W chwili, gdy piszę te słowa, średnia ocen powieści Muzyka dla duchów na portalu LubimyCzytać wynosi zaledwie 5,7/10 gwiazdek. Oczywiście, przy zawrotnej liczbie ocen (trzy!) niewiele to jeszcze znaczy, ale i tak może się to wydać nieco zaskakujące, gdy się porówna to choćby ze średnią Goodreads (3,49/5 gwiazdek). Poza tym powieść An Yu jest zwyczajnie tekstem o wysokiej jakości, więc poczucie adekwatności powinno tym bardziej rosnąć…
…ale mimo wszystko wcale nie jestem zaskoczona tymi niskimi ocenami.
Powtórzę i podkreślę: zupełnie nie odzwierciedlają one jakości książki. Język duetu An Yu (autorki) i Karoliny Iwaszkiewicz (przekład) przepięknie rozkwita w słowach i zabiera osoby czytelnicze w duszny świat rodem z tych mniej przyjemnych snów, z niezwykłą płynnością. Zaangażowałam się w fabułę na tyle, że przeczytałam powieść w jedno popołudnie – a to wcale nie zdarza się ostatnio często!
Tylko że kurczę, jaka to jest przygnębiająca fabuła. Do głowy przychodzą mi takie wyrażenia jak „w trakcie lektury mrok coraz bardziej spowijał moją duszę”. Absurdalnie pretensjonalne zdanie, ale w tej konkretnej sytuacji oddaje moje odczucia idealnie.
Bohaterkę i narratorkę powieści, dwudziestodziewięcioletnią Song Yan, poznajemy tuż przed tym, zanim jej życie ogarnie całkowita entropia. Już od pierwszych słów można wyczuć dyskomfort i frustrację bohaterki z powodu wielu elementów jej życia. Raz, że mąż, Bowen, postanowił sprowadzić do Pekinu matkę, która całe życie spędziła w prowincji Junnan, a Yan wcale nie przyjaźni się gorąco z teściową. Dwa: muzyczna kariera Yan nie potoczyła się po jej myśli – zamiast zostać wielką pianistką, jak jej ojciec, uczy gry małe dzieci, a ze wszystkich tekstów popkultury na temat muzyki klasycznej wynika, że jest to w tym środowisku straszne upokorzenie. Po trzecie i ostatnie: Yan chce mieć dzieci (no dobra, może to manipulacja teściowej, ale wydaje mi się, że jednak sama narratorka też się ku temu skłania), a jej mąż… nie.
I wkrótce zaczynamy poznawać powody, czemu nie. Ja ich wam nie zdradzę. Mówiąc kolokwialnie, JEST GRUBO. Po zamknięciu książki mam ochotę bić Bowena szpadlem, a co do matki… Hm, sama nie wiem, to chyba bardziej skomplikowane. Ale na pewno jej nie lubię.
W każdym razie, kolejne sekrety wychodzą na jaw, a Yan radzi sobie z nimi tak, jak prawdopodobnie większość z nas by sobie z nimi poradziła, czyli wcale. Myślę, że właśnie ten aspekt – pasywność bohaterki, jej skłonność do eskapizmu, dosłownie i w przenośni – jest jedną z przyczyn nieszczęsnej niskiej średniej na LC. To nie jest postać, której łatwo się kibicuje. Łatwo można się na nią irytować za to, że nie drąży, że ucieka, że dowiadujemy się tylko ułamka tego, czego moglibyśmy, bo nasze oczy na świat fabuły należą do kogoś, kto nigdy, ale to przenigdy, nie drąży, choć okazje do drążenia się mnożą. Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej mam poczucie, że postawa Yan jest bardzo „jak w życiu”. Może właśnie dlatego tak irytuje? Bo oczekujemy od powieści katharsis, którego w rzeczywistości materialnej tak często nam brakuje? Może właśnie o to w Muzyce dla duchów chodzi, żeby trochę posiedzieć z tym czytelniczym dyskomfortem i zrozumieć, co on mówi o nas, a nie o książce?
Zwiastunem i zarazem objawem rozpadu są w świecie powieści grzyby. Zaczyna się niewinnie, od dziwnego nie-do-końca-snu, w którym pojawia się pomarańczowy grzybek uwieczniony na okładce (wbrew temu, co możecie sądzić, nie jest to chyba kurka, choć ją przypomina). Potem Yan zaczyna otrzymywać różne jadalne grzyby w tajemniczych paczkach… Których nadawcę w końcu udaje jej się zlokalizować. O, to jeden z nielicznych momentów, gdzie wykazuje się inicjatywą, trzeba jej to oddać… Ale wracając do tematu: grzyby okazują się w tajemniczy sposób splecione ze światem duchów i z pewnym zaginionym od dziesięciu lat pianistą, którego droga w niepokojący sposób odzwierciedla drogę Yan. Ten wątek powieści przez długi czas rozgrywa się ambiwalentnie – czy mamy tu do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi? Czy też nasza narratorka popada w szaleństwo? Sama Yan w wielu momentach skłania się raczej ku tej drugiej opcji, ostatni rozdział, napisany z perspektywy innej postaci, sugeruje jednak, że coś paranormalnego jest tu faktycznie na rzeczy.
Problem, przynajmniej dla mnie, tkwi w tym, że nie mamy absolutnie żadnych danych, by stwierdzić, co dokładnie. An Yu prawie nigdy nie przekracza progu, za którym zaczęłaby już pisać fantastykę albo horror, czym osobiście czuję się zawiedziona. Jak można uniknąć pisania fantastyki, gdy emocjonalna kulminacja odbywa się w scenografii przypominającej grzybowe Silent Hill? (Brzmi to bardziej cool, niż wynikałoby to z moich odczuć po lekturze, ale w sumie dokładnie tak było. Całkiem badass). Nie wiem, ale autorka wykazuje się zadziwiającą dyscypliną i dopiero na samym końcu stawia wszystko na głowie, że a jednak nie chodzi tu tylko o psychikę bohaterki, że faktycznie te grzyby prześladują pewnych ludzi.
Mimo przewrotnej końcówki grzyby pełnią w książce jednak przede wszystkim funkcję symboliczną. Są ucieleśnieniem depresji, żałoby, całego mroku spowijającego duszę Yan, który potem przechodzi na (niektórych?) czytelników. Ewidentnie łączą się też w powieści z niespełnieniem muzycznym, które – co jest ciekawym, choć nieoczywistym morałem powieści – wcale nie przekłada się na to, co społeczeństwo uznaje za sukces lub porażkę na tym polu. Przyznam jednak szczerze: nie mam tutaj jakiejś błyskotliwej hipotezy, JAK TO SIĘ WSZYSTKO ZE SOBĄ ŁĄCZY. Nie wiem, czy kiedyś na jakąś wpadnę. Pytanie więc brzmi, czy jestem w stanie przyjąć tę książkę taką, jaka jest, z jej wszystkimi niewyjaśnionymi zagadkami i z całym potencjałem zsyłania ciemności w ludzkie umysły.
Chyba jestem. Głównie dla tych nielicznych, błyszczących na tym dość ponurym tle momentów, kiedy do głosu dochodzą sprzymierzeńcy Yan. Bo, jak się okazuje, ma ich całkiem wielu. Niestety nie w rodzinie. Ale za każdym razem, gdy na kartkach powieści pojawiała się przyjaciółka z dzieciństwa albo życzliwy kolega męża z pracy i jego żona, dodawało mi to sił, żeby iść przez ten rozpad dalej (bogowie, zupełnie). I mam takie podejrzenie, że sceny z nimi zostaną w mojej pamięci na bardzo długo.
An Yu, Muzyka dla duchów, tłum. Karolina Iwaszkiewicz, Wydawnictwo Czarne, 2025. Dziękujemy wydawnictwu za egzemplarz do recenzji.

Tłumaczka i doktorantka nauk humanistycznych. Kocha gonitwy za ulotnymi ideami w lesie kultury i wiedzy. Rezultaty łowów przedstawia między innymi na blogu „dziewiętnaście czwartych” (stąd pseudonim na Whosome) oraz w audycji „dancing in dystopia” w Radiu Kapitał. Lubi spędzać czas z bliskimi, robić staromodne zdjęcia, śpiewać i tańczyć z wachlarzami. Stara się być porządną osobą.