Doczekaliśmy się właśnie piątej antologii opowiadań sekcji literackiej ŚKF Logrus. Jak prezentuje się Sztuka przegrywania?
Uwaga na spoilery!
Podobnie jak w zeszłym roku na Inkszy Welt, w tym na Sztukę przegrywania składa się sześć opowiadań. Z czterech tomów antologii, po które sięgnąłem, to te dwa oraz niewiele dłuższy (dziewięć opowiadań) Skafander i melonik najbardziej przypadły nam do gustu. Jakkolwiek nie całkiem bez zastrzeżeń. W tym roku są to opowiadania krótsze, nawet jeśli w trakcie lektury nie zawsze to czuć. Tom zamyka się jednak w zaledwie dwustu stronach, czyta się go więc bardzo szybko.
Jeśli chodzi o kwestie techniczne, musimy niestety trochę ponarzekać. Po pierwsze nie przemawia do nas okładka. Tak jak ilustracje przed opowiadaniami są ciekawe i już przed lekturą nieraz intrygują, tak na okładce brakuje nam pójścia albo w większy realizm z mocniejszym postawieniem na poprawność anatomiczną obu zwierząt, albo w większą abstrakcję. Po drugie w tomie mamy wręcz całe teksty, którym przydałby się mocniejszy przegląd językowy. Nie są to może wielkie przewinienia, jednakże odebrały nam część przyjemności z lektury.
Tematem przewodnim – jak w tytule antologii – jest sztuka przegrywania. I faktycznie wszystkie opowiadania poruszają tę tematykę: jedne ciekawiej, inne może mniej, ale w każdym tekście jest potencjał zawarty w przedstawionym pomyśle, a gorycz, która pozostaje po lekturze większości z nich, jest zdecydowanie spodziewana i odbieramy ją jako plus antologii. W przeciwieństwie do antologii zeszłorocznej nie wysnuwa nam się jednak jakaś większa myśl przewodnia. Opowiadania biegną poprzez najróżniejsze gatunki, spinane mniejszym gorsetem tematycznym niż w uprzednim roku. Nie jest to w żadnym wypadku wada tomu. Sztuka przegrywania jest po prostu różnorodna i tą różnorodnością także przyciąga.
Dalej o tym, jak podobały nam się poszczególne opowiadania.
Poza siódmym
Marta Magdalena Lasik
W zeszłym roku Marta Magdalena Lasik zamykała zbiór logrusowych opowiadań mocnym Głosem. Tym razem jej opowiadanie otwiera antologię i robi to ponownie mocnym, dobrym tekstem, choć nie aż tak uderzającym. Razem z nastoletnią bohaterką tej opowieści, Izą, wchodzimy w niepiekło dziwnego świata, złożonego z jaśniejących bielą kręgów, gdzie jedyne dorosłe osoby to opiekunowie nadzorujący testy dokonywane przez zamieszkujące kręgi dzieci i młodzież. Skojarzenia z piekłem Dantego są jak najbardziej zamierzone, a liczba kręgów w opowiadaniu została dokładnie przemyślana. Świetnie grają one kontrastem z Boską komedią poprzez sterylność i biel przestrzeni każdego z kręgów, które nie pełzną w dół, a pną się w górę do wyczekiwanej dorosłości. A mimo że kręgi zamieszkuje sporo osób, cały czas mamy poczucie pustki i wielkiej samotności, jakby emocje Izy przekładały się na to, jaki jest dla niej świat, z którego chce jak najszybciej wyjść. Dzięki temu zabiegowi, choć świat przedstawiany jest nam jako swego rodzaju utopia, gdzie dzieci i młodzież kształtują się bez wpływu dorosłych i same wybierają ścieżki dalszego rozwoju, od początku czuć swoisty niepokój i oczekuje się na moment, w którym narracja pokaże, że utopia – nawet poza personalnymi zmaganiami Izy – wcale utopią nie jest.
Iza podąża przez życie wplątana od dziecka w przyjaźń z toksyczną Marią (Iza w pewnym momencie myśli o tym, że Maria jest „trochę toksyczna”, ale to zdecydowanie jest dużo więcej niż „trochę”). Iza jednak „zdradza” Marię, wybierając własną, nie wspólną ścieżkę, którą chce podążać. Rozchodzenie i na powrót schodzenie się ich dróg stanowi oś historii. Ostatecznie kończymy z dość przewrotną, ale realistyczną wizją zewnętrznego świata, do którego obie zmierzały, i tego, co daje im obu. Wygrywają życie i jednocześnie je przegrywają.
Tylko ostatnia scena jest dziwnie urwana. Brakuje w niej jakiegoś mocniejszego domknięcia – nie tyle chodzi o wybór innego momentu, ale po prostu napisania w taki sposób, by nie wyglądała na przerwaną w połowie bez żadnego powodu.
Jedna z tych dobrych
Krystyna Chodorowska
Krystyna Chodorowska jest kolejną z autorek, do których lubimy wracać. I tu także otrzymaliśmy dobre opowiadanie, choć podobne częściowo do opowiadania w Hardych Baśniach. Autorka wprowadza nas w obcą kulturę poprzez postać przybywającej na odległe wyspy naukowczyni. W Hardych Baśniach lądujemy na Spitzbergen, a tu – na jednej z wysp Pacyfiku. Tym razem jednak naukowczyni z tych wysp pochodzi i tylko wyprowadziła się na studia, by – według szeptanych po kątach rozmów, a niekoniecznie według jej własnej opinii – wyjść za mąż i urodzić dzieci, czym powiększy pulę genetyczną wyspy. Ta bowiem zamieszkana jest przez niewielką społeczność, której spora część choruje na cukrzycę i przyda jej się większa różnorodność. Problem w tym, że Emi (bo tak ma na imię nasza bohaterka) jest lesbijką i na wyspy przywozi nie męża, a projekt naukowy swojego zespołu badawczego – drona mającego odszukiwać zaginione na oceanie osoby. Emi chce namówić lokalne służby morskie i policję na zamówienie urządzenia.
Łatwo jest zanurzyć się w tej historii o rodzinnych więziach, oczekiwaniach, miłości i poszukiwaniu ludzi zaginionych na Pacyfiku za pomocą nowych zdobyczy technologicznych. W tym węźle powiązań i rozczarowań trudno jednak, żeby nawet najlepiej działająca technologia nie przyczyniła się do przegranej. Chodorowska snuje swoją historię ze swadą i trzyma może nie w napięciu, ale w odpowiednim nastroju aż do ostatniego słowa, a elementy science fiction bliskiego zasięgu trafnie zgrywają się z problemami, które istnieją już dziś.
O kobiecie od kurczaków
Marta Ryczko
Trzecie opowiadanie w tomie podobało nam się mniej. Nie jest okropne, wręcz przeciwnie – ma całkiem ciekawy pomysł zrealizowany dość sensownie. Ale w trakcie lektury więcej czasu niż cieszenie się opowieścią zajęło nam zastanawianie się, jak mogłaby stać się lepsza pod ręką zdecydowanej redaktorki.
Mamy tu trzy główne linie czasowe: przeszłość bohaterki, w której doznała silnego poparzenia, moment początkowy opowiadania, kiedy porzuciła pracę w szkole i marzy o zostaniu autorką, a pracuje, oprawiając kurczaki, oraz jej późniejszą karierę autorską, w którą zaangażował się Głos (który okaże się diabłem, czego można domyślić się już po mottach opowiadania). Narracja płynie jednak zbyt standardowo, przez co całość zaczyna nużyć. Lepiej sprawdziłoby się mocniejsze skondensowanie wątków i rozpoczęcie od pokazania Marleny u szczytu kariery, a dopiero potem dwóch poziomów retrospekcji: początku jej kariery i rzucenia poprzedniej pracy oraz momentu wypadku i tego, co wydarzyło się po nim. To pozwoliłoby lepiej wybrzmieć poszczególnym wątkom i lepiej je uporządkować.
Warto byłoby też obciąć motyw z „puszczaniem się” córki Marleny, który odgrywa zbyt dużą rolę. Z początku wręcz mieliśmy wrażenie, że to na nim skupi się opowiadanie, podczas gdy stanowi on jedynie tło historii głównej bohaterki. Dodatkowo mamy tu stygmatyzowanie sex worku, od czego warto jednak odchodzić. Podobnie tytułowe kurczaki pojawiają się tylko na początku i szybko odchodzą w niepamięć, a Marlena jest przede wszystkim polonistką, która poparzyła się w młodości. Więcej miejsca powinno zostać poświęcone temu, kto odpowiedział na jej modlitwy po wypadku i zmianie koloru jej oczu (to akurat ładny drobiazg), bo to właśnie jest dla tekstu kluczowe. Tymczasem zupełnie nie czujemy napięcia związanego z kwestią retrospekcji bohaterki. Ot, są, ale równie dobrze jej poparzenie mogłoby być czymś zwyczajnym, co po prostu jest. Jakkolwiek chwali się, że sam wypadek i postępowanie Marleny w tamtym momencie nie jest ukazywane negatywnie. Jest to jednak kolejna w (pop)kulturze oszpecona bohaterka, która osuwa się w zło, a z kolei drugi niepełnosprawny bohater popełnia samobójstwo. Warto byłoby jednak częściej pokazywać niepełnosprawne i oszpecone postaci jako pozytywne i wiodące dobre życia.
Zgrzyta również zupełny brak autorefleksji bohaterki odnośnie jej sukcesu. Wątek pisania swoich powieści w zupełnym natchnieniu jest przerysowany, ale ponieważ gdy o nim czytamy, narracja traktuje go poważnie i z wielkim patosem, jako autorzy mieliśmy problem, żeby nie czuć w tym momencie irytacji. Przydałoby się tu od razu wskazanie na różnicę między demonicznością pisania Marleny a tym, ile wysiłku i pracy to faktycznie wymaga. Dodatkowo niewiarygodne jest to, że wydawca Marleny najwyraźniej nie zrobił w jej manuskrypcie żadnej redakcji. Książka jest słowo w słowo surowym manuskryptem, a jednocześnie bestsellery autorki mają być świetnymi powieściami. Tyle że, niestety, jak uczy życie, możemy mieć jedno z dwóch: albo niezredagowany bestseller, który zwykle jest gniotem, a w najlepszym wypadku nawet jeśli jest poczytny, można mu sporo zarzucić, albo świetnie dopracowaną książkę, która przeszła głęboki proces redakcji i nie da się rozpoznać w niej niezredagowanego manuskryptu. Dość bliską wersję (by stwierdzić plagiat) – owszem. Ale dokładnie to samo – nie.
Bardziej zdecydowana redakcja przydałaby się tu również ze względu na częste występowanie dość niefortunnych sformułowań i fragmentów, wskazujących na jeszcze niewystarczająco dobry warsztat językowy autorki. Mamy np. dziwną fiksację na kolorze oczu córki Marleny czy moment, w którym Marlena woła coś do swojej siostry Tamci, tą próbuje pocałować Boguś, po czym Boguś odpowiada Marlenie, a narracja nazywa go jej bratem. Jest także fragment, w którym Marlena myśli o tym, że od urodzenia (!) czekała na to, by ojciec okazał jej dumę. Już jako niemowlak najwyraźniej wiedząc, co to jest duma.
Ostatecznie więc, choć nie rzuciliśmy tego opowiadania w kąt, żałujemy, że nie jest lepsze.
Spowiedź kapitana Neumanna
Michał Niedźwiecki
Z prozą Michała Niedźwieckiego raczej się nie polubimy. Nie dlatego, że pisze źle, ale po prostu rozmijamy się w tym, jaki poziom fantastyki w fantastyce nam podaje. Tutaj mamy mniej więcej (!) poprawnie skonstruowaną historię, ulokowaną w tytułowej spowiedzi Baltasara Neumanna, osadzoną w interesującym momencie historycznym – za panowania króla Zygmunta Augusta – i opowiadającą o ówczesnej polityce morskiej państw nadbałtyckich. Element nadnaturalny z kolei, jakkolwiek wypada na plus, jest niewielki i zdecydowanie zbyt słabo zasygnalizowany, a poświęcenie żony Baltasara tyleż chwalebne, co banalne. Zabrakło lepszego zarysowania jej charakteru i pokazania jej razem z Baltasarem jako małżeństwa czy partnerstwa. Trudno też nam wzruszać się jej poświęceniem, gdy tekst nieraz mówi nam, jak to Baltasar lubi odwiedzać domy uciech, a jego żona gdzieś tam sobie jest mocno w tle. Potem pewnie też będzie się w tych domach „pocieszał”.
Niestety, autor zupełnie pomija kluczowy moment – przemalowania wrogiej łodzi – a dopiero potem mówi nam o tym, że Neumann przegapił ten wątek, i przedstawia jako coś nieistotnego, co doprowadziło go do jego obecnej, niezbyt dobrej sytuacji. Wedle własnej opowieści umówił się na odeskortowanie i przepuszczenie statków, ale nie było tam żadnej mowy o odnawianiu czegokolwiek. Dlatego gdy mówi o tym, jak skrewił, nie jest to zgodne z prawdą. Jego wcześniejsze słowa świadczą, że nic takiego wcale się nie stało. Suspens bywa istotnym środkiem wyrazu, ale zawsze ma zawisać na konkretnych niciach podpowiedzi, do których czytelniczę musi móc wrócić i powiedzieć: „Ach, tak! Widzę teraz, o co z tym chodziło”.
Mimo wszystko zapewne są odbiorcza, którym, niezależnie od tej kluczowej dziury fabularnej, opowiadanie Michała Niedźwieckiego się spodoba i które docenią jego historyczność.
Niepojednani
Anna Askaldowicz
W opowiadaniu Anny Askaldowicz narracja płynie i prowadzi przez kolejne sceny, tak że od początku chce się wiedzieć, co będzie dalej. Choć nie ma tu wiele akcji, jest to Opowieść przez wielkie O. Znów, tak jak w opowiadaniu Krystyny Chodorowskiej, trafiamy do obcej kultury. Tym razem japońskich biwa-hoshi, grających na lutni wędrownych śpiewaków, wykonujących poematy historyczne. Śledzimy historię Hoichiego, ślepego biwa-hoshi, który osiadł w świątyni Buddy Amidy i do którego przychodzą duchy z jego ulubionego poematu Heike Monogatari, każąc mu grać i śpiewać poemat o sobie, gdy wszyscy w świątyni śpią. Historia i mit mieszają się z rzeczywistością i pamięcią. Nie jest pewne, co wydarzyło się naprawdę, a co było tylko opowieścią. Hoichi nie pamięta dokładnie, skąd sam wziął się w świątyni ani jak utracił wzrok. Wie tylko, że jest świetnym śpiewakiem i lutnistą, choć to ulegało zmianom z powodu nawiedzających go duchów.
Opowiadanie przesiąknięte jest smutkiem, który towarzyszy bohaterowi tak samo jak towarzyszy postaciom z poematu. Prawie do końca historia opowiedziana z perspektywy Hoichiego mnoży pytania, na które ten nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć, a które budują nastrój historii o samotności i godzeniu się z własnym losem nawet wtedy, gdy się go nie pamięta. To zdecydowanie jedno z lepszych, jeśli nie najlepsze opowiadanie w całym tomie.
To, co zostaje
Paula Wanarska
Na koniec Sztuki przegrywania dostajemy klasyczne fantasy szeroko czerpiące ze światotwórstwa fantastycznego. Autorka buduje dość prosty świat przedstawiony, a zarazem mamy tu praktycznie więcej tworzenia świata niż opowieści, i historię, która lepiej sprawdziłaby się jako początek powieści niż opowiadanie. Brakuje lepszego osadzenia w jakiejś konkretnej rzeczywistości i własnego pomysłu na połączenie wszystkiego w spójną całość, za to jest zbyt dużo generycznego fantasylandu. Nasze skojarzenia to podbieranie i przerabianie pomysłów ze Skrzydeł, Cienia i kości, Meekhanu, a pewnie znalazłoby się tego więcej. Samo w sobie nie jest niczym złym – każde autorzę czerpie z innych autorz, ale dobre nawiązania są jednak subtelniejsze i mocniej przetworzone.
W tym wszystkim historia o zagrożeniu, które pożera to, co żywe, spotkaniu, starości, wojnach i nadziei młodej strażniczki nie wybrzmiewa w pełnym potencjale. Choć końcówka jest dobra i mogłaby naprawdę mocno uderzyć, niestety przez przegadanie historii budowaniem świata brakuje jej odpowiedniego impetu. Do tego trudno było nam się wczuć w rozumowanie starej Katalin. Choć rozumowo jest jasne, ma swoje powody, by zostać, kiedy nadchodzi śmiertelne zagrożenie, to na poziomie emocjonalnym to do nas nie przemawia. I tak, przeczytaliśmy do końca, ale nie byliśmy szczególnie zaciekawieni tym, co wydarzy się dalej. Szliśmy tu raczej siłą impetu niż wciągającej opowieści.
Ostatecznie Sztuka przegrywania jest antologią nierówną. Jedne opowiadania czytałem z zapartym tchem, inne ze znużeniem, choć nawet te słabsze nie są okropne i dostrzegam w nich potencjał. Mam więc nadzieję, że ich autorzy z czasem rozwiną swój warsztat na tyle, by zacząć pisać prawdziwie ciekawe opowieści. Mimo nierówności jestem usatysfakcjonowany lekturą i czekam z ciekawością na przyszłoroczną antologię.
Sztukę przegrywania pobierzecie lub kupicie w wydaniu papierowym ze strony Sekcji Literackiej ŚKF Logrus. Z kolei naszą recenzję Inkszego Weltu przeczytacie tutaj.