Tytułem wstępu: Yellowface to pierwsza przeczytana przeze mnie książka Rebekki F. Kuang. Pomimo entuzjastycznych opinii na temat innych powieści tej autorki, jak dotąd nie było mi z nią po drodze. Na zmianę tej sytuacji wpłynęła rekomendacja Magdaleny Adamus, blogerki popkulturowej prowadzącej profil Catus Geekus, z którą łączy mnie zdobyte wykształcenie oraz ścieżka zawodowa (aczkolwiek Magda już kilka lat temu odeszła z korpo, które obecnie na wpół zamieszkuję). Przeczytawszy rzeczoną rekomendację oraz blurb z okładki, zdecydowałum się dać Kuang szansę i sprawdzić, o co ten zgiełk.
Przyjaciółki i rywalki
Zaczyna się raczej niewinnie i konwencjonalnie: Athena i June poznają się na uniwersytecie. Obie mają ambicje literackie i próbują swoich sił na rynku wydawniczym. Debiutują mniej więcej w tym samym czasie, przy czym nad książką June czytelnicy (wraz z wydawcą i agentem) dość szybko przechodzą do porządku dziennego, natomiast Athena już przy pierwszej powieści odnosi niesamowity sukces i prze naprzód jak lodołamacz na zimnych morzach amerykańskiego rynku wydawniczego. Mimo tak zasadniczo odmiennych kolei losu dziewczyny nie zrywają kontaktu i wspierają się na trudnej drodze kariery. Opowieść Kuang rozpoczyna się w dniu, kiedy przyjaciółki spotykają się, aby świętować podpisanie przez Athenę umowy z Netflixem na ekranizację jednej z jej książek. June, pracująca jako autorka prac zaliczeniowych dla bogatych studentów, stara się cieszyć szczęściem przyjaciółki… ale kiedy podczas odbywającego się w mieszkaniu Atheny „afterku” gospodyni zadławia się na śmierć kawałkiem naleśnika, gościni TAK JAKOŚ opuszcza miejsce zdarzenia (po próbach udzielenia pomocy oraz wezwaniu służb medycznych, żeby nie było wątpliwości) z rękopisem nowej powieści Atheny w torebce. Po „nadaniu książce ostatecznego kształtu” June przesyła ją swojemu agentowi, który błyskawicznie znajduje wydawcę i kieruje karierę dziewczyny na zupełnie nowe tory.
W zasadzie cała historia mogłaby się na tym skończyć: ot, zawiść zdolna zatruć każdą (szczególnie niezbyt serdeczną) przyjaźń, chęć odniesienia sukcesu literackiego choćby i po trupach (he, he), kradzież pomysłu – teoretycznie postępek June mógłby nigdy nie wyjść na jaw, a kobieta do końca życia pławiłaby się w glorii i sławie, gdyby nie trzy „drobne” kwestie.
Po pierwsze, Athena nosi nazwisko Liu, a jej rodzice przyjechali do Stanów Zjednoczonych z Chin na krótko przed jej przyjściem na świat.
Po drugie, książka Atheny dotyczy chińskich robotników przymusowych, sprowadzanych do Francji podczas pierwszej wojny światowej w celu „wspomożenia wysiłku wojennego”.
Po trzecie wreszcie – June nazywa się Hayward, a w historii jej rodziny od co najmniej kilku pokoleń nie było osób o kolorze skóry innym niż biały.
Nie jestem rasistką, ALE…
Docieramy do kwestii uczuć, jakie Yellowface może budzić w osobie czytającej – przy czym mogę o nich mówić z perspektywy kogoś, kto sam próbuje pisać i publikować, a dla odmiany redakcją czy korektą zajmuje się raczej z doskoku (choć dotyczące tych tematów fragmenty są podobno opisane z dużą znajomością tematu). Obserwowanie procesów myślowych June, jej prób racjonalizowania własnych decyzji i „wybielania” (sic!) się w oczach czytelników tudzież osób z branży wydawniczej przyprawiało mnie o „trzecioosobowe zażenowanie” graniczące ze stanami lękowymi. Nie zrozumcie mnie źle; książka jest naprawdę dobra, ciekawie napisana i skonstruowana, ale główną bohaterkę miałum chwilami ochotę otrzeźwić wiadrem zimnej wody.
Bardzo szybko stało się dla mnie jasne, że June wcale nie chce być pisarką; tak naprawdę zależy jej przede wszystkim na byciu AUTORKĄ, i to wyłącznie taką, o której mówi się dużo i dobrze. Chętnie przyjęłaby też kilka prestiżowych nagród, okopała się na liście bestsellerów „New York Timesa” i podpisała lukratywny kontrakt z wielką wytwórnią filmową. W zasadzie nie można jej za to winić – statystycznie żyje na świecie więcej osób zajmujących się pisaniem w nadziei, że będą mogły przedstawić swoją pracę szerokiej publiczności i zebrać za nią w miarę dobre recenzje (wraz z potencjalną gratyfikacją finansową), niż takich, którym wystarcza proces tworzenia do przysłowiowej szuflady. Artyści są w dużej mierze ekshibicjonistami i pragną uznania. Problem pojawia się w chwili, gdy procesowi temu zaczyna towarzyszyć daleko posunięte zakrzywianie rzeczywistości.
Na potrzeby promocji swojej książki, mocno skupionej na bolesnych i przemilczanych faktach z chińskiej historii, June przyjmuje pseudonim artystyczny Juniper Song – de facto są to jej własne imiona nadane przez mamę-hipiskę, co dałoby się jeszcze logicznie uzasadnić. Ale kiedy pozwala zrobić sobie zdjęcia promocyjne w ciepłym, popołudniowym świetle, przyjmując wyraz twarzy mogący sugerować pewną „niejednoznaczność rasową”, sprawy przyjmują o wiele bardziej skomplikowany obrót. June broni się przed zarzutami o nieszczerość, twierdząc, że przecież „nigdy nie twierdziła, że jest Chinką”, ale nie zabrania nikomu myśleć, że jest inaczej. Stąd już niedaleko do „odwróconego rasizmu”, gorączkowego usprawiedliwiania kradzieży rękopisu (bez pomocy June ostatnie dzieło Atheny nigdy nie ujrzałoby światła dziennego!), do której June nie przyznaje się publicznie pomimo podejrzeń i nacisków, czy doszukiwania się wszędzie spisków mających na celu zdyskredytowanie jej pracy.
Yellowface znakomicie pokazuje proces popadania w paranoję oraz zatracania się w sieci podejrzeń i pomówień niejako na własne życzenie. Wystarczy przecież, że June przyzna się do przywłaszczenia sobie pracy Atheny, podzieli się tantiemami z matką zmarłej przyjaciółki i złoży samokrytykę, a potem zacznie od nowa – z własnymi pomysłami, zapewne startując z nieco gorszej pozycji, ale za to oczyszczona z wszelkich podejrzeń. Problem polega na tym, że oznaczałoby to wyrzeczenie się wszystkiego, co June zdobyła dzięki pomysłowi Atheny, zdeformowanemu i przykrojonemu do formy „zjadliwej” dla większościowej społeczności białych czytelników. Złożenie przyjaciółce hołdu, choć obecne na ustach June przy okazji odpowiadania na pytania o motywację do opowiedzenia losów chińskich robotników przymusowych, staje się sprawą drugorzędną wobec wyników sprzedaży czy liczby pięciogwiazdkowych recenzji na Goodreads.
Serotoninowy haj
Książka Rebekki Kuang znakomicie pokazuje także mechanizm uzależniania się od opinii osób trzecich, szczególnie takich, które nic o nas nie wiedzą ani nie mają żadnego REALNEGO wpływu na nasze życie. Owszem, pozytywne przyjęcie twórczości jest zawsze powodem do radości i dumy, a w erze cyfrowej oczekujemy często natychmiastowej gratyfikacji za naszą pracę w postaci informacji zwrotnej (osoba, która nigdy z uporem godnym lepszej sprawy nie odświeżała AO3 w oczekiwaniu na nowe komentarze, niech pierwsza rzuci kamieniem). W przypadku June do głosu dochodzi również nieumiejętność nadania jakiemukolwiek własnemu pomysłowi na tyle interesującej formy, aby stworzyć w stu procentach oryginalną powieść. Wracam do kwestii „bycia autorką, a nie pisarką” – June bardzo szybko oddaje pole i zamiast tworzyć szkice i wprawki w nadziei, że coś „zaskoczy”, skupia się na rozwijaniu fragmentów notatek Atheny (które też TAK JAKOŚ zaplątały jej się do torebki) i buduje wokół nich coraz bardziej skomplikowaną mistyfikację.
Nie będę zdradzać zakończenia powieści – powiem tylko, że zaskoczyło mnie ono i zastanowiło. Po lekturze zostało ze mną natomiast pytanie, jak daleko można się posunąć w zakłamaniu w imię tak zwanego sukcesu. Nie próbuję rozważać etyczności poruszania problemów mniejszości przez osoby z „większości” ani ustalać granicy pomiędzy inspiracją a plagiatem; zapewne są osoby, które potrafią to zrobić daleko lepiej ode mnie (jeśli uważacie, że to o was mowa, biegnijcie w te pędy do księgarni i kupujcie Yellowface). W przerażający, niszczący sposób zafascynowała mnie natomiast „moralna elastyczność” June i jej toksyczny związek z mediami społecznościowymi. To chyba sygnał dla mnie – i dla każdej osoby, która po lekturze tej książki będzie się czuć podobnie – żeby zrobić krok wstecz i przyjrzeć się, ile czasu spędzamy na rozważaniu tego, jak napisać coś „sprzedawalnego”, zamiast na tworzeniu rzeczy prawdziwych i pięknych.
Polecam zatem lekturę Yellowface zarówno osobom chcącym dowiedzieć się czegoś więcej na temat przemysłu wydawniczego w Stanach Zjednoczonych, jak i tym, które nie są zainteresowane produkcją bestsellerów, ale chciałyby zajrzeć do czyjejś głowy i dokonać przemeblowania we własnej. Mam nadzieję, że wam – nam – się uda.
(A potem dajcie znać na naszym Facebooku, co poczu_ście, czytając tę historię).
Rebecca F. Kuang, Yellowface, tłum. Grzegorz Komerski, Fabryka Słów 2023
(osobatywy; onu/jenu) Queerowa osoba lewicująca. Pisze, piecze chleby, rozgląda się po świecie. Jej totemami są River Song i Lady Mary Crawley. Chętnie skoczy w czarną dziurę za Kathryn Janeway lub Gabrielem Lorcą. Przepada za dragiem.