Zdarza wam się sięgać po książki, nic o nich nie wiedząc, nie mając pojęcia, czego się spodziewać, skuszeni jedynie dziwacznym tytułem lub okładką? Mnie bardzo rzadko. Czytam mniej, niż bym chciała, więc lektury dobieram z dużym namysłem i w zasadzie zawsze są to książki z polecenia. Kiedy jednak po raz kolejny na Legimi mignęła mi powieść zatytułowana Nasze imię Legion, nasze imię Bob, to mimo tego, że w moich fantastycznych kręgach nikt tego nie zachwalał, stwierdziłam, że coś o takim tytule może być albo bardzo dobre, albo całkowicie niedorzeczne, i muszę sprawdzić.
Trzy tomy później mogę powiedzieć, że potwierdziło się jedno i drugie – a ja przeżyłam wspaniałą kosmiczną przygodę z armią Bobów. Dorzucam Nasze imię Legion, nasze imię Bob i resztę Bobiwersum do listy science fiction do polecania każdemu, kto zapyta (i również tym, którzy nie zapytają, a mi się nawiną).
No dobra, ale o co chodzi z tymi Bobami? Robert Johansson, nieco ponad trzydziestoletni amerykański ? CEO, entrepreneur ? postanawia sprzedać udziały w swojej odnoszącej ogromne sukcesy firmie informatycznej i spędzić resztę życia na wypełnionej atrakcjami emeryturze. Ma tyle miejsc do odwiedzenia, książek do przeczytania, filmów do obejrzenia! Ma też pomysł o wiele dalej idący – zapisuje się do testowego programu kriogenicznego. Gdy umrze, jego ciało (no, w zasadzie tylko głowa) zostanie zamrożone, a w przyszłości, gdy technologia na to pozwoli, może uda mu się żyć dalej. Klasycznie.
Nie spodziewa się jednak, że przyszłość to dziś. By uczcić pierwszy dzień wolności, spędza trochę czasu na Comic Conie w Las Vegas, słuchając prelekcji o fantastyce i nauce, a w drodze powrotnej do hotelu… ginie pod kołami samochodu. I natychmiast się budzi, jednak w zupełnie już innej rzeczywistości.
Świat XXII wieku skręcił trochę w stronę Opowieści podręcznej – Stany Zjednoczone to teraz państwo wyznaniowe, zaś Ziemia podzieliła się na kilka dużych obozów czy organizmów ponadpaństwowych. Sytuacja jest niespokojna. Kraje rywalizują między innymi w nowym wyścigu kosmicznym: celem wszystkich jest wysłanie bezzałogowej misji poza Układ Słoneczny i być może odnalezienie planet zdatnych do kolonizacji. Bob zaś… nie tyle został ożywiony, co wgrany do komputera i zmieniony w sztuczną inteligencję. Nie jest już uważany za człowieka, nie ma żadnych praw i jest własnością państwa, a w zasadzie rządzącej nim organizacji WIARA. Jego zadaniem będzie właśnie sterowanie amerykańską sondą. To, że realizuje się w ten sposób poniekąd scenariusz z prelekcji na Comic Conie, to jest jeden ze zwrotów akcji, których nikt by raczej nie przewidział, a ginie nieco w natłoku innych informacji i czyhających na bohatera zagrożeń… Opracowano bowiem technologię bardzo zaawansowanego druku 3D, dzięki któremu sonda będzie w stanie już na miejscu, w innym układzie, uruchomić wydobycie surowców i produkcję wszelkich potrzebnych obiektów… oraz będzie mieć zdolność kopiowania się. Domyślacie się już, o co chodzi z tym tytułowym Legionem, prawda?
Wszystko brzmi jak nieco karkołomny pomysł, ale realizacja jest kunsztowna. Kiedy już dość dobrze znamy pierwszego Boba – który nie całkiem jest Robertem, jest raczej jego kontynuacją i ma pełną świadomość, że choć ma wspomnienia człowieka, to już nim nie jest, z wszystkimi tego wadami i zaletami – pojawiają się kolejni. Każdy wybiera sobie nowe imię, często nawiązujące do popkultury, wszakże z Roberta był niezły nerd (mamy więc na przykład Rikera, Fineasza i Ferba, Bendera czy Garfielda). Każdy ma odrobinę inną osobowość – nie na tyle, by móc powiedzieć, że stanowi echo Roberta, niepełną kopię czy uosobienie jakiejś jego cechy lub etapu jego życia, ale są po prostu zróżnicowani, tak jak różnią się od siebie bliźniacy. Łączy ich podobne poczucie humoru, ambicja, niezależność, determinacja, zaskakująco rozwinięta empatia, wielka kreatywność i inteligencja – wszakże teraz mają ponadludzkie moce obliczeniowe i dostęp do całej wiedzy wypracowanej przez ludzkość w ułamku sekundy. Zachowują jednak wiele głęboko ludzkich cech, które sprawiają, że popełniają błędy, wpadają na szalone pomysły, toczą między sobą zabawne dyskusje i mimo bycia fanami Star Treka bezczelnie łamią… a nie, to już byłby spoiler…
Zdradzanie fabuły to internetowe faux pas, więc zatrzymam się tutaj. Powiem tylko, że to, co opisałam, to sam początek – a trzy tomy wypełnione są akcją. Mamy i kosmiczne walki, i sporo nauki, i to nie tylko fizyki, ale też antropologii i socjologii. Jeśli lubicie science fiction z dużą dawką science (zdarzało mi się sprawdzać terminy w Wikipedii! Moim ulubionym nowym kawałkiem wiedzy jest chyba ten dotyczący sfery Dysona), ale też dopracowaną, emocjonującą fiction – to coś dla was.
To bardzo subiektywne, ale mam poczucie, że mimo pewnych podobieństw do narracji na przykład Marsjanina Andy’ego Weira – pierwszoosobowej, skupionej na rozwiązywaniu kolejnych problemów za pomocą naukowej wielkiej improwizacji i kreatywnym mierzeniu się z pozornie niemożliwym, specyficznie bezczelnej – autorowi udało się nie wpaść w pułapkę, jaką byłaby przemądrzałość bohatera, jakiś nadmierny maczyzm. Bob jest jedyną w swoim rodzaju sztuczną inteligencją, może wszystko, tworzy własne kopie, zwiedza kawał wszechświata, dociera tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł, terraformuje planety, odkrywa cuda – a jednak pozostaje osobą pełną pokory. Widzi swoje ograniczenia, dostrzega, że nieśmiertelność ma poważne wady, tęskni za byciem istotą z krwi i kości, przywiązuje się do rzeczy, szuka sposobów na kompensowanie swojego specyficznego stanu egzystencji. Bardzo mnie ujmowało na przykład to, że jedną z pierwszych rzeczy, jaką robi każdy Bob, jest stworzenie swojego małego wirtualnego świata. Czasami jest to biblioteka, czasami tropikalna plaża, ale zawsze miejsce, w którym można się poczuć jak istota cielesna i zmysłowa, na chwilę zapomnieć o tym, że według ludzkich standardów już się za bardzo nie istnieje.
Poza świetnymi pomysłami i głębią psychologiczną wielką zaletą Nasze imię legion, nasze imię Bob i kolejnych tomów jest styl, świetnie oddany przez tłumacza, Wojciecha M. Próchniewicza (który przełożył też m.in. kilka tomów z serii Uczta Wyobraźni, ma więc sporą wprawę w radzeniu sobie z takimi tłumaczeniowymi wyzwaniami). Jest lekko, często nieco ironicznie, ale nigdy złośliwie i zdecydowanie nigdy nie nudno. Narracja iskrzy się od humoru, nawiązań popkulturowych, nie czuć jednak przesytu (jak choćby w Ready Player One…). Nie ma też żadnej z irytujących rzeczy, jakich zazwyczaj spodziewam się w tego typu książkach; narracji łatwo byłoby wpaść w jakąś przerysowaną męskość, żartom łatwo wpadać w różne szowinizmy, z takiego niemal doskonałego bohatera nietrudno byłoby zrobić po prostu przemądrzałego buca. A tu, choć każda z kopii nieco się odróżnia od innych, to zawsze jest przynajmniej przyzwoitą osobą, którą ma się ochotę poznać bliżej. Niektóre faktycznie poznajemy bardzo dobrze – jak samego Pierwszego Boba, Billa, Rikera czy Howarda. Innych spotykamy rzadziej. Jeszcze inni, jak Bender, gdzieś znikają – ale nieprzypadkowo, bo tej postaci poświęcona będzie osobna powieść. Nie mogę się doczekać polskiego wydania (już za kilka tygodni!).
Na uznanie zdecydowanie zasługują też PRZEPIĘKNE polskie okładki, o wiele lepsze od oryginalnych. Przyjrzyjcie się tylko. Mistrzostwo.
Jeśli więc macie ochotę na kosmiczną przygodę, Nasze imię Legion, nasze imię Bob to może być dobry wybór. Wiem o co najmniej jednej osobie, którą ta seria wyleczyła z czytelniczego kryzysu. To chyba najlepsza rekomendacja.
A jeśli powstanie ekranizacja, to śmiertelnie się obrażę, jeśli głównej roli nie dostanie Tatiana Maslany.
Dennis E. Taylor, Nasze imię Legion, nasze imię Bob; Gdyż jest nas wielu; Wszystkie te światy, tłum. Wojciech A. Próchniewicz, wyd. Mag, 2020-2021. Dostępne na Legimi.

(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.