Rozrywane przez najazdy i konflikty czternastowieczne Chiny nie przychodzą na myśl jako pierwsze, kiedy wyobrażamy sobie queerowe osoby jako kluczowych aktorów w ważnych wydarzeniach historycznych. A w powieści Ta, która stała się słońcem autorstwa Shelley Parker-Chan z tym właśnie mamy do czynienia. Jeśli interesują was takie tematy jak płeć kulturowa, transpłciowość, stereotypy związane z płcią i równość szans nie tylko współcześnie, ale też w przeszłości, a do tego szukacie powieści pełnej akcji, starć i knucia – mam dla was propozycję wciągającej i intrygującej lektury.
Zaczyna się tak: w oddalonej od świata wiosce właśnie umiera mała dziewczynka. A raczej bardzo stara się nie umrzeć, choć wydaje się mało prawdopodobne, by mogło jej się to udać. Trwająca już od wielu miesięcy susza zdziesiątkowała mieszkańców, wysuszyła studnie, wyssała resztki życia z ziemi i powietrza, a resztki człowieczeństwa – z ludzi. Dzięki starannym unikom i ogromnej zaradności, a także zdrowej dawce egoizmu małej dziewczynce udaje się przetrwać dzień za dniem, wie jednak, że żyje na krawędzi. Z jakiegoś powodu jest ostatnią dziewczynką w wiosce.
Pewnego dnia w tym wypełnionym cierpieniem świecie wszystko staje na głowie, a dziewczynka – straciwszy ojca i brata, całkiem sama i zdana wyłącznie na siebie – postanawia wziąć los w swoje ręce. Tylko że to nie całkiem… jej los. Bo jej bratu przepowiedziane zostały ogromne osiągnięcia, brzmiące tak absurdalnie w tym piekle. Brat jednak nie żyje. Skoro więc on już z tego losu nie skorzysta, to dlaczego miałby się zmarnować? Siostra, której przepowiedziano jedynie pustkę, postanawia z niego skorzystać i osiągnąć wielkość w imieniu brata, czy raczej z imieniem brata. Małymi krokami. I o tym właśnie jest ta powieść.
Ta, która stała się słońcem śledzi losy Zhu Chongby – bezimiennej dziewczynki ukrytej pod tożsamością brata – od wczesnej młodości do… tytułowego rozbłyśnięcia. Obserwujemy dorastanie w klasztorze, dni wypełnione nauką i ukrywaniem swojego największego sekretu, przyjaźnie i wrogości, łobuzowanie i wspinanie się po ulotnej drabinie stawania się osobą, która ma wpływ, która istnieje i odciska się na rzeczywistości. A później życie poza klasztorem – sielanka nie może przecież trwać wiecznie – i całą serię łutów szczęścia wspomaganych kreatywnością i bezczelnością, które doprowadzają Zhu coraz wyżej i wyżej, choć nie obywa się bez cierpienia i ofiar.
To jedna strona monety.
Drugą jest generał-eunuch Ouyang, przywódca mongolskiej armii. Niegdyś był jeńcem, został okaleczony – zgodnie z tradycją śmierć mógł zamienić na kastrację – a później wspiął się na szczyt, osiągnął więc mniej więcej to, do czego Zhu dopiero zmierza. Mimo pozycji Ouyang pozostaje wyrzutkiem, bo w oczach swoich towarzyszy nie jest mężczyzną, wymyka się z jasnych kategorii, więc budzi skrajne emocje, od lęku po pobłażanie, nigdy jednak nie jest traktowany po prostu jako osoba. Osiągnięcie wysokiej pozycji nie ukoiło burzy w jego głowie, ciąży też na nim obowiązek, który nadał sobie sam, ale który narzuca mu też kultura, wiara i, cóż, gatunek literacki, jednak wcale nie ma ochoty zabrać się do działania, bo pojawiły się poważne argumenty przeciwko temu, na przykład nieśmiałe marzenie o osobistym szczęściu… Jednak spotkanie z pewnym bezczelnym mnichem ostatecznie wpycha go na ścieżkę ku przeznaczeniu.
Po jednej stronie olśniewająco piękny, charyzmatyczny, pogardzany, bezwzględny, pełen sprzeczności i ukrytych motywów generał, a z drugiej sprytny i przebojowy młody mnich łamiący wszelkie mnisze zasady, skrywający tajemnice, pnący się po trupach i bez większych skrupułów do celu, bojący się tylko spojrzenia bogów, którzy na razie dają się oszukać, ale kto wie, ile jeszcze to potrwa…
Brzmi to już chyba odpowiednio chaotycznie i dziwnie, aby was zaintrygować. Ale obiecałam też w tej powieści wiele więcej i wiele więcej tam znajdziecie. Bo choć kwestie związane z płcią, niedopasowaniem do binarnych stereotypów, przełamywaniem sztywnych norm płciowych są w Tej, która stała się słońcem bardzo ważne, to nie są dla bohaterów źródłem największych problemów, nie są też osią fabuły. Fabularnie mamy do czynienia z epicką opowieścią o wydarzeniach, które doprowadziły do powstania chińskiej dynastii Ming (choć wiedza o tym kawałku historii nie jest do lektury powieści konieczna) – oczywiście z nałożonym mocnym filtrem fantastyki i autorskiej inwencji, nie jest to więc powieść historyczna. Losy walczącego o przetrwanie i znaczenie Zhu (w historii zapisał się jako Zhu Yuanzhang) oraz meandrujące zawodowe powodzenie Ouyanga rozgrywają się równolegle z wielką militarną i kulturową zawieruchą: budowanym z rozmachem obrazem zmagań buntowników z najechanego imperium i jego mongolskich najeźdźców. Dostarcza to zarówno pola do działania dla bohaterów, którzy kombinują, planują i stają na głowach, by przechylić szalę na swoją stronę, jak i odpowiedniego dramatyzmu ich relacji, bo choć tak wiele ich łączy, stoją po przeciwnych stronach, zawsze więc bardziej kluczowe będzie to, co ich rozdziela. A zarazem ponad tą dzielącą ich przepaścią w bardzo satysfakcjonujący dla osoby czytającej, symetryczny sposób wpychają się nawzajem na ścieżki swojego losu, zmuszają się do zdecydowanych działań i szybkiego podejmowania trudnych decyzji. Choć ich drogi rzadko się krzyżują, to ich szeroko rozumiana relacja jest jedną z najlepszych i najciekawszych rzeczy w powieści.
Wracając jednak do dżenderów*… Przyznam, że lekko szokuje mnie świadomość, że prawdopodobnie najbardziej transową* powieść fantastyczną, która ostatnimi laty ukazała się w Polsce, wypuściło wydawnictwo Fabryka Słów, niespecjalnie kojarzące się ze wsparciem (czy szacunkiem) dla społeczności queerowej*. Nie dowiecie się zresztą o tej dżenderowej warstwie powieści Parker-Chan z jakichkolwiek materiałów promujących tę jesienną nowość (pojawia się tylko, dzięki blurbowi Samanthy Shannon, być może wystarczająco szokujące słowo queerowy). Nie dowiecie się też, że Shelley Parker-Chan to nie autorka, jakkolwiek nie byłoby miłe zobaczenie feminatywów w biogramie, lecz osoba genderqueer*, a więc można ją nazwać osobą niebinarną* i skorzystać z jakiejkolwiek innej opcji opisania tego faktu w języku polskim (po angielsku używa formy they, którą po polsku można oddać jako liczbę mnogą, rodzaj nijaki, dukaizmy, x, podkreślnik, gwiazdkę…). Jednak sam fakt, że powieść ukazała się na polskim rynku, i to wydana tak starannie i pięknie, ogromnie mnie cieszy. Mam nadzieję, że Fabryka Słów na tym nie poprzestanie, bo jeszcze bardzo wiele fenomenalnych, różnorodnych i działających na rzecz różnorodności książek fantastycznych czeka na przetłumaczenie i wydanie. Będę się od teraz przyglądać zapowiedziom tego wydawnictwa o wiele uważniej.
Jak to jest jednak z tą transowością Tej, która stała się słońcem? Przyznam, że trochę nie mogę się zdecydować na swoją interpretację tego motywu. Z jednej strony bardzo kusi mnie powiedzenie, że Zhu jest po prostu transpłciowym mężczyzną, choć sam się tak nie nazwie, to jednak funkcjonuje społecznie jako mężczyzna, mówi o sobie w rodzaju męskim, mocno utożsamia się z, nazwijmy to, męską sferą życia w swoim świecie i nie ma żeńskiego imienia. Na palcach jednej dłoni policzyć można osoby, które wiedzą, że Zhu w dzieciństwie prezentował się jako dziewczynka. Zhu jako mężczyzna jest postacią spójną, pewną siebie, aktywną i kreatywną. Jednak to wszystko w żaden sposób nie wynika z tożsamości tej osoby – przyjmuje ona męski wizerunek i imię brata, bo widzi w tym jedyną szansę na przetrwanie (nie tylko fizycznie, ale też duchowo). Zhu, szczególnie Zhu w dzieciństwie, jest takim małym zwierzątkiem, które bardzo mocno pragnie żyć, wczepia się w życie małymi pazurkami – i to w zasadzie tyle. Ogromna determinacja pozwala przeżyć bezimiennej małej dziewczynce głód i zagrożenia z nim związane i później ogromna determinacja wpuszcza ją do klasztoru, którego bramy bynajmniej nie były szeroko otwarte dla takich jak ona (ani jej brat, dla ścisłości). Tym, co później jest dla Zhu kluczowe, jest spójność z wyobrażoną tożsamością brata (także na poziomie duchowym – obawia się boskiej kary za podszycie się pod zmarłego), a równocześnie sklejenie wszystkich elementów, które tworzą osobę, która nosi imię Zhu – przecież nie jest ani małą dziewczynką polującą na jaszczurki, ani swoim zmarłym bratem, lecz kimś zupełnie innym – w jedną, zintegrowaną tożsamość, z którą można żyć. I zdobywać wielkość bez rozdrabniania się na osobiste rozterki, na które w intensywnym życiu mnicha, porucznika i… dalej… nie ma za bardzo miejsca. Im lepiej skleja swoją tożsamość, tym jaśniej błyszczy. Myślę, że Ta, która stała się słońcem i postać Zhu to fantastyczny przykład tego, jak skomplikowana może być tożsamość płciowa, jak bardzo binarny podział – nawet w zapgrejdowanej wersji z transpłciowością umieszczaną pomiędzy „kobiecością” i „męskością” – nie jest w stanie rzetelnie opisać rzeczywistości, która jest o wiele bardziej, no cóż, queer. A nawet genderqueer. Ta, która staje się słońcem jest też opowieścią o tym, że osoby queerowe były zawsze i wszędzie, choć historia często tego faktu nie zapisała, a misją Zhu na pewnym poziomie jest nie tyle stanie się swoim bratem-nośnikiem-losu czy historycznym Zhu, ale znalezienie dla siebie miejsca w zapisanej już historii. To miejsce tam jest. Jest go naprawdę bardzo dużo.
Rozplątywanie tego dżenderowego gąszczu było dla mnie podczas lektury bardzo wciągające, a to, jak już zaznaczyłam, tylko jeden z wątków. Obok mamy generała Ouyanga i jego własną drogę – którą można chyba podsumować jako budowanie męskości wbrew stereotypom, którymi męskość jest obudowana, i to męskości nieheteronormatywnej. Jest też bohaterka, Ma Xiuying, nośnik, nazwijmy to, kobiecości w Tej, która stała się słońcem. Jest to chyba zresztą mój ulubiony wątek powieści; cudownie się obserwuje, jak Ma z osoby przyuczonej do potulności i bezradności przekształca się w postać stanowczą, twardo stąpającą po ziemi i wierzącą, że to, co robi, może mieć znaczenie. Poczucie (a raczej świadomość) wiszącego nisko nad głową szklanego sufitu jest bardzo wyraźne u całej trójki bohaterów, o których tu wspominam; u każdego ma on trochę inny kształt i przyczynę, ale wszyscy na swoich prywatnych polach bitew mierzą się tak naprawdę z bardzo podobnymi przeciwnikami. Tym, co również ich łączy, jest ogromna, wręcz onieśmielająca determinacja, by wyjść ze wszystkich tych starć obronną ręką, w całości (mniej więcej) i nie zdradzając siebie. No cóż, często tak się pisze historię.
Jeśli czujecie się nieco spłoszeni perspektywą czytania powieści wojennej – którą Ta, która stała się słońcem zdecydowanie jest – to chciałabym jeszcze na koniec poświęcić zdanie temu, jak bardzo podobał mi się sposób opisywania tej militarnej warstwy. Shelley Parker-Chan nie skupia się bowiem na detalach walk, nie pławi się w brutalności i technicznym oddaniu tego, jak wyglądało średniowieczne pole bitwy. To, co w tej warstwie jest kluczowe, to przygotowania do walki – także psychologiczne – oraz jej konsekwencje, zarówno dla jednostek, jak i obu stron konfliktu i osób decyzyjnych. Dzięki temu otrzymujemy szeroki i barwny obraz wojny, w której samo starcie na polu bitwy jest sposobem na rozładowanie napięcia, a nie jedynym liczącym się momentem (choć, oczywiście, kamieniem milowym całej wojny).
Ta, która stała się słońcem to spora dawka porządnej, dojrzałej, poważnej fantastyki. Jest niełatwa w odbiorze – choć akurat nie z powodu nieopatrzonej jeszcze scenografii – złożona, stawiająca trudne pytania i nieoferująca na nie odpowiedzi od razu ani wprost. Dawno nie czytałam niczego, co byłoby tak niejednoznaczne, również na poziomie działań bohaterów, którzy wszyscy są szarzy, popełniają błędy, bywają okrutni i idą do celu po trupach, krzywdzą się wzajemnie i doświadczają krzywdy.
Na koniec chciałabym jeszcze skomplementować polskie wydanie: mamy do wyboru dwie okładki, w książce znajdują się ilustracje, a polski przekład, na ile jestem w stanie ocenić bez porównania z oryginałem, jest naprawdę dobry. Tłumacz, Grzegorz Komerski, zdecydował się na lekką stylizację, i dał radę, co wcale nie jest takie oczywiste, bo bardzo rzadko taka stylizacja rzeczywiście działa i nie nuży. Tutaj jednak sprawia, że ma się wrażenie, że czyta się tekst rzeczywiście historyczny, choć zarazem tak bardzo współczesny.
Shelley Parker-Chan, Ta, która stała się słońcem, tłum. Grzegorz Komerski, Fabryka Słów 2022
PS. Muszę wam jeszcze podrzucić cytat z wywiadu z Shelley Parker-Chan, który rozwiewa wszelkie wątpliwości, jeśli były w ogóle jakiekolwiek:
Zażartowałum kiedyś, że podtytuł Tej, która stała się słońcem powinien brzmieć Zemsta genderqueerów. Ta książka jest trochę jak pomieszanie filmu Marvela, C-dramy i Gwiezdnych wojen – chłopak z farmy wspina się na sam szczyt… To droga ku chwale, a chwałę osiąga właśnie osoba genderqueer. Chciałum właśnie opisać taki moment: jesteśmy tu i oto moment, kiedy błyszczymy. Postacie genderqueerowe często przeżywają jakąś tragedię albo są bohaterami pobocznymi. Stwierdziłum, że dość tego, czas na pierwszy plan, i to na samym środku sceny, czas, żeby wszyscy przed taką postacią uklęknęli! Oto my, istniejemy. (źródło: wywiad dla The Geekiary)
* Słowniczek:
Gender – ang. płeć kulturowa, psychologiczna, nabywana; zestaw cech, norm, akceptowanych zachowań, relacji i znaczeń przypisywanych osobom danej płci w danej kulturze
Transpłciowość – doświadczenie osoby, której płeć określona przy narodzeniu nie jest zgodna z tożsamością płciową
Queer – termin-parasol określający osoby nieheteonormatywne i niecispłciowe (czyli LGBTQ+)
Niebinarność – tożsamość płciowa wykraczająca poza sztywny podział na „męskie” i „żeńskie”
Genderqueer – termin pokrewny niebinarności, oznaczający nietypowe doświadczenia osoby związane z tożsamością płciową i odczuwaniem płci
(ona) kulturoznawczyni, redaktorka i tłumaczka, fanka fandomu. Lubi polską i niepolską fantastykę, szynszyle, psy, rośliny doniczkowe, kawę i sprawiedliwość społeczną.