Nie mam pojęcia, komu przyszło do głowy, że warto pokusić się o kontynuację filmu Willow, który był wprawdzie przyzwoitą, ale z pewnością nie wybitną historią fantasty. Kimkolwiek jednak jest ta osoba, jestem jej bardzo wdzięczna, bo dzięki niej dostałam kilka godzin świetnej rozrywki z uroczymi postaciami, dobrą opowieścią, masą przygód, odrobiną suspensu, wiaderkiem emocji oraz sporą dawką wzruszeń i uśmiechu. To jest dokładnie takie fantasy, na jakie od dłuższego czasu czekałam – w ogóle o tym nie wiedząc.
Willow jest lekki i bezpretensjonalny. I to chyba w tym (choć nie tylko w tym) właśnie jest najbliższy filmowi Rona Howarda, ale też innym produkcjom fantasy z lat 80. ubiegłego stulecia, jak Zaklęta w sokoła czy Niekończąca się opowieść. Niewinnym, niezobowiązującym, bez wielopoziomowych politycznych intryg, wielkich moralnych rozterek i natchnionego wodolejstwa. Zamiast tego dostajemy czysto przygodową opowieść z na pozór niedobraną drużyną bohaterów przemierzającą fikcyjny świat z misją ocalenia młodego księcia i tegoż świata przed zakusami wielkiego groźnego zła. Historię, która nie męczy, nie stresuje i nie przeraża, co nie znaczy, że nie ma w niej emocji i dramatów, czasem z kategorii teen drama, a czasem całkiem sporego kalibru.
Jest też bezczelnie i otwarcie queerowy. Przynosi nam Kit – pierwszą nieheteronormatywną księżniczkę Disneya. I to na pierwszym planie! Mimo zamiłowania do walki mieczem i ogólnej niechęci do pięknych sukien oraz bali, Kit ma bowiem wszystkie ważne atrybuty disnejowskich księżniczek: brak jednego rodzica, trudne relacje z drugim, niechęć do życia, które dla niej zaplanowano, bunt w pierwszych piętnastu minutach opowieści, rycerkę u boku, naprzemienne ocalanie i bycie ocalaną przez osobę, którą kocha, i w końcu niesamowity strój w finale! Właściwie jedyne, czego nie robi, to nie śpiewa – i na waszym miejscu bym jej tego nie proponowała, bo spiorunuje was gniewnym spojrzeniem albo, gorzej, znów zastygnie zezłoszczona w najbardziej nieodpowiednim momencie i trzeba będzie ją ratować.
Na dodatek jest feministyczny, i to bynajmniej nie dlatego, że większość głównych postaci to kobiety, czy że damselą w distresie jest Airk, brat Kit, a dlatego, że jest równościowy i nie powiela patriarchalnych stereotypów. Role w drużynie zostały rozdane nie według płci, a kompetencji, dość szybko okazuje się też, że każdy jest w niej ważny i potrzebny, będąc sobą, a nie pełniąc narzuconą czy wybraną rolę (choć czasami do tego bycia sobą musi dorosnąć – a przede wszystkim uwierzyć). Ot, pozornie bezużyteczny i fajtłapowaty książę Graydon okazuje się być mędrcem (niemal krzyknęłam z radości, zorientowawszy się, że w ekipie jest nerd), czarodziejem i, co najważniejsze, sercem grupy. Sfochowana Kit (kolejna bardzo księżniczkowa cecha) niemal od początku ma zadatki na bohaterkę, którą zawsze pragnęła być, a także lojalną protektorkę i mądrą doradczynię. Boorman, obsadzony w roli łajdaka, tchórza i elementu komicznego, okazuje się nie tylko niezastąpionym towarzyszem w tarapatach, ale też wiernym i mężnym kompanem – musi tylko zdać sobie sprawę, że to, czego poszukiwał przez całe życie, nie jest przeznaczone dla niego. Elora potrzebuje zaakceptować, ale też zrozumieć siebie, podobnie jak Jade, po drodze mierząca się ze swoją przeszłością, które to doświadczenie kompletnie przewartościuje jej dotychczasowe życie i pomysł na siebie. I w końcu Willow, którego siła i mądrość płynie z akceptacji własnej słabości. Wszystkich tych postaci, z Airkiem, który dość szybko okazuje się nie być takim lekkoduchem, na jakiego wygląda, nie sposób nie polubić, nawet jeśli czasami przyjdzie nam westchnąć z irytacji nad ich wyborami czy niedostrzeganiem oczywistości.
Świetnie robi też serialowi prostota. Zaczynając od nawiązań do filmu, które nie zajmują całego pierwszego odcinka i pozwalają łatwo wejść w ten świat również osobom, które nie znają pierwszej części historii, przez samą serialową opowieść, w zasadzie sprowadzającą się do przejścia z punktu A do punku Z, przeżycia kilku przygód i dowiedzenia się przez bohaterów wielu nowych rzeczy i o swojej przeszłości, i o tym, do czego są zdolni, po konsekwentną konstrukcję odcinków, z których każdy jest osobną przygodą, wprowadza nowe miejsca, potwory i postacie oraz obowiązkowo kończy się cliffhangerem, żebyśmy nie mogli się doczekać ciągu dalszego. Inny jest jedynie siódmy, przedostatni, odcinek. To w nim bohaterowie mierzą się przede wszystkim ze swoimi słabościami i obawami, przygotowując się do dość (ale bez przesady) spektakularnego ostatecznego (ale czy na pewno?) starcia. I niejako przy okazji dostajemy w nim całą masę przecudownych, klimatycznych ujęć. A skoro już przy tych ostatnich jesteśmy, to w warstwie realizacyjnej znowu króluje prostota. Choć widać, że serial został nakręcony z wykorzystaniem zdobyczy kinematografii z XXI wieku, a efekty komputerowe i potwory nie przyprawiają o ból zębów, to ta warstwa jest dość skromna – lub też taką udaje. Na pierwszym planie pozostaje przygoda i postacie, które mogłyby się sprawdzić i te 35 lat temu, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Willowa i Sorshę w akcji.
Zazgrzytały mi właściwie tylko dwie rzeczy. Pierwsza to humor. Tu na minus wyróżnił się drugi odcinek, a konkretnie scena, w której bohaterowie dość głupkowato komentują pierwsze próby posługiwania się magią przez Elorę. Miałam dość duży kłopot ze zrozumieniem intencji twórców, dopóki nie przyszło mi do głowy skojarzenie z absolutnie klasycznym serialem fantasty Xena: Wojownicza Księżniczka, która również opierała się na nie zawsze poważnym podejściu do całkiem dramatycznych wydarzeń. Co zabawne, to był też moment, w którym zakochałam się w Willow, bo zorientowałam się, jak bardzo w czasach pełnych patosu superprodukcji brakowało mi lżejszego podejścia do gatunku. Drugi zgrzyt jest poważniejszy. Wprawdzie trudno zarzucić tak queerowej opowieści podążanie za tropem bury your gays, niemniej jednak w trzecim odcinku wprowadza małżeństwo kobiet i dość szybko je zabija. Ta śmierć ma swoją rolę w opowieści – pokazuje powagę zagrożenia, z którym mierzą się młodzi bohaterowie – niemniej jednak, po uroczym i zabawnym wprowadzeniu tej dwójki, jest też przykra i szokująca, i na dobre pokazuje, że nie jest to opowieść nie tylko dla najmłodszych, ale też bardziej wrażliwych widzów.
W porównaniu ze zdecydowanie bardziej epickimi produkcjami fantasy ostatnich lat, z Wheel of time, Shadow and bone, The Rings od Power i House of the Dragon na czele Willow prezentuje się skromnie. Zamiast rozlicznych krain mamy ich zarysy, zamiast miast dostajemy wioski i ruiny, zamiast bitew – co najwyżej potyczki. Wielką politykę zastępuje klasyczne starcie dobra ze złem, a spiski i tajne sojusze – drobne intrygi i kłamstewka, najczęściej wynikające z tchórzostwa bohaterów czy chęci dodania sobie przez nich powagi. Nie brakuje za to magii, nawiedzonych zamków, tajemniczych lasów, potworów, różnorodnych ludów (i nieludzi) i zagadek, a także wiary, że przyjaźń, miłość, empatia i wybieranie tej trudniejszej, zamiast wygodnej, drogi wystarczą, by poradzić sobie nawet z największym niebezpieczeństwem. Potrzebowałam tej historii – oraz towarzyszącego mi właściwie od początku oglądania przeświadczenia, że cokolwiek się w niej wydarzy, to wszystko skończy się po prostu dobrze. Takiej nieskomplikowanej, choć miejscami mrocznej, baśni z fajnymi postaciami, którym łatwo kibicować, czasem zjawiskowo pięknej, czasem niezbyt mądrej, i niemal cały czas będącej zwykłą niezobowiązującą rozrywką.
A jak wy bawiliście się przy Willow? Dajcie znać na Facebooku!

(ona/jej) Fotografka amatorka, jedna druga whosomowej sekcji wspinaczkowej. Zakochana w Ekspansji i prelegowaniu na konwentach. Zachłanna życia, nowych miejsc, ludzi i wrażeń. Eksblogerka, eksdziennikarka radiowa, eksaktywistka społeczna. Od jakiegoś czasu uczy się spełniać marzenia i bardzo jej się to podoba.