Witamy na łamach Whosome Anndycję z recenzją najnowszego hitu Netflixa – serialu Sandman, adaptacji serii kultowych komiksów Neila Gaimana.
Każdy, kto podgląda mnie w mediach społecznościowych lub zna na żywo, wie, że na najmniejszą wzmiankę o nadchodzącej premierze Netflixa trzęsłam się jak, pardon, ćpun przy odwyku.
Ma to związek z tym, że odkąd poznałam dzieło kultury, jakim jest Sandman, zupełnie inaczej patrzę na komiks jako taki; że uważam Sandmana za najdoskonalsze dzieło Neila Gaimana, a ponieważ Gaiman jest moim ukochanym popkulturowym twórcą, Sandman pozostaje niedoścignionym wzorem. W trakcie czekania na serial – żeby do końca nie zwariować – miałam przygodę z audiobookiem reżyserowanym przez Dirka Maggsa, który jest marką samą w sobie. Umówmy się jednak: komiks pozostaje medium wizualnym. Żadna obsada, nawet najbardziej gwiazdorska (serio, po raz kolejny przekonuję się, że nazwisko Gaiman ściąga tych najbardziej znanych) nie zdoła przyćmić serialu. Dlatego w dniu premiery wyłączyłam telefon, odpaliłam Netflixa i zatopiłam się w świecie Snu.
Dla tych, którzy nie znają świata Sandmana – głównym bohaterem jest antropomorficzne wcielenie Snu, jednego z siedmiu bytów zwanych Nieskończonymi. Sen włada własną krainą, w której jest miejsce dla koszmarów i marzeń, a także całej gromady innych fantastycznych postaci. W punkcie wyjściowym jednak jest rok 1918. Pierwsza wojna światowa właśnie się skończyła, a świat opłakuje zmarłych. Roderick Burgess (w tej roli fenomenalny Charles Dance) zamierza schwytać Śmierć, aby zmusić ją do przywrócenia do żywych jego syna, poległego w jednej z bitw. Przez przypadek więzi jej młodszego brata, Morfeusza, Władcę Snów. Konsekwencje są fatalne – niektórzy ludzie nie są w stanie zasnąć, innym śnią się wyłącznie koszmary, a jeszcze inni nie mogą przez lata się obudzić. Przez przeszło sto lat, kiedy Morfeusz pozostaje w więzieniu maga, równowaga w świecie żywych jest zaburzona. A po uwolnieniu Snu wcale nie jest łatwo przywrócić ją do normalności.
Przed seansem byłam bardzo ciekawa, jak poradzi sobie Tom Sturridge w głównej roli, ponieważ jak dotąd nie kojarzyłam go z żadnego filmu czy serialu. Jestem zachwycona. Morfeusz Sturridge’a jest o wiele bardziej ludzki, bezbronny i zagubiony niż jego komiksowy odpowiednik, a jednocześnie w całej gamie niuansów niesie ze sobą poczucie, że Sen jest czymś więcej niż bogowie z dowolnego panteonu. Przedtem miałam zastrzeżenia co do charakteryzacji Sandmana – w komiksie jego oczy przypominają odległe gwiazdy na nocnym niebie, są bezdenne i czarne. Aktorowi brak tego elementu, co może odejmować mu boskości. Ale to, co Sturridge wyprawia z mimiką, jest niepojęte – wystarczy minimalne spojrzenie w bok, leciutki, naprawdę leciutki uśmiech na kamiennej twarzy (w odcinku szóstym, w którym Sen w końcu spotyka się ze starszą siostrą, umierałam ze śmiechu – Sturridge przypomina w nim nafoszonego nastolatka w gotyckiej fazie i to tak wspaniale gra w jego relacji ze Śmiercią), a scena nabiera emocji. Pod fasadą w Morfeuszu jest ukryty wachlarz rozedrganych uczuć, które wychodzą na wierzch podczas toku zdarzeń. Ciężko mi będzie wracać teraz do zeszytów Sandmana, nie mając przed oczami serialowego Morfeusza. To dobrze, to bardzo dobrze.
W ogóle mam wrażenie, że ktokolwiek przykładał się do castingu, powinien dostać za niego Oscara – Boyd Holbrook w roli Koryntczyka, zbiegłego ze świata Śnienia koszmaru i seryjnego zabójcy, udowadnia, że oczy wcale nie są potrzebne, żeby zagrać zimnego psychopatę. Kirby Howell-Baptiste gra Śmierć w najbardziej genialnym z odcinków, na którym płakał sam Gaiman (a niżej podpisana dostawała regularnego rozstroju nerwowego). Lubię myśleć, że kiedy wybieramy się na drugą stronę życia, pożegna i zarazem powita nas ktoś w rodzaju gaimanowskiej wersji śmierci. Ktoś, kto cytuje Mary Poppins, zachwyca się Schubertem i uważa ludzkość za wartą poświęcenia uwagi. Śmierć z serialu taka właśnie jest. Bałam się Vanesu Samunyai w roli Rose Walker. Jest to druga najważniejsza rola w początkowych tomach Sandmana – popycha akcję do przodu i fabuła kręci się wokół jej postaci. W dodatku aktorka, która ją gra, to debiutantka. A jednak daje radę – wątek Rose należy do jednego z moich ulubionych w całym serialu. Mason Alexander Park zasługuje na uwagę podwójnie – po pierwsze sam wywalczył tę rolę u Neila Gaimana (brawo za odwagę i pewność siebie), a po drugie jego Pożądanie jest przebiegłe, żądne władzy, złośliwe i nienawidzi się go tak samo, jak w komiksie.
Jedną z moich największych wątpliwości było to, jak twórcy poradzą sobie z poprowadzeniem akcji bez bohaterów DC, skąd przecież wyrósł Sandman. Serial sięga po kilka ciekawych rozwiązań – nazwisko Johna Dee, granego przez Davida Thewlisa (skądinąd doskonale – miałam do tej postaci dużo więcej sympatii i zrozumienia niż do oryginału) pojawia się tylko dwa razy i łatwo można je przeoczyć, Johna Constantine zastępuje Johanna Constantine (Jenna Coleman, do której jako jedynej mam uwagi: wydaje mi się, że gra swoje bohaterki w ten sam sposób – jako zadziorne, pewne siebie, flirtujące i zawsze radzące sobie w każdej sytuacji; ogółem: przefajnowane, co irytuje). Lyta Hall, która w komiksie była superbohaterką na emeryturze, tu jest sąsiadką Rose Walker, pomagającą jej w odnalezieniu rodziny. Wszystkie te rozwiązania się sprawdzają całkiem dobrze, chociaż kogoś, kto zna komiksowy oryginał, mogą wprawić w zdziwienie.
Jest mi ciężko znaleźć w tym serialu coś, co mi się nie podobało – wszystko, od obsady, poprzez efekty specjalne (chociaż ja jestem osobą przyzwyczajoną do, hm, bardzo umownych efektów specjalnych brytyjskiej telewizji, więc pewnie jestem nieobiektywna), aż do tyłówek, wyglądających jakby tworzył je Dave McKeane, przyprawiało mnie o piski. Gdzieś pomiędzy trzecim a czwartym odcinkiem akcja toczy się nieco za wolno, przedstawiając poszczególne postacie, i może to zmęczyć przeciętnego odbiorcę, ale warto je przeczekać, by wciągnąć się na dobre w świat Śnienia. Wiele postaci w tym sezonie jest ledwie zarysowanych, aby prawdziwie pokazać się w następnym. Serial dla osób przyzwyczajonych na przykład do Dobrego Omenu, w który również ingerował Gaiman, może być za mroczny (dosłownie i w przenośni). Ale dla tych, którzy wyczekali sobie ten serial przez ostatnie 33 lata, jest to naprawdę wyśniona wycieczka w świat cudownego fantasy.
PS. Moją ukochaną po wsze czasy postacią pozostaje Lucienne. Czy ktoś może załatwić mi posadę w Bibliotece Ksiąg Niespisanych?
A jak wam się podobał Sandman? Niebawem zaprosimy was jeszcze do lektury redakcyjnej dyskusji, tymczasem zapraszamy do dzielenia się wrażeniami na naszym Facebooku i w grupie Polifonia fantastyczna.
Recenzja ukazała się również na blogu autorki. Warto go śledzić! Znajdziecie go pod tym linkiem: KLIK.
Autorka bloga Anndycja, nauczycielka angielskiego, bibliotekarka, pisarka fanfiction, a przede wszystkim fanka. Gdyby mogła być zwierzątkiem, byłaby fenkiem. Regularnie pozwala, żeby popkultura łamała jej serce i przywracała do życia. Lubi filmy Disneya i horrory o duchach, literaturę dziecięcą i reportaże true crime. Miłośniczka brytyjskich seriali, teatru, herbaty, kotków i Neila Gaimana. W Doctor Who wkręciła się dość późno – w 2011 roku – ale wystarczająco wcześnie, by napisać o nim pracę magisterską. Od tamtej chwili większość czasu spędza w TARDIS. Najchętniej z Dziesiątym Doktorem.