobilizujących do działania, które równocześnie nie obrażają intelektu osób czytających – czy to niespójnościami (urządzenia, które działają, bo tak; niezawodny łańcuch dostaw w świecie pełnym potworów), czy to płaską warstwą literacką (Legendy i latte przypominają trochę stylem Pratchetta – pewnie dlatego autorem polskiego przekładu jest Piotr W. Cholewa – ale są całkowicie pozbawione żartów i ostrzejszych obserwacji, co uznaję za zbrodnię), czy to płaską warstwą światotwórczą, czy wreszcie ukrywaniem pod miękkim kocykiem bardzo konkretnej (neoliberalnej) wizji świata, która z przytulnością ma niewiele wspólnego. Legendy i latte ukazują świat, w którym każdy działa na własny rachunek, nikt niczego nie kontroluje, w każdej chwili można wszystko stracić (ale zawsze jest opcja zrzutki!), a nawet mafia po prostu wykonuje swoją pracę. To jest u podstaw tak antyspołeczne! Obiecano mi historię o braku presji, a przeczytałam opowieść o… o czym w zasadzie, o wolnym rynku? Aż nie dowierzam. Przynajmniej jednak odkryłam, skąd to poczucie niezgodności cozy estetyki z tym, do czego opisu ona posłużyła, które towarzyszyło mi podczas lektury i zostało ze mną do teraz – i które sprawi, że do kolejnych książek z nurtu cozy fantasy będę podchodzić z o wiele większą nieufnością. Ale to może akurat dobrze.
* Legendy i latte zostały najpierw wydane jako selfik, by następnie zostać złowionymi przez wspaniałe wydawnictwo TOR.
Travis Baldree, Legendy i latte. Opowieść heroiczna o sprawach przyziemnych, tłum. Piotr W. Cholewa, Insignis 2023.
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.