Przyznaję, że #bookstagram nie pojawia się w moim algorytmie zbyt często, ale książkę Sądny dzień Jagi Moder odkryłam właśnie dzięki profilowi autorki na Instagramie. Jako Legendystka Jaga opowiada tam o folklorze, nie tylko słowiańskim, nierzadko porusza też tematy religioznawcze bądź historyczne. Sądny dzień to jej debiut literacki, którego promocją po części zajmowała się też właśnie w ramach swojej działalności instagramowej.
Blankę Dunin poznajemy w dość ponurych okolicznościach: jej młodszy brat, Teodor, aby uczcić zakończenie egzaminów maturalnych, wyjeżdża z kolegami w Góry Sowie. Zwykły wypad licealistów pod namiot zmienia się jednak w rodzinny koszmar, bo kontakt z chłopakami urywa się gwałtownie. Brak działań ze strony policji i napięta atmosfera w domu skłaniają dziewczynę do rozpoczęcia poszukiwań na własną rękę. Napisanie posta z prośbą o pomoc na starym, praktycznie zapomnianym forum dla fanów turystyki górskiej zwraca na nią uwagę Corvvusa, działającego w darknecie tropiciela zjawisk nadprzyrodzonych. Corvvus umawia się z nią w jednym z łódzkich bistro. Tam przedstawia się dziewczynie jako Sambor Fogiel i wyjaśnia, że jej brat trafił na okultystyczne notatki i ruszył ich tropem do Osówki, gdzie podczas drugiej wojny światowej stacjonowali naziści nadzorujący budowę podziemnego kompleksu wewnątrz gór.
Blanka z początku mu nie wierzy, jednak gdy faktycznie słowa Sambora się potwierdzają, przyłącza się do poszukiwań. I tak zaczyna się ich wspólna podróż, gdzie nic nie będzie łatwe, świętego od demona nie dzieli wbrew pozorom wiele, a tajemnic będzie więcej niż odpowiedzi. Nie tacy jednak diabli straszni (a może jednak?), jak ich malują – przekonajcie się, co dobrego może przynieść wam Sądny dzień.
Co mnie najbardziej cieszyło podczas lektury? Nie spotkamy tu wybrańczyń, cudownie odnalezionych dziedziczek magicznych rodów lub przeklętych przez los dziewcząt podmienionych w kołysce przez elfy, do których przyzwyczaiło nas urban fantasy. Jest natomiast Blanka, która, wychowana w rodzinie dysfunkcyjnej, poszła na terapię. Zaburzenia lękowe i próby radzenia sobie z nimi będą nam towarzyszyły przez całą lekturę. Nie są jednorazowym dodatkiem do postaci, który przestaje mieć znaczenie, gdy to wygodne dla fabuły. Bardzo się cieszę z takiej konsekwencji w budowaniu postaci, tym bardziej, że przypadków, kiedy bohaterowie pozytywni zmagają się z problemami natury zdrowia psychicznego, jest niewiele. Na współczesnej polskiej scenie literatury fantastycznej natknęłam się wcześniej tylko na jedną serię, w którym problemy psychiczne jednego z głównych bohaterów powieści nie czynią z niego postaci negatywnej, a ich opis nie jest oparty na pop-psychologii czy stereotypach (chodzi o serię Necrovet Joanny W. Gajzler, której pierwszy tom na łamach Whosome recenzowała River).
Ogromnym plusem jest również przedstawienie czytelnikom stopniowego i realistycznego (mimo nadnaturalnych okoliczności) rozwoju relacji. Znajomość Blanki z Samborem zdecydowanie nie należy do najłatwiejszych. Blanka od początku ma problem z zaufaniem nowemu znajomemu, czemu trudno się dziwić. Trzeba uczciwie Samborowi oddać, że powodami do zaufania mu nie szafuje, ale trzeba przyznać jedno: bezpieczeństwo Blanki jest dla niego ważne. Sama Blanka natomiast z jednej strony chciałaby się przydać (wielokrotnie porównuje się ze swoim niezaangażowanym w życie rodziny i ratowanie Teodora ojcem), z drugiej ma świadomość swojego niskiego potencjału bojowego. Ma okazję wykazać się nie raz i możliwe, że nie dwa, ale robi to z konieczności i poczucia obowiązku, a nie z potrzeby udawania action girl.
Co jeszcze urzekło mnie w tej książce? Oryginalność lokacji i plastyczność ich opisu. Kiedy większość polskiego urban fantasy dzieje się w Warszawie, tutaj wycieczkę po Polsce rozpoczynamy w Łodzi. Jako łodzianka o średnim poziomie zaawansowania (spędziłam w tym mieście prawie dekadę życia i to w mocno rozwojowym momencie), bardzo się cieszę, gdy ktoś wspomina Łódź w innym kontekście niż cytat z Nic śmiesznego Marka Koterskiego (nie każcie mi cytować, bo przyjdę i was zjem). Zarówno wspomniana na początku książki Breadnia, jak i moje ukochane Kocie Oczy to prawdziwe miejsca, do których możecie wpaść z wizytą. Dostajemy też garść łódzkiego folkloru, ale to dopiero w dalszych częściach książki. Ogromnie cieszą sceny, w których autorka robi użytek z legend i opowieści ludowych, wypada to nadzwyczaj naturalnie i z racji na ich wybór, niesztampowo. Widać też, że bawi się z nami i podsuwa czytelnikom sugestie co do tego, kim jest Sambor (scena z kawą jest jedną z takich wskazówek). Bianka również ma różnorakie przypuszczenia co do jego tożsamości (albo raczej „przynależności gatunkowej”), a poniższa rozkmina zdecydowanie rozśmieszyła mnie najbardziej:
Fogiel… czyli kto? Pochodzący z legend wąpierz? Zaskakująco wstrzemięźliwy inkub? A może zmór, który przed chwilą zakradł się do łazienki, by podduszać swojego pogrążonego w krótkiej drzemce gościa?
Pod względem fabuły Sądny dzień kojarzy mi się z komputerową grą fabularną. Książka podzielona jest nie na rozdziały, lecz pięć części. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko kwestia nazewnictwa, ale nie tym razem. Większość akcji każdej z nich ma miejsce w konkretnej lokalizacji i sceneriach ościennych. Każda część ma również swoje zadanie przewodnie, niczym quest, a pod koniec danego zadania okazuje się, że nasi bohaterowie jeszcze nie zaznają spokoju, bo potrzeba kolejnego elementu, do znalezienia oczywiście w następnym akcie rozgrywki. Thank You Mario, But Our Princess is in Another Castle, chciałoby się rzec za kultową grą wydaną przez Nintendo, bo faktycznie fabuła przypomina nieco skakanie z planszy na planszę. Tempo w pewnym momencie mocno przyspiesza, bo już, już kończy się akcja pierwszego tomu. I następuje gwałtowny spadek, a bohaterka po raz kolejny ląduje w decyzyjnym limbo, gdzie tak naprawdę nie ma wyboru, a jedynie kolejny problem do rozwiązania. Mam przez to poczucie, że nie zamknęliśmy pierwszego tomu, lecz jedynie czekali, aż załaduje się filmik poprzedzający następny akt. Gram w gry komputerowe od czasów zerówki, więc nie jest to dla mnie przeszkoda nie do pokonania ani nie odrzuca mnie to od przyszłych tomów.
Z innych minizarzutów, bardziej dotyczących oprawy graficznej niż fabuły: o ile ilustracjom wewnątrz książki nie mam nic do zarzucenia (Przemysław Truściński to rysownik, z którego twórczością zdecydowanie warto się zapoznać), to okładce już trochę tak. Już podczas wczesnej lektury książki można się przekonać, że albo autor okładki nie do końca zapoznał się z opisami bohaterów, których na niej przedstawił, albo nie zostały mu one podane w wystarczającej formie. Spodziewałam się wielu rzeczy po tej książce, ale tego, że Sambor zostanie przedstawiony jako klon znanego nam z Supermana i netflixowego Wiedźmina Henry’ego Cavilla akurat nie.
Myślę, że Sądny dzień Jagi Moder to całkiem udany debiut. Jeśli ktoś szuka typowego słowiańskiego (cokolwiek to znaczy) fantasy, może być nieco zawiedziony. Jeśli jednak potrzebujecie książki, której akcja nie dzieje się tylko w Warszawie, która nie serwuje nam romansów szybkich niczym zupka chińska, za to zawiera solidną dawkę wiedzy folklorystycznej ze sporą dosypką alchemii, sięgnijcie po tę książkę koniecznie. Ja z pewnością chętnie przeczytam kolejny tom tej serii.
Jaga Moder, Sądny dzień, Fabryka Słów 2024.

Los wywiał ją z Łodzi do Krakowa, a następnie z laboratorium za biurko. Prowadzi gry fabularne, z uporem używając feminatywów, i dyskusyjny klub książkowy, czekając cierpliwie, aż obok SF będzie czytane też fantasy. Współprowadzi Wydawnictwo Wielokrotnego Wyboru wypuszczające darmowe gry książkowe i przeprowadza ślimaki przez chodnik, również za darmo. Fanka folkloru, podań i legend z każdego kręgu kulturowego. Bardzo nie wie, w jakiej kolejności oglądać Doctor Who. Kolekcjonuje SquishMallows.