W oczekiwaniu na odcinek specjalny po 12 serii postanowiliśmy porozmawiać o obecnym showrunnerze Chrisie Chibnallu. To pierwsza część naszej dyskusji.
Clever Boy: Chris Chibnall przejął serial po Stevenie Moffacie. To dla wielu była niespodzianka i ciężka wiadomość. Raczej nie myślano i nie rozmawiano o zmianie showrunnera, choć wielu fanów już przy 9 serii twierdziło, że Moffat się wypalił. Pamiętacie moment, w którym ogłoszono tę decyzję? Jak się czuliście, wiedząc, kto teraz poprowadzi nasz ukochany serial?
Lierre: Moffat wydawał się wieczny… Nie widziałam w nim wypalenia – wręcz przeciwnie, 10 seria pokazała, że jak postanowi trochę zwolnić i zmniejszyć skalę, to efekty są rewelacyjne. Tym smutniej było się pożegnać. Ale starałam się patrzeć w przyszłość z nadzieją. Nie zachwyciło mnie nazwisko Chibnalla w tym kontekście – ale to była dobra decyzja. Rozsądna. Ogarnianie Doctor Who to jest niewyobrażalnie ciężka praca i potrzebny był, szczególnie zaraz po Moffacie, ktoś z mocną wizją i doświadczeniem. Myślę, że Chibnall miał obie te rzeczy w odpowiednich ilościach. Miałam o nim jako o scenarzyście opinię mieszaną – przykładowo nie znoszę Dinosaurs on a Spaceship, a w ścisłej czołówce jest dla mnie The Power of Three. Trudno mi więc było sformułować sobie wtedy jakieś oczekiwania czy nawet nadzieje.
Seweryn Dąbrowski: Dość dobrze pamiętam moją reakcję na wieść o odejściu z serialu zarówno Stevena Moffata, jak i Petera Capaldiego. Chociaż wówczas dopiero zaczynałem moją przygodę z Doctor Who, to odczuwałem bardzo duży smutek. Smutek, który jedynie rósł z nadrabianiem kolejnym historii stworzonych przez byłego showrunnera. Z drugiej strony, w pełni rozumiałem podjętą przez niego decyzję – Steven Moffat nie musiał już wówczas niczego udowadniać, a jego wkład w tworzenie naszego ukochanego serialu na zawsze zapisze się w historii. Co do Chrisa Chibnalla, to mogę podpisać się pod słowami Lierre – wydawał mi się niezwykle racjonalnym i bezpiecznym wyborem. W końcu stworzył całą masę historii z whoniversum niemal od początku powrotu Doctor Who na antenę w roku 2005. Chociaż nie byłem ogromnym entuzjastą jego poprzednich prac (z wyjątkiem fenomenalnego Countrycide z Torchwood!), to jednak postanowiłem dać Chrisowi Chibnallowi duży kredyt zaufania.
Ginny N.: Nie pamiętamy już dokładnie naszej reakcji, ale wiemy, że się ucieszyliśmy. W tamtym momencie Chibnall wydawał się nam właśnie solidnym i dobrym wyborem głównego scenarzysty. Tak bardzo jak zgodzimy się, że Moffat wydawał się nieruszalny z tego stołka, tak nie byliśmy zaskoczeni, że odchodzi – zwłaszcza po wywiadach, w których mówił, jak bardzo męcząca jest to posada i jak prawie doprowadziła go na skraj choroby. I jasne, seria 10 była inna, ale też mamy poczucie, że Moffat pozwolił sobie na aż takie odejście od swojej wypróbowanej formuły, bo wiedział, że odchodzi i że musi zwolnić, jeśli nie chce zrobić sobie krzywdy. Ale, wracając do Chibnalla, my nie patrzyliśmy tu po jego pojedynczych odcinkach w Doctor Who, choć one w większości co najmniej nam się całkiem podobały, a po tym, jak showrunnerował Broadchurch jako wyznacznik tego jaką ,całościową wizję na serial i jego prowadzenie może mieć.
Paternoster Gang: Chris Chibnall przed przejęciem dowodzenia nad Doctor Who dał nam w moim odczuciu dwa naprawdę solidne odcinki serii, na dodatek z Brianem Williamsem, który jest jedną z moich ulubionych postaci drugoplanowych, tak że moją pierwszą reakcją na jego wybór było: w porządku. Gdy okazało się, że dostajemy go w pakiecie z Jodie Whittaker jako Trzynastą Doktor, to „w porządku” zmieniło się w „jak najbardziej”, bo automatycznie przyszły skojarzenia z Broadchurch, które, mimo że nie zawsze równe, było kawałkiem dobrego kina z niezłym suspensem, na dodatek pięknie zrobionego. Nie zastanawiałam się wówczas specjalnie, jaki będzie Doctor Who Chibnalla, choć spodziewałam się ciekawego rozwoju postaci i dobrej układanki z pewną liczbą przypadkowych elementów – dla zmylenia widza – z której finalnie wyjdzie coś zaskakującego, ale też spójnego. A przede wszystkim miałam nadzieję, że Chibnall przygotował coś specjalnego dla Trzynastej, pierwszej Doktory w historii Doctor Who.
Lierre: Mam wrażenie, że wszyscy wpadliśmy trochę w pułapkę Broadchurch. Z tym minimalizmem tego serialu, świetnymi bohaterami, kameralnością i napięciem na kilku poziomach. Wydawało mi się wtedy (teraz może trochę mniej), że było w fandomie jakieś marzenie o zwolnieniu, może większej refleksyjności serialu, mniejszej skali. Tylko dlaczego właściwie założyliśmy, że Chibnall to powtórzy w Doctor Who? Nie wydaje mi się, żebyśmy tych wszystkich wyczekiwanych elementów się rzeczywiście doczekali.
Ginny N.: Nadal, trudno nam mówić ze stuprocentową pewnością, czego konkretnie oczekiwaliśmy po serialu te kilka lat temu, ale niekoniecznie jednak właśnie powtórki z Broadchurch. Wcale nie chcieliśmy mniejszej skali, wręcz przeciwnie. Choć oczekiwaliśmy może mniejszego stopnia zmoffacenia wątków, to mieliśmy nadzieję na większy rozmach. Ale zarazem tak, daliśmy się uwieść urokowi Broadchurch i stąd nasze wstępne zaufanie do Chibnalla, a jednocześnie wtedy patrzyliśmy na niego o wiele mniej krytycznie niż obecnie. Ufaliśmy jednak, że skoro Chibnall pokazał, że potrafi świetnie poprowadzić aktorki i aktorów, co tam właśnie udowadniał, to wniesie to także do Doctor Who. Nie jesteśmy pewni, na ile zrobił to w serii 11 (choć jego Doktor pokochaliśmy od samego początku), ale w 12 zdecydowanie to nam dał. Ale też no właśnie jednak trudno oczekiwać po Doctor Who, że nagle stanie się kameralną dramą o niewielkiej społeczności.
Paternoster Gang: Fakt, Broadchurch jest minimalistyczne, ale jest też pięknie nakręcone. Klimat, muzyka, zdjęcia… Sporo tego było też w 11 i 12 serii Doctor Who, i to od samego początku. The Woman Who Fell to Earth zrobiło na mnie świetne wrażenie: było inaczej, ale klimatycznie, trochę wolniej, refleksyjniej. Potem zrobiło się nierówno, choć daleka bym była od stwierdzenia, że wydarzyła się jakaś straszna tragedia. To, co mnie osobiście najbardziej rozczarowało, to, szczególnie w 11 serii, brak rozwoju Trzynastej – szczególnie że jednocześnie świetny arc dostał Graham, przez co stał się niemal centralną postacią. Byłam przekonana, że Chibnall potrafi pisać kobiety, a tym samym udźwignie pierwszą Doktorę. Na tę chwilę – nie udźwignął.
Clever Boy: A ja wpadłem w taką pułapkę. Byłem zachwycony Broadchurch i tym, jak Chibnall pisze postacie. Ten serial ma niesamowity klimat, fajną zagadkę, świetnie stworzonych bohaterów (choć tutaj w dużej mierze liczy się także aktorstwo). Jednak takiego pisania nie widzę przy Doctor Who. 11 seria nie dostała żadnego wątku przewodniego. Pamiętam, że liczyłem, że Chibnall nas tylko zwodzi za nos i szykuje coś fajnego na koniec, że jednak buchną nam czymś w finale. A wyszło… słabo. Trzynasta Doktor mało rozwinęła się przez 11 serię, brakowało wielu takich fajnych „doktorowych” momentów. W 12 serii trochę się to zmieniło. Co do towarzyszy – moim zdaniem podjęto jednak złą decyzję, że z Doktor podróżuje aż trójka ludzi jednocześnie (i do tego nowych postaci). A co wy o tym sądzicie?
Paternoster Gang: Też byłam przekonana, że Chibnall nie mówi prawdy i dostaniemy wątek przewodni już w 11 serii. A dostaliśmy… kilka tropów, które rzeczywiście później rozwinął, tyle że widać w tym było nie całościową wizję, a pewną przypadkowość. Towarzysze? Powiem tak: nie liczba, a jakość. Może ich być nawet dwadzieścioro (w końcu byłaby znowu okazja do pozwiedzania TARDIS), ale potrzebny jest pomysł, po co w ogóle się tam znaleźli, co każde z nich wnosi do ekipy i jak ich obecność wpływa na rozwój akcji. Spójrzcie chociażby na odcinki, gdzie to jednak zagrało: The Witchfinders czy The Haunting of Villa Diodati. Nie uważam, by Yaz, Graham i Ryan zostali źle wymyśleni, ale aspekt dlaczego w ogóle trafili do TARDIS został mocno zaniedbany. Pierwszy przykład z brzegu: to, że Yaz jest policjantką, nabiera pewnego znaczenia dopiero w połowie 12 serii…
Ginny N.: Coś w tym jest. Lubimy całą trójkę i ich obecność na pokładzie TARDIS nie boli, ale też pisanie takiej większej grupy stanowi pewne wyzwanie, a też nie mamy poczucia, żeby byli zawsze dobrze wykorzystywani. Nawet niekoniecznie dlatego, że są, kim są (choć to też miło, gdy jednak wychodzi), ale po prostu dlatego, że trzeba wymyślić historię, gdzie będzie zajęcie dla całej czwórki i gdzie cała czwórka dostanie trochę światła. Tak właśnie Yaz w 11 serii ginęła w tle, a dopiero 12 pozwala się jej rozwinąć. I jasne, widać tu pewien zamysł na temat tego, dlaczego z początku jest trochę bardziej wycofana i musi nauczyć się działać nieco odważniej i przejmować inicjatywę (to nam się kojarzy też np. z tym, jak Moffat wprowadził Clarę), niemniej mamy poczucie, że jeśli kogoś z tej ekipy nagle by zabrakło, to byśmy tego nie odczuli jeśli chodzi o spadek jakości historii. I tak jak ty piszesz Paternoster, przydałoby się jakieś mocniejsze uzasadnienie, niż „bo akurat na nich Doktor wpadła”. Możemy narzekać na to, że (patrząc na inne momenty, gdy towarzyszek było więcej) taki Rory np. był na pokładzie TARDIS głównie z powodu Amy i jęczeć na moffacenie, ale to był powód, który można jasno wyrazić. Przy Yaz, Ryanie i Grahamie takiego mocniejszego zaczepienia nie widać i trzeba dopiero się zastanowić, by je odnaleźć.
Seweryn Dąbrowski: Sama liczba towarzyszy faktycznie mogła wprowadzać twórców w swego rodzaju pułapkę. Jednak tak jak powiedziała Paternoster Gang – jeśli same postacie byłyby napisane dobrze, to potencjalnie można by ich dodać jeszcze kilka. Niestety, uważam że wątki Yaz i Ryana zostały w serii 11 oraz 12 niezwykle zmarnowane. Faktowi temu nie pomagały same odcinki, gdzie to towarzysze często niczym szczególnym się nie wyróżniali i nie przechodzili praktycznie żadnych przemian. Na ich tle pozytywnie uwydatnił się za to Graham. Praktycznie od razu skradł on całe moje serce, a także (liczne) łzy wzruszenia. Bradley Walsh był w swojej roli fenomenalny, a sam zamysł na starszego już towarzysza (przepracowującego na pokładzie TARDIS swoje rozterki i żale po śmierci żony) to dla mnie strzał w dziesiątkę. Jednak i w tym przypadku muszę wyrazić swój smutek, bowiem główny wątek wspomnianego bohatera zakończył się już w pierwszej serii z jego udziałem. W związku z tym, w sezonie z tego roku dołączył on do pozostałej dwójki i… najzwyczajniej marnował swój potencjał.
Lierre: Niestety, trafił nam się zestaw postaci mało wyrazisty – ale nie wiem właściwie dlaczego. To znaczy – z tej trójki wybija się Graham, głównie przez to, że Bradley Walsh jest wychillowany, a postać, którą gra, ma kilka fajnych, wyrazistych rys – choć można by było je podkreślić mocniej, choćby to, że jest schorowany i nie zawsze daje radę. Albo go jednak trochę z kimś skonfliktować, choćby bardziej z Ryanem. Fajne było ich stopniowe docieranie się, ale brakowało w tym skoków temperatury. Za dużo dzieje się za kadrem. I w zasadzie tu mogłabym zakończyć swój udział w tej dyskusji – u Chibnalla za dużo dzieje się za kadrem. Pisanie relacji między postaciami i fabuł metodą skoków, zmuszając widza, by sobie sporo dopowiadał i uzupełniał, nie jest złym pomysłem – ale najpierw trzeba tegoż widza zaczepić w historii. Zaczepić emocjonalnie. Sprawić, żebyśmy się zakochali w bohaterach i opowiadali sobie o nich w głowach, tworzyli teorie i headcanony. Czegoś w tych postaciach brakuje, że zdają się nas nie poruszać aż tak. Jasne, Graham jest zabawny, Yaz ma fajne momenty i pół redakcji shipuje ją z Doktor, ale to ani przez moment, przynajmniej dla mnie, nie były osoby, tylko ciągle pozostają bohaterami odgrywanymi przez aktorów na ekranie. A może po prostu tak pechowo trafiły się postacie, które do mnie osobiście nie przemawiają? Mam w ogóle wrażenie, że podczas pisania Yaz i Ryana coś poszło nie tak z wyważeniem ich wiekowo. Aktorzy są starsi od postaci (Mandip Gill ma 32 lata, Tosin Cole 28 – a oboje grają, o ile się nie mylę, 19-20 latków? No, maksymalnie 23), a postacie zachowują się, jakby były młodsze. Porównajcie sobie ich z bohaterami Class… Nie tyle zachowują się niedojrzale, co brakuje im biografii, sieci powiązań, cech charakteru, szczególnie tych negatywnych lub kontrowersyjnych. Dziewiętnastoletnia Rose miała tego o wiele więcej, miała z Doktorem, i to tak trudnym, jak Dziewiąty, rozbudowaną relację. Amy też miała 19 lat, a mimo dziur w kreacji postaci działała jako osoba. Bill dostała tak mało czasu, a była w stanie w kilku scenach stać się wielowymiarowa. Yaz i Ryan dostali kilka odcinków więcej niż Donna Noble. Macie poczucie, że znacie ich lepiej?
Clever Boy: No właśnie w tym według mnie tkwi problem. Nie znamy zupełnie towarzyszy Doktor. Po dwóch seriach nie czuję żadnego przywiązania, tak jak czułem przy innych towarzyszach. Wybija się tu tylko Graham, a reszta jest dla mnie całkiem obojętna. Chibnall źle stworzył te postacie i chyba starał się nadrobić to w 12 serii (trochę się mu udało). Dopiero wtedy trójka osób nagle zadaje sobie pytanie, kim jest kobieta, z którą podróżują. To trochę śmieszne, że przeżyli cały sezon przygód i walczyli z niebezpiecznymi kosmitami i nie przyszło im na myśl, że nic nie wiedzą o osobie, która ich „porwała” w przestrzeń kosmiczną? Każdy kolejny towarzysz poznawał Doktora stopniowo, ale wiedział, skąd pochodzi itd., a tu mamy pustkę. To bardzo dziwne. Moim zdaniem niestety jest ich za dużo, i tak jak Paternoster napisała, potrzebny jest powód, żeby zagrali. W 11 serii mało mogli się wykazać, w 12 było więcej takich okazji, szczególnie że w każdym odcinku byli rozdzielani na grupki, co również wyszło na plus. A co do wieku to sam nie wiem, zwłaszcza, gdy chodzi o Yaz – skoro pracuje jako policjantka, to chyba musiała trochę się szkolić po zakończeniu liceum. Póki co, obecni towarzysze do mnie nie przemawiają.
Ginny N.: To jest interesujące spostrzeżenie. Bo faktycznie mamy poczucie, że nie znamy zbytnio całej tej trójki. Ostatnio sami akurat trochę mocniej zastanowiliśmy się nad Ryanem i akurat jego wycofanie nam nawet odpowiada i widzimy jego przyczyny, ale gdy mamy trzy takie postaci, o których czasami trudno coś konkretnego powiedzieć, to czegoś faktycznie zaczyna brakować. Jasne, Yaz w 12 serii zaczyna się trochę sprzeciwiać Doktor, wyraża czasem niezadowolenie, ale tu widać co najwyżej jakiś zalążek buntu. Może to zostanie rozwinięte w 13 serii, może sprawi, że Yaz odejdzie z TARDIS, ale tak, przydałoby się to mocniej pokazać na ekranie, a nie poza nim.
Mówisz też o sieci powiązań, Lierre, i to prawda. My bardzo sobie cenimy erę Daviesa właśnie za to, że towarzyszki miały – pomimo podróżowania z Doktorem – silne sieci powiązań tu, na Ziemi. U Moffata też trochę tego było, ale już tam zaczynało szwankować. Starał się, ale mieliśmy trochę poczucie, że te sieci są często budowane na odcinek, może czasem drugi. Tak było np. z nagle objawionymi rodzicami Amy, czy z tym, jak z życia Clary nagle zniknęli Angie i Artie, bez choćby słowa wyjaśnienia, czy jak przy Bill – jej przyjaciele pojawili się tylko w jednym odcinku. I Chibnall trochę ciągnie ten trend. Jasne, mamy pokazaną rodzinę Yaz tu czy tam, mamy kumpla Ryana i kolegów Grahama i te momenty, kiedy się pojawiają na ekranie, bardzo sobie cenimy, ale faktem pozostaje, że ta sieć powiązań jest jednak za bardzo w tle. Nie ma tu co mówić o drugiej Jackie Tyler czy o Wilfredzie Motcie.
Jeśli chodzi o wiek postaci, nie mamy poczucia, żeby były one pisane jako młodsze niż te 19-20 lat, nawet mimo braku sensownej sieci powiązań. Za to przeszkadza nam jednak to, że są grane przez aktorki mające około 30 lat. Jasne, tak często bywa w brytyjskiej telewizji, ale chyba wolelibyśmy, jakby Yaz i Ryan mieli po prostu te ~30 lat tak jak Mandip Gill i Tosin Cole, bo tu zawieszenie wiary nam po prostu nie wychodzi i tyle.
Seweryn Dąbrowski: Moi poprzednicy doskonale opisali cały problem związany z obecnymi towarzyszami. Paradoksalnie po dwóch seriach nie wiemy o nich… prawie nic. I to w tym najgorszym tego słowa znaczeniu, bowiem zamiast realnej ciekawości o ich losy i życie prywatne, jesteśmy raczej już tym wszystkim lekko poirytowani. Chris Chibnall powinien zobaczyć, w jaki sposób do kreacji towarzyszy (a także ich rodzin oraz przyjaciół) podchodził chociażby Russell T Davies i położyć na te elementy większy nacisk w przyszłych sezonach.
Clever Boy: Doszliśmy więc do tego, że nie do końca satysfakcjonuje nas pisanie i prowadzenie towarzyszy Trzynastej Doktor. Jednak nie jest tak, że wszystko nam się nie podoba, a era Chibnalla to najgorsze, co spotkało Doctor Who od lat. Podoba mi się wygląd TARDIS, jest kosmiczny, a jednocześnie przyjemny i fajnie się świeci. Ciekawym konceptem byli także Stenza i mam nadzieję, że tę rasę jeszcze kiedyś zobaczymy. Genialnie wyszedł Mistrz i plot twist z nim związany. 12 seria bardzo mi się podobała, czuć było ducha przygody i takich wcześniejszych serii. To oczywiście tylko kilka przykładów ode mnie. A wam co się przez te dwie serie podobało?
Ginny N.: 12 seria była świetna i u nas stoi w czołówce ulubionych – bardzo chętnie wracamy do tych odcinków. 11 była takim wprowadzeniem i trochę zabrakło jej pewnego kleju fabularnego, choć i tam były cudne odcinki (Demons of Punjab czy It Takes You Away by wymienić tylko parę), ale tu wreszcie mamy poczucie, że Chibnall pozwolił sobie na rozmach, który w serii 11 jeszcze trzymał w cuglach. Zdecydowanie wyszedł Mistrz i mamy nadzieję, że jeszcze go zobaczymy, choć najlepiej nie od razu w serii 13, bo to, co Doctor Who zawsze robił dobrze, to zmienność. Ogólnie też, tak jak cieszymy się, że w 11 serii Doktor miała trochę spokoju, tak strasznie podobało nam się to, jak Jodie gra Trzynastą, gdy ta musi zmierzyć się z emocjami, których jej poprzednie inkarnacje w New Who tak często doświadczały. Uwielbiamy tę scenę w Haunting of Villa Diodati, gdy mówi, że jej rodzinka funkcjonuje w płaskiej strukturze tylko do pewnego momentu. I te wszystkie momenty, gdy gra mimiką, kiedy widać, jak ogromne emocje się w niej kłębią – to jest prawdziwe mistrzostwo. Przy całym naszym zmęczeniu ponurością, wciąż doceniamy dobry angst. Wciąż też wychodzą serialowi te zabawne czy absurdalne momenty (wszechświat-żaba? To mogło zadziałać tylko w Doctor Who).
Ale chcemy też docenić stronę techniczną. Serial jest po prostu przepiękny. Od dizajnu TARDIS po ujęcia i miejsca, w których kręcono te dwie serie. I jest też muzyka. Lubiliśmy soundtrack od Murraya Golda, ale powiedzmy sobie szczerze, to była taka przyzwoita i owszem dobrze dobrana do obrazu muzyka, a przez tę dekadę widać też było wyraźny rozwój twórczy, ale właściwie niewiele kawałków nas zachwyciło. Chyba tylko The Shepperd’s Boy z 9 serii. Tymczasem Segun Akinola to jest po prostu jakość. Można nie lubić ambientu czy ogólniej elektroniki, ale my tę dobrą bardzo lubimy, więc i tu nie mogliśmy nie pokochać nowego soundtracku. Lubimy jego dziwność, chropowatość, to że nie jest gładka i oparta na miłych uchu melodiach, a eksperymentuje i szuka nowych sposobów dodawania obrazowi nowych znaczeń.
I jeszcze tylko wspomnimy o Doktor granej przez Jo Martin. Tak jak mamy pewne wątpliwości co do sposobu wprowadzenia tego wątku (każda inkarnacja zasługuje na ten promocyjny hajp i pełną serię), tak to jest po prostu świetny pomysł. O samych Timeless Children porozmawiajmy za chwilę, ale nie możemy nie zachwycić się tym, jak naturalnie Chibnall dał nam drugą kobiecą inkarnację – i to od razu czarnoskórą.
Seweryn Dąbrowski: O ile pod względem fabularnym mam do dwóch poprzednich serii wiele zarzutów, o tyle strona techniczna całego serialu jest dla mnie czymś wyjątkowym. To zresztą na jej przykładzie świetnie widać, jak Doctor Who ewoluował na przestrzeni ostatnich kilku lat. Filmowanie za pomocą nowych kamer przyniosło niezwykle miłe dla oka doświadczenie. Plus, gdy zestawimy to z operatorem i reżyserem mającymi ciekawy zamysł na filmowanie danego odcinka, to mogą nam z tego wyjść takie audiowizualne arcydzieła jak Haunting of Villa Diodati. Doskonale sprawdził się też nowy kompozytor – Segun Akinola, o którego twórczości trafnie napisali Ginny. Pozwolę więc sobie przejść do pochwalenia efektów specjalnych, a także rekwizytów i scenografii ogółem. Wszystko to – łącznie z nowym wnętrzem TARDIS! – wygląda po prostu śliczne i zdecydowanie trafia w mój gust estetyczny.
Paternoster Gang: Wymieniliście już bardzo dużo rzeczy, które i mnie chwyciły za serce. W ogóle jak patrzę na pojedyncze odcinki, nie na to, jak grają ze sobą, to, mimo pewnych potknięć fabularnych, wiele z nich mi się podobało – albo nawet bardzo podobało. Wszystkie historyczne – z niewymienionych Rosa, The Witchfinders, cudowny Tesla. Świetne rozpoczęcie 11 serii. Praxeus, które osobiście bardzo lubię. W sumie dużo mniej jest odcinków, które mi się nie podobały. Poza tym oczywiście Trzynasta, z jej dziwacznością, naukowymi wykładami, poczuciem humoru, empatią… Sporo pisałam o tym tutaj. Do tego takie drobne, zapadające w pamięć cudowności jak międzygwiezdny latający szpital ratujący obcych ludzi z opresji w The Tsuranga Cunundrum czy wspomniana już wszechświat-żaba. Z drugiej strony ostatnie dwie serie dostarczyły mi też sporego ładunku zupełnie niespodziewanego cringe’u. Od pod tak wieloma względami okropnego Kerblam! po potworne wykorzystanie przeciw Mistrzowi jego koloru skóry w drugiej części Spyfall. Ale miałam chwalić, więc może w tym momencie powiem stop.
Lierre: Trochę się powtórzę z przedmówczyniami i przedmówcami, ale: te dwie serie Chibnalla miały kilka naprawdę świetnych elementów, o których powinniśmy mówić częściej. Sama Trzynasta, choć mogłaby oczywiście być bardziej pod wieloma względami, całkiem mi pasuje – jest obca, dziwaczna, maksymalnie doktorowa. Lubię w niej to, że potrafi się wycofać, ale też ma taki ciemniejszy rys i ciągle liczę na to, że on wyjdzie bliżej wierzchu. Estetyki nie pochwalę, ale pochwalę kilka odcinków, które naprawdę mnie zachwyciły: The Woman Who Fell to Earth było przepięknym otwarciem. Rosa, The Demons of Punjab – przepiękne historie, rewelacyjnie opowiedziane. The Haunting of Villa Diodati to jest mistrzostwo świata. Świetnie się bawiłam przy Spyfall. The Witchfinders, It Takes You Away, Fugitive of the Judoon… Kiedy rozpatruję każdy odcinek z osobna, odkrywam, ile z nich naprawdę strasznie mi się podobało. Lubię muzykę Akinoli, jest oddechem po pompatyczności Murraya Golda. Lubię bardzo to, że Chibnall ściąga nowe nazwiska do pisania i reżyserowania, dzięki czemu w ekipie piszącej pojawiły się takie genialne postacie jak Joy Wilkinson, Malorie Blackman, Vinay Patel czy Maxine Alderton, a za kamerą Emma Sullivan, Nida Manzoor czy Sallie Aprahamian. W tej warstwie jest bardzo, bardzo dobrze! No i jeszcze pomysły fabularne – zgodzimy się wszyscy, że Jo Martin to jest objawienie. Sacha Dhawan jako Mistrz również. Małe rzeczy: Pting, Solitrakt, Stenza, Rosa Parks, Mary Shelley, Nikola Tesla, Ada Lovelace…
To pierwsza część naszej dyskusji. Drugą część możecie przeczytać tutaj. Poruszamy tam temat m.in. sposobu promocji nowych serii oraz zadajemy ważne pytanie – czy Chibnall powinien już odejść?
A wy co myślicie o Chrisie Chibnallu? Dajcie znać na Facebooku!
Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.