Dyskusja o tym, jaką postacią dla widzów i towarzyszem dla Doktora i Amy był Rory Williams.
Lierre: Rory Williams to chyba jedna z najbardziej ukochanych postaci w Doctor Who – miły, wrażliwy, odpowiedzialny, taki po prostu fajny facet, na którym można polegać. Jego życie kręci się wokół dwóch niesamowitych kobiet, przyjaciółek z dzieciństwa, z których jedna zostaje jego żoną, a druga okazuje się być córką… Przez tysiąc lat strzeże Pandoriki, w której zamknięta jest jego miłość, zostaje Autonem, zostaje wymazany z czasu, ale mimo jakże licznych prób wplątania go w wielkie, kosmiczne intrygi pozostaje sobą, chłopakiem, który mógłby zostać doktorem, ale wybiera zawód pielęgniarza. Ostoją spokoju i rozsądku w kosmicznym szaleństwie. Za co jeszcze go lubimy?
Ginny: My spotykamy się przeważnie z dwoma podejściami do postaci Rory’ego. Albo faktycznie jest uwielbiany, albo jest nielubiany, ale bez jakiejś gorącej nienawiści. Ot, to taka nijaka postać. Sami jednak pana Ponda bardzo lubimy. Za jego spokój, wierność i fakt, że od początku wie, kim (i z kim) chce być.
Za to jest coś, na co zwracamy coraz częściej uwagę, oglądając odcinki z nim, a o czym już w ustawkach zdarzało nam się wspomnieć. Rory, obok bycia fajną postacią, wpisuje się bardzo mocno w stereotyp damy w opałach. Pomijając chwilowo elementy charakterystyki tego tropu, zastanawia nas tu coś innego. Otóż czy to, że cały ten pomysł opiera się tylko i wyłącznie na wpisaniu w tę rolę mężczyzny (a powiedzmy sobie szczerze, że tu żadnego twistu nie ma), jest czymś dobrym czy jednak złym? Czy tak proste przełożenie paradygmatu nie jest szkodliwe dla postaci Rory’ego? W feminizmie chyba nie chodzi jednak o to, by uwłaczające jednej płci schematy przekładać na drugą, a o to, by nie stosować ich wobec żadnej z nich. Gdyby jeszcze było to jakoś przerysowane, walące nam po oczach przekazem, że Rory to dama w opałach!, dałoby się to odczytać jako wyśmiewanie tego schematu, ale w tak niekoniecznie oczywisty od pierwszego spojrzenia sposób… Tak jakoś jak patrzymy dokładniej na, istniejący przecież, feminizm Moffata, to zaczynamy mieć z nim pewne problemy. Mamy wrażenie, że jakkolwiek Steven Moffat bardzo się stara, to nie bardzo wie, jak to tak naprawdę powinno wyglądać. I to się ujawnia także w tym, jak prowadził Rory’ego.
Artur: Jest w języku angielskim takie fajne powiedzenie: turnabout is fair play. Przez całe wieki kobiety były w kulturze nagminnie sprowadzane do roli damy w opałach, ba, nadal są – również te, które teoretycznie mają być totalnymi badassami (ten motyw pojawia się zwłaszcza w filmach akcji). I chociaż to fajne, że tak się obruszacie na jego spłaszczenie, myślę, że jesteśmy na takim etapie, że tak, odwrócenie schematów ciągle bywa świeże i zaskakujące.
Steven Moffat zresztą, jak na twórcę sitcomów przystało, adaptuje tutaj motyw właśnie z sitcomów dobrze znany: piękna, zaradna kobieta i mąż-patałach. Ale też nie robi tego wprost, bo Rory ma przecież momenty, w których może się wykazać. Najpierw jako centurion w Otwarciu Pandoriki i Wielkim Wybuchu („The Pandorica Opens”/„The Big Bang”), później jako… centurion w Dobry człowiek idzie na wojnę („A Good Man Goes to War”). Do tego dochodzi zupełnie niestereotypowe, nawet dla męża-patałacha, ukobiecenie, widoczne choćby w zawodzie, ale też w ogóle w tym, że to Rory jest tym rozsądnym, stabilnym, rozumiejącym swoje emocje, to Amy musi dojrzeć. Moffat owszem, ma czasami dość esencjonalne podejście do kwestii płciowości, widać to choćby w tym, jak traktuje wątek macierzyństwa – ale przemieszanie dokonane w postaciach Amy i Rory’ego jest dla mnie wręcz rewolucyjne. Pokazuje, że tak, mężczyźni mogą chcieć zostać w domu i tworzyć dom, a kobiety mogą być niedojrzałe i zagubione.
Nowacja: Ja Rory’ego bardzo lubię jako postać, bo jednak z pewnych schematów dotyczących związków się wyłamuje, zwłaszcza w późniejszych seriach, a i ogólnie jest bardzo fajnym bohaterem: troszczy się o innych, potrafi mówić o uczuciach, jest gotowy do poświęceń, ale równocześnie nie próbuje udawać wielkiego bohatera, którym nie jest. I jak popatrzę na niego jako tylko Rory’ego, to jest postacią, jakich w popkulturze jednak ciągle brakuje. Ale niestety Rory, zwłaszcza w piątej serii (ale w sumie potem trochę też), jest jednak dodatkiem do wątku Amy. A Rory przez pryzmat Amy jest jednak trochę inną postacią, bo jak piszą Ginny, ich związek wydaje się być odrobinę zbyt prostym odwróceniem zwyczajowego schematu. Kiedy Rory nie może doczekać się na ślub z dziewczyną swoich marzeń, to Amy ucieka przed odpowiedzialnością w podróże z Doktorem. Tam, gdzie Rory musi pogodzić się z tym, że niekoniecznie jest jedynym ważnym mężczyzną w życiu Amy, ona bezkarnie całuje Doktora. Skoro Rory nie wyobrażał sobie nigdy życia bez dzieci, to Amy musi spróbować się poświęcić, doprowadzając do ich rozwodu, bo przecież wiadomo, że jak nie dzieci, to bezsens istnienia. I o ile przy Amy ten feminizm faktycznie wychodzi fajnie: bo jest ona jednocześnie tą odważną, przebojową, ale i uciekającą Amy z piątej serii, a równocześnie matką i żoną z drugiej połowy serii szóstej i jakby żadna z tych stron nie wydaje się być dopisana na siłę (oprócz tego nieszczęsnego rozwodu, nie lubię bardzo tego wątku), tak Rory właściwie do końca pozostaje w tym związku na tej samej pozycji, zawsze kocha, zawsze wróci, zawsze skoczy dla nich z tego dachu. Dla Amy skok z nim jest rozwojem postaci, dla niego naturalną konsekwencją tego, kim jest. Zresztą zdecydowanie zgadzam się z tym, że Moffat jednak czasem się w tym swoim feminizmie plącze, widać to miejscami przy wątku River, widać przy Vastrze i Jenny.
Ginny: I widać przy Clarze czy Amy, choć pod innymi kątami, ale jednak… coś jest na rzeczy.
Artur: Myślę sobie, że w przypadku Rory’ego w grę wchodzą kwestie, na które powinna nas wyczulić Clara. W siódmym sezonie wydawała się nijaka, niekonsekwentnie prowadzona, a na koniec okazało się, że wszystko to odwzorowywało spojrzenie Doktora, który patrzył na nią przede wszystkim przez pryzmat zagadki. Gdy tylko ta optyka została zarzucona, Clara zaczęła się pokazywać z lepszej strony i sądzę, że jest teraz jedną z najlepszych doktorowych towarzyszek – jeśli nie najlepszą.
Jeśli potraktować serię piątą jako historię ucieczki Amy od Rory’ego, to można postawić tezę, że widzimy go w mniej atrakcyjnym świetle, bo i Amy tak na niego patrzy: jako miłego, ale nijakiego przylepca, z którym niekoniecznie chce spędzić resztę życia. Finał sezonu w dużej mierze rozwiązuje jej dylemat i Rory w szóstej serii zdecydowanie nabiera kolorów.
Nowacja: Mam wrażenie, że to w ogóle jest częsty błąd dzisiejszych scenarzystów: chcą pisać fajne postacie kobiece, ale gdzieś tam z tyłu głowy im się kołacze, że na silną kobietę powinien przypadać „słaby” mężczyzna. Tudzież że taka kobieta zepsuje wszystkie swoje związki. Tudzież że jak mamy świetnie napisaną postać Jenny, to Vastra musi ją seksualizować i wygłaszać zarozumiałe uwagi. Fajnie byłoby, jakbyśmy jednak dorośli już do tego, żeby w ogóle nie patrzeć na płeć bohatera i nie zastanawiać się, czy to „silna” postać kobieca, czy omójbrzozugender, tylko pisać ciekawe postacie i zdrowe relacje między nimi. A jednak moim zdaniem relacja Rory’ego z Amy jest miejscami niekoniecznie fajna, dużo tam jest takiego patetycznego poświęcenia, dużo niepewności o uczucia drugiej połówki (Amy się znaczy), trochę upośledzona komunikacja… Czekałam jednak cały czas, żeby Rory kiedyś trzasnął drzwiami TARDIS i powiedział, że nie tego oczekiwał od ich związku. Ale wiecie, bez rozwodu od razu.
Artur: Jako dawny bywalec tagu #moffathate na Tumblrze powinienem przyklasnąć temu, co piszesz o kłopotach w relacji Amy i Rory’ego – ale jednak traktuję całą ich historię jako najpierw historię Amy o dojrzewaniu do małżeństwa, później o trudnościach, jakie w małżeństwie występują. I w tym kontekście te niezdrowe elementy to fajne źródło konfliktu, przeszkody do przeskoczenia. Trudności komunikacyjne zdarzają się w związkach bardzo często. Niepewność i zazdrość w kulturze, w której monogamia jest odruchowo przyjmowana za normę – też. I oni wszystkie te trudności przechodzą i to właśnie jest fajne.
(Oprócz rozwodu, który wyskoczył znikąd i dotyczył zupełnie rozdmuchanego problemu – myślę sobie, że Chibnall powinien był wziąć Moffata na stronę i powiedzieć: „Słuchaj, Steven, wiesz, że istnieje coś takiego jak adopcja?”).
Lierre: Wątek rozwodu był tragiczny! Ale jednak fajnie ilustrował problemy komunikacyjne Amy i Rory’ego, bo morał z niego był jasny – trzeba było usiąść i pogadać, a nie robić wielkie sceny, poświęcać się i czekać, aż wszystko za nas rozwiążą Dalekowie i Doktor. Jakże życiowe (no, może oprócz tej ostatniej części, niestety).
Widzę, że skręcacie w stronę o wiele ostrzejszej oceny tej postaci niż się spodziewałam. Trochę rozumiem wasz punkt widzenia, bo rzeczywiście to przykre, że żeby Amy mogła być solidnie pisaną Silną Kobietą, Rory musi na jej tle wyglądać słabiej i wyłamywać się ze stereotypowego zestawu cech czyniącego Prawdziwego Mężczyznę (nawet dobór aktora był tu bardzo istotny, z Arthura Darvilla jest takie zabiedzone chucherko). Ale ja jednak widzę w Rorym celowe nawiązywanie do tych stereotypów i chyba wolę takie zagranie, bo jest po prostu czytelniejsze dla widza.
Jeśli, załóżmy, twórca chce coś widzom udowodnić – na przykład pokazać, że kobiety i mężczyźni mogą wyłamywać się z ról i przypisywanych stereotypowo cech i dalej być superbohaterami ratującymi wszechświat – to łatwiej to zrobić, układając nowy obrazek ze znanych puzzli niż wywalać wszystkie kawałki do kosza i wręczyć nową układankę. Większość, myślę, nawet by nie zauważyła, że musiała odfoliować pudełko.
Ginny: Ale można wziąć te same puzzle i przyciąć je tak, by tworzyły nowy obrazek. I jeszcze część luk uzupełnić z innego zestawu. A Moffat tylko ułożył ten sam obrazek, a potem odwrócił go dołem do góry, tak że pierwotnego obrazka może nie widać, ale układ elementów pozostaje jednoznaczny.
Lierre: Wybaczcie dziwną metaforę, mam na myśli, że czytelniejsze jest, gdy widzimy takiego Rory’ego, który jest trochę damą w opałach, a trochę nie, bo widząc w nim elementy damy w opałach, po pierwsze: widzimy, że są takie cechy, które odruchowo przypisalibyśmy kobiecie, ale tu je widać lepiej, bo ich nosicielem jest facet; po drugie, widzimy, że mimo posiadania tych niepasujących cech dalej jest super; po trzecie, widzimy, że obok tych kobiecych cech ma też sporo stereotypowo męskich (jest racjonalny, opanowany, twardo stąpa po ziemi) i że one wszystkie składają się we w miarę spójny charakter. Mężczyźni też się użerają ze stereotypizacją i koniecznością wpisywania się w rolę, więc taki wzorzec spoko faceta, który nie jest supermęskim samcem, tylko takim lekko hipstersko-metro-nie wiem co, bo zabrakło mi przymiotnika, może tak zwyczajnie jakiemuś chłopcu pokazać, że to jest okej, że chce realizować się w jakimś mało „męskim” zawodzie albo w podstawówce wolał się bawić z dziewczynami, tak samo jak roztrzepana, niezdecydowana, szalona Amy to fajny wzorzec dla dziewczyny, której nie wychodzi szczególnie bycie opanowaną, poukładaną, odpowiedzialną młodą damą (trzymaj kolanka blisko, kochanie, nie biegaj, bo się spocisz).
Poza tym przypomniały mi się badania, w których (jakże odkrywczo) wyszło, że coraz więcej jest w Polsce singielek, które nie mogą sobie znaleźć partnera, bo kobiety przeskoczyły poziomem wykształcenia/obycia w świecie/aspiracji swoich rówieśników, którzy na przykład częściej decydowali się zostać w małych miejscowościach lub decydowali się na wcześniejsze zakończenie edukacji. I tak mi się trochę wydaje, że Rory to bohater dla takich kobiet, które niekoniecznie szukają Tony’ego Starka, tylko wolałyby właśnie racjonalnego, spokojnego pielęgniarza, który po prostu jest sobą i nie kieruje nim przerośnięte męskie ego.
Nowacja: Bardzo mnie fascynuje, jak żeńska część tumblra zareagowała na tę postać, pamiętam te wszystkie memy „gdzie się kupuje takiego Rory’ego” i powiem wam, że z jednej strony mogłabym się przychylić do tej teorii, że brakuje dookoła takich fajnych, wrażliwych facetów i ta miłość do Rory’ego jest wyrazem tęsknoty za jakimś nowym wzorcem idealnego chłopaka, ale z drugiej strony, w sumie, jak patrzę na przywoływane w rzeczonych postach sceny, to zazwyczaj są jednak niezbyt oryginalne: jak wtedy, gdy Rory uderza(!) Doktora, mówiąc, że Amy jest dla niego najważniejsza (teraz sobie przypomniałam tę scenę i jednak mnie w kreacji Rory’ego zaczęła uwierać) albo gdy poświęca się dla niej raz za razem, albo gdy mówi, że chciałby się z nią zestarzeć (czy to w ogóle nie jest definicja małżeństwa?). I jak tak o tym pomyślę, to już nie wiem, czy Rory to stereotypowy książę na białym koniu, czy też stereotypowa dama w opałach…
Artur: Hmm, zupełnie jakby z tych dobrze znanych kawałków powstała całość, której jednak nie da się wcale tak łatwo zaklasyfikować…
Ginny: Więc może Rory nie jest tylko i wyłącznie damą w opałach, tak samo nie była nią Rose, choć w opały zdarzało się jej nie raz i nie dwa wpaść, ale też podonie wielu whovian za to wpadanie bardzo jej nie lubi, zupełnie nie dostrzegając pozytywnych jej cech. Rory to fajna postać i nie tylko do damselowania się ograniczająca, niemniej to damselowanie stanowi istotną część jego postaciowiania. I choć gdy oglądamy odcinki z nim jako takie nie przeszkadza nam to jakoś mocno, tak jak nie przeszkadza nam u niego wtedy to, o czym pisze Nowacja, to zastanawia nas i martwi ten trend, bo on trochę pokazuje, że jak pisać faceta nie-macho, to od razu trzeba go trochę karykaturalnie feminizować. I nie, nie chodzi o to, że jest pielęgniarzem ani o to, że to on jest bardziej tym domatorem, który chce zdobyć dziewczynę, w której kocha się od dzieciaka i pragnie dzieci itd. itd., ale o to, że te wszystkie drobne rzeczy zebrane do kupy i połączone z byciem damą w opałach to już zaczyna być trochę za dużo.
Lierre: A może to my, nazywając cały zestaw nieoczywistych cech damselowaniem, spłaszczamy tę bogu ducha winną postać (i wiele innych przy okazji)?
Ginny: To już jest wyższy poziom abstrakcji. Generalnie jednak kwestia jest taka, że Rory te cechy ma i raz, że ogromna część widzów właśnie damselowaniem je określi, dwa, że pozbywając się łatki, nie pozbędziemy się faktu, że Rory jak taka stereotypowa wpadająca co chwilę w kłopoty kobieta jest pisany.
Artur: Ale tak właściwie to wróćmy na chwilę do ścisłego znaczenia tego tropu, bo dochodzimy, mam wrażenie, do punktu, w którym przejaw jakichkolwiek stereotypowo „kobiecych” cech u Rory’ego czyni go damą w opałach: ile razy Rory musiał być przez kogokolwiek z czegokolwiek ratowany?
Lierre: Tacy mężczyźni (ufam, że) istnieją i trochę mi się nie podoba krytykowanie takich cech w męskiej postaci, bo wiem, że panów stereotypy też uwierają, a Rory to jednak fajne odstępstwo od reguły…
Ginny: To zawsze jest jakaś interpretacja. Nas tylko martwi, że może Moffat zwyczajnie zamienił jeden stereotyp na drugi. Oczywiście, kiedy wyciągnie się na wierzch tylko te cechy Rory’ego, to można dojść do wniosku, że to niezbyt ciekawa postać, ot facet-kura domowa, idealny do wyśmiania – i z tym się absolutnie nie zgodzimy, a o innych cechach jego charakteru i kontekstach funkcjonowania jego postaci, mamy nadzieję, zaraz także porozmawiamy (jest odważny, cierpliwy, wierny itd. itd.). Niemniej faktem pozostaje, że to Rory co chwilę tak dalece popada w kłopoty, że umiera, czy że np. w takiej Planecie obłąkanych Daleków („Asylum of the Daleks”) to on się gubi w miejscu pełnym Daleków i gdyby nie pomoc Oswin też by – znów – umarł. I musimy też wspomnieć o czymś, co powiedział sam Moffat: że Doktor i Rory bardzo się lubią, ale poza Amy nie mają o czym rozmawiać. To Amy ich łączy. A my tak bardzo się z tym nie potrafimy zgodzić. To chyba najbardziej spłyca nam postrzeganie Rory’ego. Bo gdyby Moffat wyszedł poza to przekonanie i dał Rory’emu i Doktorowi także inne platformy porozumienia, mógłby pokazać więcej Rory’ego-nie-w-kontekście-Amy-i-poświęceń-jakich-dla-niej-dokonuje, a bardziej tego, jakim fajnym gościem jest tak po prostu.
Nowacja: Czy ja wiem, czy Rory’ego spłaszczamy? Ja widzę w nim wiele świetnych cech, ale uważam, że czasem coś przy pisaniu tej postaci szło nie tak – może jest to pewna niekonsekwencja (np. bardzo lubię tę postać w odcinkach Chibnalla, ale już w nie we wszystkich odcinkach Moffata), może dostał po prostu za mało ekranowego czasu… Ale wydaje mi się, że jednak ten wątek Rory’ego i jego relacji z Amy można by poprowadzić jeszcze trochę mniej stereotypowo – serio, bo jeśli nie w Doctor Who, to gdzie? A że mężczyźni zasługują na takich przedstawicieli w telewizji, to się zgadzam.
Artur: Jak pewnie dało się zauważyć, raczej nie mam do Rory’ego zastrzeżeń. Więc może wyłożę karty na stół i powiem wprost: jako osoba dość introwertyczna i mało przebojowa bardzo się z nim utożsamiam. Też wolę posiedzieć w domu, ale w moim życiu czasem tyle się dzieje, że zupełnie mnie to przytłacza – mogę tylko mieć nadzieję, że będę sobie w takich sytuacjach radził tak dobrze jak Rory.
Justyna FS: Dobry wieczór wszystkim! Ja mam chyba minikijek w to mrowisko, jeśli wolno. Bo moja interpretacja dynamiki związku Rory’ego i Amy jest trochę bardziej gorzka od waszej.
Kluczowy jest odcinek Wybór Amy („Amy’s Choice”). Wydaje mi się, że Doktor dał się w nim poznać jako niezwykle skuteczny manipulator. Pokazał Amy coś, co jeszcze nigdy nie zaistniało, czyli małżeństwo, ciążę, małomiasteczkowe, poukładane życie. Zawsze jest w takim życiu coś atrakcyjnego, jeśli jest w nim miłość, więc perspektywa utraty – związana z tym, że Amy już weszła emocjonalnie w przeżywanie siebie jako tej żony – wzmocniła przywiązanie do tej wizji życia, a więc i do Rory’ego zamiast do Doktora.
Wiem, że to jest pesymistyczne, ale myślę, że Doktor – niezainteresowany Amy pod względem romantyczno-erotycznym – po prostu chciał odkochać Amy w sobie, a mocniej zakochać w Rorym. Możliwe, że gdyby nie ta interwencja, to Amy nie byłaby ani z Rorym (skoro może podróżować w czasie i przestrzeni ze swoim wyidealizowanym przyjacielem z dzieciństwa, to udomowienie schodzi na osiemnasty plan), ani z Doktorem (bo on nie chciał).
Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, to widzimy, że biografia Rory’ego jest wypadkową cudzych decyzji, co może wzmagać wrażenie, że jest on żałosnym przegranym, mimo że na przestrzeni odcinków oglądamy jego, powiedzmy, mężnienie, no i to, że ożenek z Amy spełnia jego marzenia.
Ginny: Doktor jest manipulatorem, to wiadome od bardzo dawna, a w Wyborze Amy mamy ekstrakt jego manipulatywności pod postacią Władcy Snów (czyli de facto także naszych marzeń), ale czy to źle, że zrobił w tym odcinku to, co zrobił? Czy widząc, że Rory kocha Amy tak mocno i chcąc dać mu to szczęśliwe zakończenie, nie powinien wpłynąć jakoś na Amy, która już na początku też kochała Rory’ego? Tym bardziej, że całkiem naturalnie nie był nią romantycznie zainteresowany, bo i dlaczego miałby być, dlaczego miałby się zakochiwać w każdej towarzyszce? Może też faktycznie sama manipulacja nie jest niczym dobrym, ale on tylko pokazał Amy takie życie, życie z Rorym, wybór cały czas należał do niej. I to ona wybrała to życie, w którym jest Rory. A więc kochała go na tyle, by nie chcieć żyć bez niego.
Czy Amy byłaby z Rorym, gdyby Doktor nie interweniował, gdyby pozwolił jej bez końca podróżować ze sobą i nie wracać do dnia, z którego ją zabrał? Myślimy, że tak, tylko dojście do tego, jak bardzo jednak kocha Rory’ego i jak bardzo za nim tęskni, zajęłoby jej dużo czasu. Ona ucieka ze strachu, prowadzi pewien ekstremalny eskapizm, ale Doktor pokazuje jej tylko, pozwala szybciej zrozumieć, że nie można uciekać przed rzeczywistością w nieskończoność.
Nie sądzimy też, żeby Rory był przegranym i żeby jego życiem rządziły decyzje innych. Jest wycofany i sporo w nim takich stereotypowo uznawanych za kobiece cech, ale sądzimy, co już wcześniej pisaliśmy, że postrzegamy go tak, a nie inaczej, bo kamera patrzy na niego poprzez pryzmat związku z Amy.
Lierre: Nie do końca merytorycznie, ale wtrącę się, że ten strach w Amy – choć to mocne słowo, niekoniecznie mi tu pasuje – jest bardzo ciekawą cechą i podobało mi się w niej to, że jest tak bardzo we wszystkim niepewna. Kocha Rory’ego, ale nie rzuca się w kolejny etap związku, a raczej dostrzega furtkę i korzysta z niej, co moim zdaniem absolutnie powinna była zrobić. Przecież oni oboje są jeszcze bardzo młodzi, a jednak zdecydowali się na małżeństwo. Nie można chyba powiedzieć, że Amy tego nie chciała, ale jednak nie byli na nie gotowi i zwłaszcza Amy do niego nie dojrzała. Super motyw do pokazania. I tak, w tym dojrzewaniu Doktor bardzo jej pomógł (choć nie tylko odcinkiem Wybór Amy, ale przede wszystkim samym wciągnięciem Rory’ego do TARDIS, które nastąpiło rzeczywiście dlatego, że w Amy coś się zaczynało łamać), ale nie podoba mi się stwierdzenie, że gdyby nie Władca Snów, to Amy nie podjęłaby decyzji. Taka opinia ją krzywdzi. I czy też trudno byłoby ją winić, gdyby zrezygnowała z domowej sielanki w małym miasteczku u boku pielęgniarza na rzecz ekscytacji i przygody, których pewnie zawsze jej brakowało?
Justyna FS: Kompletnie się nie zgadzam z tym, że manipulacja Doktora była czymś dobrym, a nawet się nie zgadzam, że była neutralna. Sama nigdy nie chciałabym być tak zwiedziona. Oprócz ślubu z Rorym albo próby budowania związku z Doktorem był jeszcze gazylion opcji życiowych. Amy mogła rozstać się z Rorym, dojrzeć do tego, żeby już się nie starać o Doktora, a potem przeżyć całe życie jakoś zupełnie inaczej – sama, z kimś trzecim, whatever. Mogła żałować, nie żałować, mogła wrócić do Rory’ego po latach, jeśli byłoby to możliwe. Cokolwiek by to było, byłoby w większej wolności. Być może któraś z tych ścieżek spodobałaby się bardziej niż małe miasteczko, ciche życie i pieluszki?
Ginny: Ale nie chodzi nam to, że manipulacja jako taka jest czymś dobrym. Ta manipulująca część Doktora ma właśnie budzić ambiwalentne odczucia co do jego osoby. Twierdzimy, że w tym przypadku Doktor jedynie przyspieszył to, do czego Amy i tak by później dojrzała. Tak widzimy jej relację z Rorym. Oczywiście, ogólnie nie uznajemy też przewagi romantycznej miłości nad wszelkimi innymi scenariuszami ani nie jest dla nas ona jedynym słusznym scenariuszem dla kobiecej bohaterki. Ale ponownie – dla nas Amy kocha Rory’ego i może na początku znajomości z Doktorem boi się, czy to, co czuje, jest dość silne, by przetrwać, ale z czasem jej uczucie staje się silniejsze.
Justyna FS: Samo to, jak sympatyczny, zakochany i szlachetny jest Rory, nie sprawia, że miałby on jakieś prawo do Amy. Gdybyśmy mieli twierdzić, że fajni kolesie mają prawo do miłości, seksu i małżeństwa, ponieważ są fajni, to skłaniamy się ku kulturze gwałtu i bulwersowi na tzw. friendzone.
Ginny: Tak. Absolutnie się z tobą zgadzamy i nie zamierzamy twierdzić czegokolwiek innego.
Lierre: Rany, jak wy tu eskalowaliście! Wszelkie formy manipulowania też są dla mnie creepy, ale weźmy pod uwagę, że Doktor ma naprawdę spore doświadczenie z młodymi kobietami, które lecą na tajemniczych kosmitów. Odcinek nie bez powodu nazywa się Wybór Amy, bo to Amy tam wybiera, nawet jeśli Doktor wyraźnie opowiada się za jedną z opcji. Kto tu mówi o prawie Rory’ego do Amy? Tu nie chodzi o prawo, tylko znowu o wybór, który to oboje bohaterów podjęło w niewidzianym przez nas momencie, kiedy Rory oświadczył się Amy albo Amy Rory’emu. Raczej nikt niczego tu na nikim nie wymusił.
Justyna FS: Pamiętajmy, że chociaż Amy i Rory to takie słodkie przedłużenie teenage romance i nam się to bardzo podoba, i scenarzyści przedstawiają ten związek jako coś nieuchronnego/przeznaczenie (bo Melody musiała się urodzić i jest to super postać, i musiała wyjść za Doktora, i przecież wszyscy kochają ten wątek, bo jest pomysłowy i wzruszający), to tak naprawdę Doktor odebrał im obojgu jakąś znaczącą część stanowienia o sobie. Będę twardo obstawać przy tym, że Władca Snów ukazał coś tylko hipotetycznego przeciw twierdzeniu Ginny, że to było tylko skonkretyzowanie miłości już istniejącej, która by i tak doszła do skutku. Well, time can be re-written.
Możemy potępiać eskapizm Amy albo pochwalać jej późniejszą dojrzałość i wierność jako autentyczny rozwój osobowy. Na wszystko zgoda, byle dojść do tego naturalnie, a nie przez postawienie przed sztucznie stworzonym wyborem w rzeczywistości zaaranżowanej tak, żeby silnie oddziaływała na emocje i sprawiała wrażenie „teraz albo nigdy”. Słowo-klucz to będzie chyba paternalizm.
Lierre: Wydaje mi się, że nawet pozorna nieuchronność pewnych wyborów, wszystkie fixed point i inne tego typu rzeczy w świecie Doctor Who ciągle bardzo mocno są zależne od woli jednostki, a nawet jeśli rzeczywiście muszą się wydarzyć, to liczy się, w pewnym sensie, efekt, a nie droga do niego, jak było z River i jeziorem Silencio. River musiała się urodzić, ale niekoniecznie dokładnie tak, musiała(?) wyjść za Doktora, ale nie musiało się to potoczyć dokładnie tak, to nie jest przeznaczenie, to jakaś ścieżka, która jest mocno wybrukowana i ma mnóstwo strzałek IDŹ TĘDY BĘDZIE NAPRAWDĘ SUPER, ale ciągle da się z niej zejść.
Ginny: My też nie widzimy tego jako przeznaczenia czy typowego przedłużenia teenage love, a jako historię pokonywania trudności w związku i pozostania razem pomimo nich. Co do tego, że lepiej byłoby rozwinąć to naturalnie: może i tak, mimo że dla nas to nadal tylko przyspieszenie rozwoju tego wątku – ot, kosmos tą niezbyt miłą przygodą wymusił na nich trochę szybsze dojrzenie do pewnych decyzji, a też nie bez znaczenia pozostaje to, że cała trójka jest świadoma faktu, że się nimi manipuluje. Amy mogła po pokonaniu Władcy Snów uznać, że to, czego tam się o sobie dowiedziała nie ma znaczenia, bo ją wmanipulowano w całą tę sytuację. Nie zrobiła tego, uznając, że te uczucia, które wyniosła z całej historii, są dla niej ważne. Ale chyba też dochodzimy tu od drugiej strony do tego, jak bardzo Moffat jednak nie rozumie feminizmu. Niemniej mamy wrażenie, że z dyskusji o Rorym zrobiła nam się nagle dyskusja o Amy…
Justyna FS: To pogadajmy jeszcze o małżeństwie. Rory wydaje się mężem idealnym – jest opiekuńczy, zdecydowany i stały w miłości, ma stabilny fach. Z drugiej strony dla naprawdę młodej i spontanicznej kobiety dokładnie te idealne cechy okazują się przerażające, bo zwiastują ujarzmienie, wręcz nudę. Myślę, że między innymi dlatego Amy ucieka. Ich historia nieźle pokazuje, czym są te (czasem, niestety, poradnikowo-wyświechtane) magiczne słowa „kompromis” oraz „docieranie się”. Rory musi wyjść bardzo daleko poza swoją bańkę bezpieczeństwa i rzucić się w wir doktorowych przygód. Amy w końcu chce ślubu i przestaje ją odstraszać współtworzenie gospodarstwa domowego. Jednocześnie oboje zachowują wiele z tego, co stanowi o ich wyjątkowości oraz, co ważne, nie wszystkie ich psychologiczne problemy zostają zażegnane. Amy ciągle żyje jakby na walizkach i czeka na Doktora, nie wiążąc się na dłużej z żadnym miejscem pracy. Rory bardzo długo nie jest pewien własnej wartości i pozycji w związku.
Ginny: Faktycznie tak jest. Cieszy nas, że to zauważyłaś, niejako rozkładając ten ich związek na części pierwsze. Dla nas tym bardziej paradoksalne w tym świetle jest to, że Rory jest nam przecież pokazywany jako ten zakochany od zawsze w Amy chłopak, który dlatego został, pielęgniarzem, bo (mniej czy bardziej świadomie) pragnął upodobnić się do Doktora. Ten „wymyślony przyjaciel” Amy był dla niego pewnym ideałem, wzorem do naśladowania, dzięki któremu pragnął zdobyć jej serce. Co mu się przecież udało. A jednak faktycznie w porównaniu z Doktorem można określić go jako nudnego, zbyt spokojnego, wycofanego. I nawet po wciągnięciu w świat Doktora i byciu bliżej tej nieobliczalności niż kiedykolwiek wcześniej wiele z tych cech w nim pozostaje. Więc od początku to niełatwy związek, a choć z czasem coraz mocniejszy, to musimy się z tobą zgodzić, że nawet pod koniec nie jest on idealny.
Lierre: Po to Rory z nimi podróżował, by Amy mogła się przekonać, że to nie jest wybór między nudnym Rorym i ekscytującym Doktorem, ale że obaj mają zalety i wady, i obie opcje nie są takie proste, i to wybór, nad którym należy się mocno zastanowić. Ot, dorastanie. Niekoniecznie do małżeństwa, po prostu dorastanie.
Ginny: Tak. Mu też celowo piszemy wyżej, że Rory zdaje się nudny, a nie, że taki jest. Amy uczy się przez te wszystkie serie doceniać go takim, jaki jest, a nie postrzegać jako nieudaną kopię Doktora. I Rory też się tego uczy.
Justyna FS: Jest jeszcze jedna niesamowicie istotna, moim zdaniem, rzecz, która sprawia, że wątek rozwodu, choć źle poprowadzony, nie jest taki całkiem bez sensu. Rory’emu i Amy zdarza się dokładnie to, czego mnóstwo osób żonatych/zamężnych się boi. Mianowicie, już w trakcie trwania małżeństwa dzieją się rzeczy nieprzewidywalne, które zmieniają współmałżonka i zmuszają do postawienia pytania o to, czy ciągle chcemy z nim/nią być. Jest taki mit, potocznie wyrażany powiedzeniem „widziały gały, co brały” oraz, takie mam wrażenie, nierzadko pielęgnowany na katolickich naukach przedmałżeńskich (które, rzecz jasna, działają zgodnie z założeniem, że rozwód nie jest opcją), że jak się dobrze poznacie, wypytacie wzajemnie o plany i wartości, zaprzyjaźnicie z krewnymi tej drugiej strony itd., to na pewno małżeństwo będzie pomyślne. Kryje się tu założenie, że rozpadają się przede wszystkim małżeństwa lekkomyślnie zawarte i że każdy/a jakąś siłą jasnowidzenia powinien/a wiedzieć, czy przyszłemu współmałżonkowi grożą nałogi, depresja, duże zmiany światopoglądowe albo toksyczne miejsce pracy, które wysysa czas i energię i odbiera osobę rodzinie. Tymczasem Amy traci płodność, Rory przestaje być potulny, czasem widzą siebie w ekstremalnych sytuacjach, np. gdy trzeba zrobić coś brutalnego, mają najdziwniejsze na świecie kontakty z córką. Normalne jest, że któraś strona albo obie strony kwestionują związek. Jednocześnie to, że jednak zostali razem, uprawnia ich (na głos wypowiedziała to Amy w ich ostatnim odcinku) do powiedzenia, że wiedzą, czym małżeństwo jest.
Ginny: Można sparafrazować wspomniany przez ciebie frazes i powiedzieć „widziały gały, co brały, a potem i gały i brane uległy zmianie”. Nawet jeśli odrzucimy nałogi, depresję itd., to człowiek zmienia się cały czas, tak po prostu. I rozchodzenie się ludzi dawniej sobie bliskich jest naturalne. Nie wiemy, jak inni, ale my to obserwujemy całkiem często. Część naszych relacji trwa, inne po prostu jakoś tak wygasły, część rozpadła się dość gwałtownie. Dlaczego jednak nie ma w społeczeństwie naturalnego uznania tego, że tak samo mają prawo rozpadać się relacje oparte na miłości romantycznej? Zupełnie tego nie rozumiemy. Wracając jednak do rzeczy, to, że Amy i Rory’emu akurat się udało, pomimo trudnej drogi, cieszy nas i także zgodzimy się z tobą, że po tym, co razem przeszli, mają pełne prawo do uznawania, że wiedzą, czym jest małżeństwo.
Lierre: Zaraz dojdziemy do antropologicznych definicji małżeństwa i wyjdzie z nas totalny nihilizm. Monogamia i trwałość związku to sztuczne konstrukty, co widać na każdym kroku i to nie dlatego, że ludzie są źli, tylko dlatego, że są ludźmi, a ludzie generalnie są dość skomplikowani. Ale wracając do Pondów, też, wbrew okrzykom pełnym zgorszenia wydawanym przez fandom, dramę okołorozwodową rozumiałam i choć fakt, dałoby się to lepiej pokazać, to jednak było to logiczne i na miejscu. Amy i Rory bardzo się różnią i ciągle na nowo wybierają się nawzajem, co jest super i bardzo życiowe, i jest świetnym wzorem, bo to nie tak jak w romansach, że raz kogoś zobaczysz i miłość aż po grób, tylko relacje są bardzo trudne i ciągle kreowane na nowo, zwłaszcza relacje tak wielowymiarowe i głębokie, no i, w tym przypadku, relacje tak pokręcone i kształtowane przez dziwne kosmiczne czynniki. Ja podziwiam tę dwójkę, że się tak trzymała, ale widzę w tym trzymaniu się determinację obu stron – no po prostu im zależy i tyle.
Justyna FS: Ogólnie o małżeństwie w Doctor Who można naprawdę wiele powiedzieć, IMO. Zwłaszcza że małżeństwo wydaje mi się w serialu wyróżnione mocno spośród innych związków i jakoś tak wręcz uświęcone (choć na innej zasadzie niż się to u nas zazwyczaj dzieje, tzn. inkluzywnie i dość świecko).
Chciałabym się za to jeszcze odnieść do dwóch kwestii podniesionych przez Lierre: do monogamii jako konstruktu oraz do bajkowo-filmowego ideału miłości od pierwszego wejrzenia aż po grób.
Myślę, że monogamia oczywiście jest konstruktem kulturowym tak samo, jak poligamia albo luźniejsze związki sezonowo-rozrodcze. To nie znaczy jednak, że jest nienaturalna w takim sensie, że człowiek zawsze się w niej udusi i ostatecznie jest niemożliwa. Dla mnie jest jedną z realizacji natury ludzkiej, u nas akurat cenioną, co powoduje m.in. to, że jeśli ktoś ma zamiar inaczej budować relacje, powinien/a szczególnie zadbać o to, jak inne zainteresowane strony to widzą. A może ty jednak chciałaś inaczej to ująć?
A co do takiej linearnej miłości, że raz się zadurzysz, a potem może być już tylko lepiej, to ja wręcz jestem wdzięczna autor(k)om Doctor Who, że inaczej to rozgrywają. Historię Rory’ego i Amy nazwałabym wręcz odtrutką na takie hollywoodzkie nonsensy. Szlag mnie jasny trafia, jak widzę historie w rodzaju tej z Władców umysłów: kolo ledwie poznaje dziewczynę i już calusieńki film jest o tym, jak zrobi dla niej wszystko, bo to największa miłość, jakakolwiek miała miejsce na planecie. Na pewno. Titanic – kolejne bzdury. No fajnie, potańczyli, przespali się, ale na lądzie to by nie miało najmniejszych szans. Tymczasem dokładnie tylko dlatego, że bohater zginął, kobieta może pielęgnować wspomnienie tego chwilowego romansu jako wielką miłość. #PolecamPoczytaćStraconeZłudzeniaBalzaca Nie oglądamy trudnych momentów, karmimy się iluzjami (nomen omen – w Iluzjoniście też była tego rodzaju historia miłosna), a potem dopiero psychoterapeut(k)i nas oświecają, że jest jeszcze real life.
Lierre: Tak na koniec (jak sądzę), wydaje mi się, że pominęliśmy tutaj jeden istotny wątek. Coś, za co na Moffata ciągle i ciągle spadają gromy, mianowicie – utratę/nie utratę dziecka i fakt, że serial nie pokazuje nam, jak na związku Amy i Rory’ego odbiły się wydarzenia odcinka Dobry człowiek idzie na wojnę („The Good Man Goes to War”).
Justyna FS: Ja ogólnie sądzę, że na postaciach Amy i Rory’ego (jego chyba nawet trochę bardziej) ciąży brak realizmu psychologicznego w scenariuszu. Mam na myśli to, że Rory przeżył ileśtamset lat, czekając na Amy jako setnik oraz że w pewnym ważnym sensie stracili dziecko, a jakoś żadne nie przeżyło załamania, nie oszalało, nadal są razem etc. Nawet dalej chcą się załapać na te cholerne przygody z Doktorem! Moffat chyba żyje w świecie, gdzie utrata dziecka nie jest ważną przyczyną rozwodów, a ludziom w ciągu życia (nawet niekoniecznie, kurde, trwającego dwadzieścia wieków) nie zmieniają się uczucia i poglądy. Ja rozumiem, że Melody przeżyła, ale trauma rozłąki zaraz po porodzie, niemożność wychowywania i przechodzenia z dzieckiem ważnych chwil w rozwoju plus obcowanie z córką widocznie starszą od nich samych musiało chyba coś znaczyć oprócz tego, że jest fajną ciekawostką typową dla serialu o podróżach w czasie? Rory jest w tym wszystkim zbyt idealny, nadludzki. Ja bym się po tygodniu zaczęła zastanawiać, czy z tego pudła, z którym nie ma żadnego kontaktu, w ogóle coś jeszcze wyjdzie i że może by trzeba o siebie zadbać. TL; DR: nie widać traumy.
Ginny: Tak, to fakt. Moffat zupełnie nie umiał napisać im tej traumy. Z jednej strony można powiedzieć, żadne z nich – a Rory nawet mniej, bo o ciąży Amy dowiedział się już zupełnie post factum – nie przeszło tych dziewięciu miesięcy oczekiwania, psychicznego przygotowywania się na bycie rodzicami, z drugiej jednak trudno uwierzyć, że utrata Melody spłynęła po nich jak po kaczce, że nic w związku z tym nie zaczęło się między nimi psuć. I nawet gdyby zgodzić się na optymistyczną wizję, że ostatecznie byliby razem i byliby w szczęśliwym związku, to jednak Moffat trochę próbował podać nam to wszystko w pięć minut, wprowadzając ich rozwód, by zaraz go odkręcić, bo miłość, tęcza, jednorożce… No i to zwyczajnie nie działa. I ponownie spłyca tak postać Rory’ego, jak i Amy.
Lierre: Nie widzimy traumy, ale nie widzimy też braku traumy – o ile się nie mylę, między wydarzeniami Dobry człowiek idzie na wojnę a Zabijmy Hitlera („Let’s Kill Hitler”) upłynęło tyle czasu, co między emisją tych odcinków, a więc prawie dwa miesiące, kiedy Doktor szuka Melody, a Pondowie siedzą w domu i się denerwują. Nie wiemy, co się wtedy działo i wiedzieć nie musimy, bo łatwo to sobie dopowiedzieć.
Justyna FS: To chyba Artur na SerialConie idealnie to ujął: u Moffata nikt nie może umrzeć tak na amen i żadna niemal tragedia nie jest nieodwracalna. Nie jest to dobre ani autentyczne i tu się chyba wszyscy zgadzamy.
Ginny: Tak. Jakkolwiek lubimy erę Moffata i jego scenariusze, to ten problem zauważyliśmy u niego bardzo dawno temu. I, niestety, jesteśmy całkowicie przekonani, że on zupełnie nie zdaje sobie z tych swoich skłonności sprawy albo nie uznaje ich za coś złego.
Lierre: Raczej to drugie. On nie pisze dramatów psychologicznych, tylko baśnie, które mogą rządzić się innymi prawami.
I tym optymistycznym akcentem kończymy i zapraszamy do kontynuowania dyskusji w komentarzach.

Wspólny profil redakcji Whosome.pl. Podpisujemy nim zbiorcze teksty, tłumaczenia, analizy i dyskusje.