Anna Brzezińska powraca z kolejną niesamowitą cegłą – oto Zmierzch świata rycerzy, który premierę ma dokładnie dziś!
Są takie książki, które zaczynasz czytać i od pierwszej strony wiesz, że zostały niejako napisane do ciebie. Powody mogą być różne: tematyka, styl osoby autorskiej, jakieś jedno zdanie, które bardzo mocno z tobą zarezonowało. Czy też, jak w przypadku moim i Zmierzchu świata rycerzy Anny Brzezińskiej – wszystko to naraz i po stokroć.
Nie będę ukrywać – wyczekiwałam tej książki z wypiekami na twarzy, odkąd tylko zobaczyłam pierwsze zapowiedzi. No co może być piękniejszym rozpoczęciem wiosny niż ponad siedemset stron lektury o kobietach wczesnego renesansu? I to jeszcze od autorki między innymi Sagi o zbóju Twardokęsku, Córek Wawelu czy Wody na sicie (która w mojej skromnej opinii jest jedną z najlepszych polskich powieści ostatnich lat – ale o tym może kiedy indziej, w innym tekście)? Moje wstępne oczekiwania wisiały więc na bardzo wysokiej poprzeczce, a mimo to w najśmielszych snach nie przypuszczałam, jak bardzo mnie ta książka zachwyci.
Zacznijmy jednak od początku – a może jednak od pewnego końca? Bo i o to się przecież rozchodzi: o ten moment w europejskiej historii, gdy rycerze w lśniących zbrojach dogorywali w swoich włościach, resztką sił starając się zatrzymać upływ czasu, podczas gdy na scenę dziejową wdzierała się zakochana w antyku młodzież, pragnąca nowego-starego świata, takiego jak z Odysei, a nie Pieśni o Rolandzie. Anna Brzezińska zaprasza nas, abyśmy stanęli obok niej na pobitewnym pobojowisku pod Nancy, stolicy Lotaryngii, i razem z żołnierzami poszukali wśród jeńców i poległych księcia Karola Zuchwałego, władcy Burgundii, jaśniejącego ideału wśród dowódców. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dziwne otwarcie: nie przed bitwą, a już po niej, wśród mrozu i błota, a i chwały w tych opisach niewiele, mnóstwo za to niepewności, pewnego rodzaju irytacji, dzikiego wyczekiwania. Umarł czy nie umarł? Burgundia padnie czy nie padnie? I w pierwszej chwili nawet trochę do osoby czytającej nie dociera, co autorka ma na myśli, gdy pisze, że „w 1477 roku – w stratowanym końskimi kopytami, zamarzniętym błocie pod Nancy – dobiegło kresu feudalne średniowiecze i otworzyła się ścieżka prowadząca ku nowej epoce”. Ale zaraz potem prym w opowieści przejmują Małgorzata York, małżonka nieszczęsnego Karola, oraz jego córka Maria, a koła zębate europejskiej polityki i filozofii zaczynają poruszać się coraz szybciej i szybciej, a my powoli zaczynamy rozumieć.
Tutaj należałoby zaznaczyć jedną rzecz – Zmierzch świata rycerzy nie jest powieścią. Jest za to przykładem tego, jak powinno się opowiadać o historii. Nie ma w tej książce nic z nudnego wykładu z Historii Wybranego Kawałka Świata zaczynającego się o osiemnastej trzydzieści i trwającego jakieś trzy milenia (wierzcie mi, przeżyłam ich wystarczająco, aby wiedzieć, o czym mówię), jest za to sporo z wieczoru ze znajomymi spędzonego w przytulnej kawiarni i wspólnego wymieniania się ciekawostkami ze świata. Anna Brzezińska doskonale rozumie to, że historia opiera się na ludziach – ale nie tylko tych uwiecznionych na pięknych portretach i na zawsze zamkniętych w muzeach, ale przede wszystkim na tych, których zwykle skazujemy na role czysto epizodyczne: służbie, wagabundach, szwaczkach, karczmarzach czy chłopstwie. Autorka z jednej strony pomaga nam więc zajrzeć przez dziurkę od klucza do wielkopańskich posiadłości, aby zaraz usadzić nas nad rzeką albo w karczmie, żebyśmy i my mogli posłuchać najświeższych plotek roznoszących się po Europie jak nasiona dmuchawca. Przeszłość i teraźniejszość zlewają się w jedno, pozwalając się wciągnąć w ten dawny świat tak mocno i głęboko, jak przy najlepszych z powieści awanturniczych.
No dobrze, powiecie, ale o kim dokładnie mówią te plotki i kogo podglądamy? Sam podtytuł głosi, że interesują nas „kobiety, którym zawdzięczamy nowożytność”. Podróżujemy więc od Anglii do księstw i republik Półwyspu Apenińskiego, odtwarzając trasy posłańców, spiskowców i szpiegów krążących w skomplikowanym tańcu od jednej damy do drugiej. Jak już wspominałam, rozpoczynamy od Małgorzaty York, która wierzyła, że małżeństwo z Karolem Zuchwałym uwolni ją z poranionej różaną wojną domową Anglii, a zamiast tego wrzuciło ją w sam środek dyplomatycznych potyczek między Burgundią i Francją. Obok niej staje jej pasierbica Maria Burgundzka, która uśmiechami, wyćwiczonymi słówkami i wszelkimi innymi dostępnymi środkami walczyła o to, aby zachować władzę nad ziemiami swojego ojca, a której życie przedwcześnie przerwał wypadek podczas jazdy konnej. Jest też córka Marii, Małgorzata Habsburg, dla której los miał w planach dziesiątki partii politycznych szachów w imię zachowania zwierzchnictwa nad Niderlandami. A to dopiero początek! Bo oto w Rzymie oczekują nas ambitne i zaradne kochanki papieża Aleksandra VI (czyli niesławnego Rodriga Borgii) oraz jego zmyślna i piękna córka Lukrecja, którą późniejsi historycy i plotkarze potraktowali dużo okrutniej, niż na to zasługiwała. A na samym końcu zawitamy do Ferrary, z którą, jak mi się zdaje, polski czytelnik obeznany będzie najmniej – gdzie pod batutą rodu d’Este, a szczególnie jego żon, ukochanych i córek, rozkwita nowożytna dworska kultura literacka i filozoficzna.
Oczywiście to nie tak, że na mężczyzn zarzucono płachtę milczenia. Jak najbardziej spotykamy Maksymiliana Habsburga, Henryka VII Tudora, Cezarego Borgię, Ferdynanda Aragońskiego czy nawet pochylonego nad manuskryptem Śmierci Artura Tomasza Malory’ego. Widzimy całe pochody królów, papieży, generałów i dworzan, ale patrzymy na nich okiem otaczających ich kobiet oraz poddanych, mając gdzieś z tyłu głowy myśl, że to nie oni muszą zawsze grać pierwsze skrzypce. Jedno jednak trzeba autorce oddać – opisując nam dzieje życia, koleje szczęścia i tragedii tych wszystkich osób, którym przyszło tworzyć to, co dzisiaj zwiemy renesansem, bardzo stara się ich nie oceniać, a zrozumieć. I pokazać nam, że gdzieś zawsze krył się powód podjęcia takiej, a nie innej decyzji – czy to w otrzymanym dopiero co liście, czy w poczuciu obowiązku, czy w porywie serca.
Dużą rolę odgrywa tu też warsztat językowy autorki. Trudno mi powiedzieć, kiedy ostatnio tak nieopisaną przyjemność sprawiała mi czyjaś polszczyzna – wydaje mi się, że przy okazji lektury Anne z Zielonych Szczytów w przekładzie Anny Bańkowskiej. To jest język, który płynie, zostawia posmak na języku, parzy, gdy mowa o słonecznym lecie na rzymskich ulicach i mrozi, gdy zapadają zimowe noce nad Anglią. Język, który ma fakturę, wijący się w zdaniach, które zakradają się do pamięci i nie chcą jej opuścić. Przyznać też trzeba, że są momenty, gdy naprawdę nachodzi człowieka zastanowienie, czy jest to książka napisana współcześnie, bo brzmi jak oryginalna Kronika z Czasów Dawno Niebyłych – ani na moment nie popadając w śmieszność, parodię czy nadmierny patos. Oddałabym naprawdę wiele, żeby samej potrafić tak pisać.
Muszę szczerze przyznać, że gdzieś tak w połowie lektury dopadł mnie lęk przed napisaniem tej recenzji. Bo czy mój zachwyt nie jest po części efektem tego, że czternasto- i piętnastowieczna Burgundia, Ferrara czy Rzym to moje wielkie miłości, a Małgorzata York, Małgorzata Habsburg, księżna Sabaudii, Giulia Farnese czy Izabela i Beatrice d’Este są od dawna moimi idolkami? Ale zaraz dotarło do mnie, że przecież o to niejako chodzi. Anna Brzezińska sama przyznaje, że ta książka jest owocem pewnej bardzo starej miłości – miłości do motywów, wzorców i ludzi przewijających się od murów Troi, poprzez dwór w Kamelocie i okręt Sindbada, aż po bazyliki Rzymu i place Ferrary. I właśnie ta miłość, czysta, najszczersza, urzekająca miłość, która wylewa się z każdej zapisanej strony i trafia prosto do serca osoby czytającej, jest tym, co należy promować. Wydaje mi się bowiem, że gdy słuchamy lub czytamy, jak ktoś mówi czy pisze o czymś z tak oślepiającą pasją, to bez względu na to, czy jesteśmy z tematem oblatani, czy też wiemy o nim jedno wielkie nic, to i tak chcemy słuchać i czytać. Bo ostatecznie zapamiętujemy wtedy nie tylko suche fakty, ale także i emocje, a te zawsze zostają z nami na dużo dłużej.
Czy jest to cegła? Jak najbardziej. Czy odczuwa się to podczas lektury? Absolutnie nie. Dlatego moja rada jest prosta: idźcie i kupujcie tę pozycję, wszyscy – dla siebie i na prezenty, jakkolwiek zechcecie. Nie pożałujecie. A i jestem więcej niż pewna, że znajdą się osoby, które dzięki Zmierzchowi świata rycerzy pokonają traumę ze szkolnej ławki i dostrzegą, że historia to nie tylko kalendaria i daty, ale przede wszystkim ludzie.
Anna Brzezińska, Zmierzch świata rycerzy. O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność, Wydawnictwo Literackie 2023. Serdecznie dziękujemy wydawnictwu za udostępnienie nam tekstu przedpremierowo!
(ona/jej)
Wieczna studentka filologii wszelakich, korektorka, rycerka w służbie feminatywów i aspirująca pisarka, chociaż zazwyczaj pisze do pękającej w szwach szuflady i ostatnimi czasy głównie w języku angielskim. Celtofilka, italofilka, z mocną obsesją na punkcie legend arturiańskich – a zwłaszcza obecnych w nich kobiet, które należy jak najszybciej na nowo przedstawić światu i popkulturze. Gdyby mogła, pomieszkiwałaby na zmianę w Edynburgu, Turynie i Wiedniu, ale na ten moment poznańskie koziołki też jej nie przeszkadzają. Jej przepis na idealny wieczór to wino, coś słodkiego i bardzo długa sesja RPG w roli graczki lub Mistrzyni Gry, a potem queerowa fantastyka do poduszki. Doctor Who poznała w 2011 lub 2012 roku i od tego czasu ani nie potrafi ani nie zamierza się od tego serialu uwolnić, chociaż nadal w serduszku opłakuje odejście Dwunastego. Nałogowo siedzi na Spotify, słuchając folku, włoskiego popu i tylu musicali, ile się tylko da – i niczego nie żałuje.