Ostatni tom Ekspansji przynosi długo wyczekiwane rozwiązanie zagadki twórców protomolekuły i poruszające zakończenie. Czy warto sięgnąć po Upadek Lewiatana? Uwaga na niewielkie spoilery.
„Dziewięć książek dalej, a Ty wciąż tu jesteś, więc ta jest dla Ciebie” – przywitał mnie dziewiąty tom Ekspansji. I choć dedykowanie książek czytelni_kom nie jest niczym szczególnie nowym ani odkrywczym, to zrobiło mi się cieplej na sercu. Bo gdy wiesz, że czeka cię pożegnanie z ukochanymi bohaterami, to potrzebujesz takich serdecznych gestów. Uderzyło mnie też, jak ta dedykacja jest cudownie spójna, być może niezamierzenie, z głównym przesłaniem sagi Daniela Francka i Ty Abrahama – że koniec końców liczy się to, jak dobrzy potrafimy być.
Choć chciałam dać sobie czas na rozsmakowanie w finale mojej ulubionej sagi science fictrion, to Upadek Lewiatana pochłonęłam w kilka wieczorów. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to to, że jak na stawkę, o którą toczy się gra (więcej o tym za chwilę), jest zaskakująco kameralną opowieścią. Migawki z kilku światów rozciągających się za wrotami pierścieni oraz nieco więcej o powolnej strefie. Kilka statków kosmicznych. Parę niezbyt spektakularnych walk. Śladowa ilość intryg politycznych. Kilkanaścioro bohaterów. I w zasadzie tyle.
Najważniejsza jest tradycyjnie perspektywa załogi Rosynanta: Jamesa Holdena, Naomi Nagaty, Aleksa Kamala i Amosa Burtona (oraz nowej członkini rodziny – Teresy Duarte do pary z labradorką Piżmak). To na nich spoczywa utrzymanie ruchu oporu przeciw osłabionej, ale wciąż groźnej Lakonii oraz, jak się od początku domyślamy, ta najważniejsza misja: ocalenie losów ludzkości. Choć to ostatnie wydaje się raczej rolą finansowanej przez Lakonię Elvi Okoye, która w układzie Adro usiłuje odkryć, kim byli i dlaczego zginęli twórcy protomolekuły. Głównymi złymi pozostają Lakończycy, z, jak się wydaje, pułkownik Alianą Tanaką na czele, wysłaną przez imperium w pościg za córką Duartego. Ale rzecz jasna nie Tanaka jest najważniejsza, co nie ujmuje jej złowieszczości, a sam Duarte, który nagle zniknął z radarów swoich podwładnych. Do tego mamy tajemniczy wątek Śniących oraz historię Kita, syna Aleksa, którego znamy jednak tak krótko, że pozostaje raczej przedstawicielem ludzkości niż istotną osobą dla czytających. Co nie znaczy, że jego części nie są ważne – pokazują, jak miliardy ludzi po prostu prowadzą zwyczajne życie: zakładają rodziny, szukają pracy, przemieszczają się między światami w nadziei na lepszy los. Normalność u (bardzo prawdopodobnego) schyłku ludzkości.
Już z finału poprzedniego tomu, Gniewu Tiamat, wiemy, że tym razem zagrożeni są wszyscy. Obudzona przez ponowne otwarcie wrót pierścieni oraz eksperymenty Winstona Duarte tajemnicza siła stojąca za zagładą twórców protomolekuły zapowiedziała śmierć ludzkości (a także, jak się w miarę rozwoju akcji dowiadujemy, sporej części życia ze światów, do których ludzkość dotarła). Wiemy, że jest do tego zdolna, wszak zrobiła to z gatunkiem daleko bardziej technologicznie zaawansowanym niż my. Wydawać by się mogło, że to naprawdę jest ten moment, w którym czas na zawieszenie broni i wspólną pracę na rzecz przeżycia, ale gdyby ludzie tak po prostu potrafili, to, cóż, nie byłoby Ekspansji. Albo nie opowiadałaby o ucisku Pasiarzy czy o tym, jak korporacja przy wsparciu skorumpowanego polityka nie ma pomysłu na użycie protomolekuły (czyli pierwszego odkrytego pozaziemskiego przejawu życia!) inaczej jak do celów militarnych, rzecz jasna zasłaniając się dobrem ludzkości. Czy o tym, jak Lakończycy wykorzystują swoją wspaniałą technologię do podboju reszty światów. A jeśli już komuś z tych, którym nie kibicujemy, przyjdzie na myśl, że jednak warto zrobić coś dla wszystkich, to najczęściej oznacza to nie dla wszystkich, a tylko ich samych – co w sumie wiemy już z historii Marco Inarosa, który koniec końców nie działał ani dla całego Pasa, ani nawet dla tych Pasiarzy, którzy mu zaufali. Tyle że jeśli Ekspansja by o tym nie opowiadała, to nie byłaby tym, czy jest, tak że wracamy do punktu wyjścia.
Ale, no właśnie, ale cykl Coreya zdążył już nas nauczyć, że nie mocarstwa, politycy i korporacje, a jednostki – oraz szczęśliwe zbiegi okoliczności – zmieniają świat (choć nie zawsze na lepsze, nawet jeśli takie są moje ulubione przykłady). Oczywiście pierwsze skojarzenie to załoga Rosynanta z Jamesem Holdenem na czele, jednak wszak nie on jeden to potrafi. Jest też przecież Solomon Epstein, którego silnik nie tylko zrewolucjonizował międzygwiezdne podróże, ale też kupił Marsowi niezależność od Ziemi, czy Praxadike Meng, który, ryzykując życiem swoim i swojej rodziny, podzielił się z Ziemią wynikami badań pozwalającymi szybciej produkować żywność, a tym samym przypuszczalnie uratował miliony ludzi od śmierci głodowej po ataku Inarosa. Jest Bobbie Draper podejmująca się samobójczej akcji, która pozwoli osłabić teoretycznie niepokonaną Lakonię, lub Anderson Daves porzucający swoje ambicje i zakulisowo działający przeciw Inarosowi, mimo świadomości, że nie doczeka nawet wdzięczności ze strony jego przeciwników – wręcz przeciwnie, skaże siebie na wygnanie. Że nie wspomnę o Chrisjen Avasarali walczącej o sojusz Ziemi, Pasa i Marsa… W dziewiątym tomie sagi do ich grona dołącza Elvi Okoye, która dzieli się swoimi odkryciami po równo z Lakonią i z ruchem oporu, w nadziei, że w ten sposób zwiększy szanse na powodzenie swojej misji – i uratuje ludzkość. To jedna z tych rzeczy, za które tak kocham Ekspansję – wiara w moc indywidualizmu, altruizmu, dobra. Oraz w dobro i potencjał do zmiany, który tkwi w większości ludzi.
Wątek Elvi Okoye przynosi też całą masę naukowego bełkotu (a może całkiem dobrych teorii? Nie mnie, humanistce, oceniać:)), bez którego również trudno sobie wyobrazić sagę Coreya. Ogromną rolę w jej badaniach odgrywają Cara i Ksan, dwójka tajemniczych dzieci, które niespodziewanie i nieco bez tłumaczenia wprowadził szósty sezon serialu. Oraz… Amos Burton, którego wszak spotkał go ten sam los co je, i oczywiście było to istotne dla fabuły. To jego historia przynosi nam jeden z większych zwrotów akcji w Upadku Lewiatana. Oraz sprawia, że, jeśli to możliwe, uwielbiamy go jeszcze bardziej.
Finał książki w końcu właściwie ustawia perspektywę zagrożenia oraz nieco, no dobra, więcej niż nieco, późne sojusze. Bez obaw, nie zdradzę go i nie zepsuję wam przyjemności samodzielnego dotarcia do końca, choć dla uważnych czytających nie będzie zaskoczeniem. Daniel Franck i Ty Abraham są konsekwentni, i choć mam do nich małe pretensje za zgubienie kilku postaci, na których powrót miałam nadzieję, to zafundowali nam spójne i logiczne, a także piękne i poruszające zakończenie przygód załogi Rosynanta z protomolekułą w tle. Wyjaśnili tyle, ile mogli wyjaśnić, by historia zachowała sens i pozory prawdopodobieństwa, a na deser zostawili malutką pożywkę dla wyobraźni.
Ekspansję można kochać za wiele rzeczy. Cudowne, wielobarwne postacie, które się pamięta, niezależnie od tego, jak wiele ich jest. I które lubią powracać w dość nieoczekiwanych momentach. Ogrom stworzonego świata i różnorodność, także biologiczną, odkrytych planet. Naukowe prawdopodobieństwo. Polityczne intrygi. Spójną, mimo rozstrzelenia na dobrych kilkadziesiąt lat, akcję, wolną od nudy i powtarzających się wątków. Dla mnie jednak najważniejszy jest etyczny wymiar tej opowieści. W jednym z ostatnich rozdziałów Naomi mówi: „Myślę, o tych wszystkich rzeczach, które mogliśmy zrobić, cudach, które mogliśmy osiągnąć, gdybyśmy byli tylko trochę lepsi, niż, jak się okazało, jesteśmy”. To gorzka, ale jakże prawdziwa diagnoza kondycji ludzkości – nie tylko tej z Ekspansji. U Coreya ludzie nie są lepsi niż są, byli i będą. Nie znaczy to jednak, że nie ma dla nas nadziei, nawet jeśli sprawia ona, że jedyne, co możemy, to próbować jednak być dobrzy.
James S.A. Corey, Upadek Lewiatana, tłum. Marek Pawelec, Wydawnictwo Mag, 2022
(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.