W tym roku nie ma innej książki, nie licząc mającej ukazać się w listopadzie Turns of Fate Anne Bishop, na której premierę czekałabym z równie zapartym tchem, co na Wschód słońca w dniu dożynek, czyli najnowszą odsłonę Igrzysk Śmierci. Wcale nie dlatego, że od początku mówiło się, że będzie ona opowiadać historię Pięćdziesiątych Głodowych Igrzysk, czyli tych, w których udział brał kochany przeze mnie Haymitch Abernathy, ale ponieważ Suzanne Collins, wbrew temu, co zarzuca jej część internetowego komentariatu, nie odrywa kuponów od sukcesu oryginalnej trylogii. Gdyby naprawdę chciała to robić, to moglibyśmy być w tym momencie gdzieś na dziesiątym? jedenastym? tomie, bo bohaterów, których chciałoby się lepiej poznać, absolutnie nie brakuje. Jednak nic z tego, ponieważ Collins pisze wtedy, gdy naprawdę ma coś do powiedzenia.
I nie bierze przy tym jeńców.
Wschód słońca w dniu dożynek rozpoczyna się przed świtem w dniu losowania trybutów, który, tak się składa, jest też dniem szesnastych urodzin Haymitcha. Ten zaś, jak typowy szesnastolatek, to pomarudzi, że chciałby jeszcze poleżeć w łóżku, to poczochra młodszemu bratu włosy, to wybłaga od mamy, żeby jeden z domowych obowiązków mógł wypełnić po południu, bo chciałby się nacieszyć urodzinami. Odwiedzi bimbrownię znajdującą się poza oficjalnym terytorium Dystryktu, w której pracuje, aby dorobić do bardzo wątłego domowego budżetu, a potem nareszcie przyjdzie mu skraść kilka chwil z Lenore Dove, miłością jego życia, dziewczyną o pięknym głosie i duszy rewolucjonistki. Może i nie jest to obraz raju, ale na pewno domu; miejsca, które Haymitch zna, w którym nawet jeśli nie czuje się w pełni bezpieczny, to na pewno kochany.
Przynajmniej do momentu, gdy losowanie trybutów – tego roku podwójnie przerażające, bo dzieci biorących udział w Głodowych Igrzyskach ma być dwa razy więcej – zmienia wszystko. Haymitch zostaje brutalnie wyrwany z tego znanego sobie i wypełnionego miłością domu i rzucony na pożarcie maszynce do mielenia mięsa. Bo tym przecież są i same Igrzyska, jak i śledzący je z zapartym tchem Kapitol: jedną wielką maszyną zaprojektowaną do zabijania.
– Nie wolno ci tego powiedzieć! – protestuje Drusilla. – Popsujesz całą genialną robotę, którą wykonałam, żeby zamaskować zamieszki.
– Jakie zamieszki? […] uciekał, a wasi ludzie go zastrzelili.
– Potrafię rozpoznać zamieszki!
Collins w żadnym momencie poprzedzającym premierę nie ukrywała tego, że napisała powieść przede wszystkim o propagandzie. Żadne słowa autorki nie były jednak w stanie przygotować mnie na to, jak bardzo aktualna i realistyczna jest to historia. Jak bardzo bezwzględna w swojej prostocie. I, co widziałam już w paru dyskusjach na jej temat, być może najtrudniejsza do przełknięcia ze wszystkich dotychczasowych odsłon serii.
Każda osoba, która zetknęła się ze światem Panem, wie, że to dystopia, potworny obraz jeszcze potworniejszej dyktatury. Być może więc nie powinny dziwić kolejne zbrodnie wojenne i przeciwko ludzkości prezentowane we Wschodzie słońca w dniu dożynek: strzelanie do protestujących, porywanie dzieci tych, którzy sprzeciwiają się władzy, i wychowywanie ich na (niemal) idealnie posłusznie maszynki do wykonywania rozkazów, dosłowne rozrywanie ludzi do gołych kości. Oczywiście, że to wszystko tutaj jest. Tak działają przecież złe dyktatury, czyż nie?
Ano i tak, i nie. Co uderza najmocniej już po zakończeniu Igrzysk, gdy jako czytelnicy zderzamy to, co wiemy my, z tym, co zobaczyli mieszkańcy nie tylko Kapitolu, ale całego Panem. A zobaczyli perfekcyjnie zedytowane reality show pozbawione wszelkich oznak zwykłego człowieczeństwa, poczucia społeczności, czystej dobroci. Zobaczyli to, co mieli zobaczyć, nie to, co wydarzyło się naprawdę. Najbardziej uderzające zaś w tej scenie jest to, jak bardzo proste okazuje się obdarcie ofiary propagandy z jej własnej tożsamości: nie tylko w oczach otoczenia, ale też jej samej. Ten moment, gdy zaczyna wątpić w swoją własną historię, wspomnienia, motywacje i staje się tylko tym, co widzą inni.
Dokąd trafisz, dziewczynko? Z powrotem do […]? Do tutejszej ziemi? Czy spalą cię i nie zostanie po tobie żaden ślad? Tak czy inaczej, nie dotknie cię już nikt, komu by na tobie zależało. Ja byłem ostatni.
Propaganda to jednak nie tylko obraz telewizyjny. To też szorty Haymitcha uszyte z worka z mąką ze stemplem: UFUNDOWANE PRZEZ KAPITOL. To plakaty przypominające o tym, że bez chleba nie ma pokoju, a tylko Kapitol może ten chleb zapewnić. To język w ustach naprawdę sympatycznych kapitolińczyków mówiących o paznokciach chłopaka z Dwunastki jak o pazurach, o Igrzyskach jako o okazji do dekorowania domu i rozwieszania z mamą chorągiewek, o tym, że oczywiście śmierć jest przykra, ale to wszystko dla Większego Dobra. Dla Tradycji. Dla Pamięci o tym, jakże to wielką tragedią był bunt Dystryktów przeciw Kapitolowi. To cała otaczająca bohaterów rzeczywistość, z której wyrwanie się wydaje się niemożliwe, bo przecież poza Panem jest już tylko „dzicz”.
A skoro o bohaterach mowa, to po raz kolejny Collins nie zawodzi. Jeśli kochało się Haymitcha po oryginalnej trylogii, to tu pokocha się go jeszcze bardziej i wypłacze się z jego powodu hektolitry łez. To jest dobry chłopak. Nie ideał, nie rycerz na białym koniu, nawet nie łobuz, którego obraz każe mu się sprzedawać przed kamerami. Ot, szesnastolatek z sercem we właściwym miejscu, przerażony, ale jednak silący się na odwagę, marzący o zmianie, której nadejście jest przecież niemal niemożliwe, ze strony na stronę coraz bardziej zaszczuty. Ludzki królik, który i walczy, i ucieka, i czasem zastyga ze strachu w miejscu. Maysilee, jedna z jego towarzyszek z Dwunastego Dystryktu, która będzie walczyć jak lwica, aby nie odebrano jej podmiotowości i dumy. Louella i Lou Lou, o których trochę głupio tu nie wspomnieć, ale z drugiej strony, czegokolwiek bym tak naprawdę o nich nie powiedziała, będzie spoilerem. Ampert, w przypadku którego tak łatwo jest czasem zapomnieć, że ma ledwo dwanaście lat, bo przyszło mu dorosnąć o wiele za szybko. Effie, która z jednej strony zjawia się jako taki jeden z niewielu słodkich promyczków słońca, a tak bardzo ma się ochotę nią potrząsnąć, żeby otworzyła oczy i zastanowiła się chociaż przez chwilę, co się tak naprawdę wokół niej dzieje. Plutarch, młodszy i mniej doświadczony, a jednocześnie chyba bardziej cyniczny, niż znamy go z trylogii. Powodowany trudno tak właściwie powiedzieć czym, jakimś wewnętrznym gniewem ukrytym pod kolejnymi warstwami masek. No i oczywiście prezydent Snow. Wszyscy jego apologeci podnoszący głowy po Balladzie ptaków i węży powinni znów je schować i nie wychylać się nigdy więcej. Snow owszem, jest tutaj doświadczonym politykiem, bezwzględnym dyktatorem, dość sprytnym trucicielem, jednak przede wszystkim jest małym, zakompleksionym, całkowicie żałosnym człowieczkiem. Dorosłym (na papierze) mężczyzną, który po czterdziestu latach nadal nie może pogodzić się z porzuceniem przez dziewczynę i będzie się mścił na szesnastolatku za to, że ten ma szczęśliwsze życie miłosne od niego.
Wydaje mi się, że ten żałosny obraz Snowa, który jest tak naprawdę obrazem wielu panów w średnim wieku w naszej rzeczywistości, przyklejonych do swoich biurek i gotowych popełnić ludobójstwo w obronie władzy, jest jedną z najważniejszych lekcji, jakie Collins chciałaby, żeby jej czytelnicy odrobili przy tej lekturze. Wraz z odpowiedzeniem sobie na pytanie: dlaczego tak właściwie się nie buntujecie?
Ślą chłopa na stryczek, zaś babę na mąki
za kradzież gąseczki z niczyjej gdzieś łąki.
Na większych szubrawców nie wzniesie nikt pięści,
choć ci kradną łąkę spod kupra tej gęsi.
Suzanne Collins, Wschód słońca w dniu dożynek, tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, Must Read 2025.

(ona/jej)
Wieczna studentka filologii wszelakich, korektorka, rycerka w służbie feminatywów i aspirująca pisarka, chociaż zazwyczaj pisze do pękającej w szwach szuflady i ostatnimi czasy głównie w języku angielskim. Celtofilka, italofilka, z mocną obsesją na punkcie legend arturiańskich. Jej przepis na idealny wieczór to wino, coś słodkiego i bardzo długa sesja RPG w roli graczki lub Mistrzyni Gry, a potem queerowa fantastyka do poduszki. Doctor Who poznała w 2011 lub 2012 roku i od tego czasu ani nie potrafi ani nie zamierza się od tego serialu uwolnić, chociaż nadal w serduszku opłakuje odejście Dwunastego. Nałogowo siedzi na Spotify, słuchając folku, włoskiego popu i tylu musicali, ile się tylko da – i niczego nie żałuje.